Paradygmat to nie dogmat, więc może się w teologii zmieniać.
„Amoris laetitia” jest dokumentem budzącym kontrowersje, ponieważ jego konstrukcja opiera się na nowym paradygmacie – w ten sposób na pytanie dziennikarza o napięcia, jakie rodzą się wokół adhortacji, odpowiedział niedawno kard. Pietro Parolin. A jeśli jest to paradygmat nowy, to chociażby z tej przyczyny nie zawsze będzie on właściwie rozumiany i interpretowany.
Paradygmat to nie dogmat, a więc może się on zmieniać. Bo w „Amoris laetitia” nie mamy do czynienia ze zmianą doktryny. Dokument nie neguje dogmatycznych założeń teologii małżeństwa i rodziny (odejście od nich de facto oznaczałaby porzucenie przekazywanej przez Kościół prawdy objawionej).
Zaproponowane w adhortacji nowe podejście jest rzeczywistą zmianą – ale na poziomie innym niż dogmatyczny. Zmiana bowiem paradygmatu to jedynie i aż (!) zmiana sposobu, w jaki zdaniem papieża Franciszka powinniśmy dzisiaj stawiać pytania o małżeństwo i rodzinę, oraz metodologii, której powinniśmy używać, chcąc na te pytania odpowiedzieć.
Stąd płynie zadanie, które postawiłem sobie w tym tekście. Chcę spróbować uchwycić tę nowość. Zrobię to jednak z pomocą włoskiego teologa Pierangela Sequeriego[1]. Sięgnięcie po jego myśl uzasadnia fakt, że został on w 2016 r. powołany przez papieża Franciszka na stanowisko rektora Papieskiego Instytutu Teologicznego Jana Pawła II dla Studiów nad Małżeństwem i Rodziną. A jest to, obok Papieskiej Rady ds. Rodziny, najważniejsza w Kościele instytucja zajmująca się teologią małżeństwa i rodziny.
Pytania bez odpowiedzi
Pierangelo Sequeri jest kapłanem diecezji mediolańskiej, wykładowcą teologii fundamentalnej na Wydziale Teologicznym w Mediolanie. Wykłada też estetykę teologiczną na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych Di Brera. Jest autorem wielu publikacji z zakresu teologii, filozofii, psychologii i estetyki. Jest redaktorem naczelnym kwartalnika „L’ErbaMusica”, poświęconego pedagogice specjalnej i kulturze muzycznej. Od 2009 r. (czyli od połowy pontyfikatu Benedykta XVI) jest członkiem Międzynarodowej Komisji Teologicznej.
Aktualnie Sequeri jest postrzegany jako czołowy przedstawiciel tzw. Szkoły Mediolańskiej, którą tworzy środowisko akademickie Wydziału Teologicznego w tym mieście. Nie jest teologiem moralnym ani nigdy nie zajmował się naukowo tematyką rodzinną, czego można byłoby się spodziewać po rektorze wspomnianego instytutu papieskiego.
Z tego punktu widzenia decyzja papieża może wydawać się niezrozumiała. Tutaj jednak właśnie odnajduję pierwszy ślad świadczący o tym, że papież rzeczywiście chce zmiany paradygmatu. Mediolański teolog znany jest bowiem ze swojej krytyki fundamentalnych ustawień metodologicznych, w jakich funkcjonuje dzisiaj teologia. Zdaniem Sequeriego wciąż tkwimy w odziedziczonym po neoscholastyce rozszczepieniu tej nauki na oddzielone od siebie dziedziny wiedzy.
Odnosząc się do samej katechezy o rodzinie, Sequeri wskazuje natomiast krytycznie na jej rozdrobnienie na rozmaite obszary życia człowieka. Skutkuje to umieszczeniem takich tematów jak etyka seksualna, sakrament małżeństwa czy wychowanie dzieci w zbyt sobie odległych kontekstach naukowych. W konsekwencji współczesny odbiorca tej doktryny napotyka wiele argumentów, które się ze sobą nie spotykają i tym samym nie tworzą w jego wyobraźni jednej, spójnej i wiarygodnej wizji miłości małżeńskiej i rodzinnej. Taka sytuacja ma wpływ na dezintegrację i przesadną złożoność przekazu katechetycznego w duszpasterstwie. Natomiast katecheci i duszpasterze, którzy aspirują do uzasadniania norm moralnych na odpowiednim poziomie wrażliwości kulturowej, skazani są na niepowodzenie.
Nie da się bowiem – utrzymuje Sequeri – spójnie i prosto odpowiadać na wiele spośród pytań o antykoncepcję czy wierność małżeńską, odwołując się do tak różnych i skomplikowanych teorii: a to z teologii moralnej, innym razem z antropologii teologicznej, a kiedy indziej jeszcze z filozofii czy psychologii. Trzeba dodać, że sam Sequeri publikuje prace interdyscyplinarne z teologii, psychoterapii, muzykologii i estetyki. Ma więc świadomość, że ogromna złożoność pytań z różnych obszarów naukowych wymaga podobnie złożonych odpowiedzi.
Mediolański teolog nie neguje zatem podziału na różne dziedziny wiedzy, także w kontekście rodziny. Zauważa raczej problem w tym, że ta wiedza nie tworzy dzisiaj w odbiorze słuchaczy sensownej całości. Jest ona dla nich mentalnie zawiła i kulturowo obca. Zamiast trafnych argumentów – dociera do nich przekaz tworzący chaos moralnej wyobraźni, która traci potencjał kreowania w nich jednego przekonującego obrazu szczęścia człowieka w korelacji z proponowanym przez Kościół sposobem postępowania. Tym, co im pozostaje, jest zatem posłuszne stosowanie norm, które uznają za słuszne na podstawie autorytetu Kościoła – za cenę zepchnięcia na dalszy plan ludzkiej zdolności do oceny swoich decyzji przy pomocy własnego sumienia i rozeznania intelektualnego. W najlepszym przypadku postanawiają kształtować w sobie człowieka posłusznego obiektywnym normom, zgadzając się jedocześnie na niewielki stopień subiektywnego przekonania co do ich słuszności. Wyuczają się więc zasad, które w ich oczach nigdy nie zyskały statusu wartości, albo je definitywnie porzucają.
Sequeri zauważa też problem znacznie poważniejszy. Jego zdaniem przy okazji Synodu Biskupów o rodzinie (sam był ekspertem teologicznym obu synodów) odkryliśmy, że – obok kwestii intelektualnie zawiłych i kulturowo niewiarygodnych – są też pytania, na które brakuje dzisiaj odpowiedzi albo udzielane są one zbyt ogólnikowo. Niektóre bardzo specyficzne tematy są pomijane i de facto pozostawiane decyzji indywidualnego sumienia. Z drugiej strony nikt w Kościele nie daje magistralnego przyzwolenia na takie indywidualne decydowanie, co w efekcie prowadzi do konfliktów sumienia. Wchodząc bowiem swoimi decyzjami w kolizję z normami ogólnymi, pewna część osób wierzących może czuć się zdezorientowana.
Obudziliśmy się nagle ze snu – twierdzi Sequeri – gdy przy okazji synodu okazało się, że ktoś odważył się wsłuchać w te przemilczane pytania; zdobył się na odwagę wspólnego poszukiwania odpowiedzi; w niektórych zaś przypadkach przyznał, że bywają sytuacje, w których formułowanie adekwatnych rozstrzygnięć jest aktualnie zbyt trudne lub wręcz niemożliwe na poziomie ogólnym. Są one już natomiast możliwe, a czasami wręcz konieczne, w wymiarze indywidualnym.
Tą osobą był oczywiście papież Franciszek, który przyznał – zresztą nie tylko w Amoris laetitia – że wyżej ceni sobie realną ocenę rzeczywistości i rozeznanie wymagań moralnych Ewangelii w odniesieniu do konkretnej sytuacji niż samą tylko poprawność zdefiniowanych idei. Zastosował w ten sposób jedną ze swoich kluczowych zasad: „Rzeczywistość jest ważniejsza od idei” – co bynajmniej nie oznacza, że zlekceważył konieczność definiowania wymagań etycznych. Raczej zwrócił uwagę na niebezpieczeństwo idealizacji tego nauczania.
Nieumiejętność budowania trwałych związków wypływa, zdaniem Sequeriego, nie z ducha liberalnego, lecz z romantycznej koncepcji miłości
W przeszłości taką idealizację można było dostrzec w sposobie formułowania doktryny, oderwanym od realnych warunków życia. W tym sensie papież Franciszek wskazał cel synodu, którym miało być pastoralne nawrócenie, a nie doktrynalny przewrót.
Choroba romantyzacji miłości
Problem braku spójnego postrzegania wartości małżeństwa i rodziny to także efekt zmieniającej się kultury. Zdaniem Sequeriego w postmodernizmie w niebezpieczny sposób powróciła romantyczna interpretacja miłości.
Współczesna kultura odpowiada bowiem na pytanie o więź między mężczyzną a kobietą poprzez zaadaptowanie idei romantycznej miłości, sprowadzającej istotę samej miłości do tego, co emocjonalnie wydarza się w okresie zakochania. W konsekwencji w powszechnym odczuciu społeczeństwa postmodernistycznego miłość autentyczna, godna, ludzka to taka, która wyraża się w zauroczeniu. Dlatego tak szeroko akceptowane jest przekonanie o słuszności powiedzenia: „Sercu się nie rozkazuje”.
W relacjach między kobietami a mężczyznami dominuje dążenie, aby autentyczność miłości zachować lub przynajmniej odnawiać poprzez nieustannie powtarzanie przeżyć związanych z pierwszym zakochaniem. Trwanie miłości utożsamiane jest z tym przeżyciem w sposób ścisły. Widoczna jest potrzeba nieustannego wskrzeszania tego unikalnego uczucia. Wszelki język uczuciowej relacji, który wpisuje się w tę logikę, jest społecznie przyswajany jako język autentycznej miłości – a nawet używany w definiowaniu godności człowieka w jego relacjach do innych ludzi. Kiedy zaczyna brakować tego odczucia, zanika też przekonanie, że miłość jest nadal więzią autentyczną i godną kontynuacji.
W tym sensie miłość małżeńska we współczesnej kulturze jest doceniana, ale jedynie w wymiarze emocjonalnym. Na tym poziomie jest wręcz przeceniana. Kultura zachowuje bowiem „ukryte” (archetypiczne) wymaganie wobec miłości, aby była ona przeżywana na tak wysokim poziomie uczuciowym, że spontanicznie staje się osądem wobec tych, którzy nie potrafią jej tak przeżywać. Mogą mieć nawet wrażenie, że ich więź nie jest autentyczna albo że ich miłość do najbliższych w ogóle nie jest miłością.
To oczywiście prowadzi czasami do decyzji o rozpadzie związku. Młodzi ludzie – nie wierząc, że sprostają temu zadaniu – czekają, aż przyjdzie miłość w postaci „doskonałej”, tzn. emocjonalnie nasyconej. Odkładają więc decyzję o stałym związku, a „wypróbowując” się wzajemnie, stają się dla swoich partnerów nieznośnymi pijawkami niezaspokojonych oczekiwań uczuciowych.
Nieumiejętność budowania trwałych związków wypływa więc, zdaniem Sequeriego, nie z ducha liberalnego, lecz z tej właśnie romantycznej koncepcji miłości. Dlatego teolog stawia romantykom trudne pytania: jak praca nad wychowaniem dzieci wpisuje się w rozumienie miłości jako zauroczenia? Albo: jak taka miłość wpisuje się w więzi społeczne? Albo: jak podtrzymuje ona pasję wspólnoty do pracy na rzecz wspólnego dobra? Czy w tych kontekstach w ogóle można jeszcze mówić o miłości?
Jeśli miłość mówi tylko językiem zakochania, trudno będzie ją odnaleźć we wspólnocie. W takiej sytuacji język miłości zamienia się raczej w przekaz pojęciowo znacznie uboższy. Będzie się mówić – a de facto już tak się dzieje – jedynie o zobowiązaniu społecznym albo solidarności. Ale już nie o miłości. Ona zniknie z horyzontu tego, co dotychczas było zupełnie spontanicznie określane chociażby mianem miłości bliźniego.
Skutecznym lekarstwem na chorobę romantyzacji miłości nie jest jednak próba jej racjonalizacji przez przypominanie o istnieniu obiektywnego porządku moralnego. To byłaby druga skrajność, niejako z innej strony prowadząca na manowce. Sequeri widzi bowiem sedno problemu nie w tym, że ludzie chcą dzisiaj żyć bez zobowiązań i wszystko relatywizują. Jego zdaniem istotą narastającej liczby niestałych związków i społecznego przyzwolenia na niewierność małżeńską jest brak kulturowo wiarygodnego uzasadnienia wymagań moralnych wobec więzi, którą tworzą kobiety i mężczyźni.
Brakuje takiego opisu miłości małżeńskiej, który przekonałby o ukrytej w tej miłości obietnicy spełnienia uczuciowego na poziomie głębszym niż samo tylko zakochanie. Brakuje przekonującej argumentacji, że po minionym już pierwotnym zauroczeniu miłość jest nadal drogą w jakimś (innym) sensie uszczęśliwiającą.
Więź uczuciowa i społeczna
We współczesnych opracowaniach teologicznych – twierdzi Sequeri – wciąż dominuje spojrzenie z perspektywy rozejścia racjonalności i uczuć, emocji i refleksji, autokreacji i relacji. Nie można nie zauważać, że współczesna kultura rozwija się w przeciwnym kierunku: ku pojednaniu tych dychotomii. Pyta o uczucia, a nie tylko o normę wynikającą z rozumu. Po omacku szuka ludzkiej godności w autentyczności chaotycznych skądinąd przeżyć emocjonalnych.
W tej kulturze pojawiają się odpowiedzi, które z chrześcijańskiego punktu widzenia należy ocenić krytycznie. Jedną z nich jest zapewne metoda badań kulturowych gender, która szuka zrozumienia istoty relacji między mężczyzną a kobietą, zaczynając jakby od początku, od jakiejś prostej jednoczącej miłości. To w niej jest dobre. Prowadzi ona jednak swoje uproszczenia aż do takiego stopnia, że dochodzi w niej do zupełnego zacierania różnicy płci. Mimo to – twierdzi Sequeri – ten właśnie romantyzujący u swych podstaw nurt współczesnego myślenia wymusza na teologii katolickiej konieczność redefiniowania wymagań moralności małżeńskiej w kontekście relacji emocjonalnej.
Zdaniem Sequeriego należy powrócić do pierwszych rozdziałów Księgi Rodzaju, co zasadniczo postulował już Jan Paweł II. Zawiera bowiem ona opis, który najpierw rozstrzyga fundamentalne znaczenie tego, kim jest człowiek, jakie są jego relacje – a dopiero potem wyciąga szczegółowe wnioski. Księga Rodzaju pokazuje jasno, że jeśli coś nie działa między mężczyzną a kobietą – nie działa również wszystko, co ich otacza.
Pierwsi „małżonkowie” przedstawieni są w księdze otwierającej Biblię jako pierwotne stworzenia, które we wzajemnej relacji współtworzą porządek całego świata. Mężczyznom i kobietom w ich wzajemnych relacjach nie jest więc powierzone jedynie patrzenie na skutki tej jednej łączącej ich relacji, i nie tylko w kontekście używania narządów płciowych, lecz w kontekście historii własnego narodu, całej ludzkości, a nawet historii świata. Ich potomstwo tworzy historię. Księga Rodzaju jest interpretacją dziejów nie tylko Adama i Ewy, ale także ich dzieci. Takie jest biblijne rozumienie historii – w powiązaniu z rodziną, które i dzisiaj staje przed nami jako zadanie. Bo jeśli niszczeje ogród zamieszkany przez mężczyznę i kobietę, niszczeje cały świat.
W tym też sensie odkrycie wzajemnego powiązania małżeństwa, społeczeństwa i historii – tak silnie obecne we współczesnej kulturze – jest dla Kościoła szansą. Jest otwartą drogą, aby o relacjach między mężczyznami a kobietami mówić z innej, bardziej globalnej perspektywy społecznej.
Potrzeba nowego paradygmatu
Odpowiedzią na opisany wyżej kontekst kulturowy jest właśnie propozycja zmiany teologicznego paradygmatu. Powinien on potrafić odczytać miłość jako przeżycie, które nie zaprzecza normie, a refleksję podejmowałby tak, żeby nie umniejszać godności ludzkich uczuć.
Mówiąc o miłości Boga, kiedyś używało się obrazu dobrego Pasterza. Dzisiaj jest to język Pieśni nad Pieśniami. Ale to nie to samo. Odzyskując to drugie, nie można stracić pierwszego
Mediolański teolog zwraca uwagę, że Franciszek zachęca, aby stawiać pytania w sposób holistyczny (przekonaliśmy się o jego globalnym spojrzeniu jeszcze wyraźniej w encyklice Laudato si’, która rozpatruje relacje międzyludzkie w kontekście całego stworzenia, a nawet kosmosu). Papież proponuje, aby związek między mężczyzną a kobietą odczytać jako więź przeżywaną bardzo konkretnie i emocjonalnie. Ale także, aby stawała się ona punktem strategicznym przemian społecznych.
Sequeri nieustannie uspokaja, że dla mądrego i roztropnego zastosowania takiego paradygmatu potrzebny jest czas, bo w tym obszarze nie mamy doświadczenia, nie mamy odpowiedniego języka i pojęć. Nie dziwi się również, że istnieją napięcia wokół adhortacji. Chce jednak, abyśmy potrafili przyznać, że duszpasterstwo nie ma dzisiaj odpowiednich narzędzi do aplikacji tego paradygmatu. Duchowni i katecheci nie wiedzą, co mają robić – poza powtarzaniem rozwiązań z podręczników, które podają recepty z jednej strony zbyt ogólnikowe, z drugiej w niektórych obszarach zbyt zawężone.
Oczywiście pojawiają się już pewne obiecujące rozwiązania teologiczne. Są w nich silniej zaakcentowane chociażby powiązania Trójcy Świętej z teologią małżeństwa. Jest też głębsze odkrycie piątego rozdziału Listu do Efezjan. Tylko że to wciąż jedynie przebłyski. Brak jest solidnego przemyślenia tego zagadnienia i przedstawienia wniosków. Brak jest dogłębnego zastosowania nowego paradygmatu.
Tutaj właśnie upatruje Sequeri źródła dzisiejszych napięć wokół Amoris laetitia: rodzą się one głównie ze zderzenia chrześcijaństwa ze współczesną kulturą. Rodzą się ze sposobu, w jaki próbujemy nieumiejętnie udzielać odpowiedzi. To nie znaczy, że wcześniej tego problemu nie było, że zaistniał on dopiero podczas Synodu o rodzinie. Teraz on się po prostu wyraźnie zarysował. Pojawił się w kulturze – a Franciszek pozwolił mu ujrzeć światło dzienne także w Kościele. Stał się problemem oczywistym, z którym trzeba się zmierzyć. A pewnym sensie stał się też dla Kościoła szansą.
Przywykliśmy do przekonania, że jako Kościół odpowiedzi już mamy i że komunikujemy je przekonująco, a problem jest jedynie po stronie dominującej ideologii liberalizmu i relatywizmu etycznego. Stąd mało było wśród nas rozmów – twierdzi Sequeri – a raczej dominowały obawy przed szukaniem nowych odpowiedzi. Mało było przykładania się do zrozumienia problemu bez pospiesznego osądzania, że ktoś, kto odważył się stawiać pytania i próbować udzielić nowych odpowiedzi, popada w herezję. Co więc powinniśmy zrobić?
Porządek uczuć
Sequeri podejmuje próbę opisania nowego paradygmatu bardziej szczegółowo. On sam, w kontekście swojej propozycji, nie używa tego pojęcia. Wszystkie założenia filozoficzne i teologiczne, które formułuje wobec myślenia zgodnego z Amoris laetitia, wskazują jednak na możliwość zastosowania tu określenia „nowy paradygmat”. Mediolański teolog pracował nad nim już wiele lat przed publikacją adhortacji, także we współpracy z innymi wybitnymi teologami, filozofami i psychologami. Ku swojemu zaskoczeniu spotkał w papieskim dokumencie te właśnie wnioski, do których sam dochodził latami w swoim naukowym środowisku.
Mówiąc bardzo skrótowo, nowy paradygmat Sequeriego i jego teologicznej szkoły polega na definiowaniu miłości – między mężczyzną a kobietą, między rodzicami a dziećmi, między ludźmi tworzącymi relacje społeczne – w kluczu sumienia, które rozeznaje tzw. porządek uczuć (l’ordine degli affetti). Ten klucz ma, jego zdaniem, zapewnić holistyczne spojrzenie na miłość jako przeżycie uczuciowe i zarazem jako zobowiązanie moralne wobec normy (o ile sama norma nie wymaga pewnej weryfikacji). Ma jednać perspektywę autentyczności emocjonalnej z poczuciem etycznej słuszności oddania i poświęcenia w związku. Ma wreszcie wydobywać aspekt społeczny każdej pojedynczej relacji międzyludzkiej, która w jakimś sensie zawsze decyduje też o dziejach ludzkości.
Sequeri zaczyna od fenomenologicznego przyglądania się ludzkim relacjom uczuciowym. Patrzy na miłość właśnie jako przeżycie. Patrzy uważnie, spokojnie. Nie spieszy się z udzielaniem szybkich odpowiedzi. Przygląda się dogłębnie. To, co więc z czasem znajduje, staje się dla niego odkryciem fundamentalnym. Przekonuje się, że zanim człowiek podejmie jakąkolwiek decyzję w relacji do drugiego, odczuwa już wcześniej pozytywne przekonanie o słuszności takiego a nie innego wyboru.
Innymi słowy, Sequeri twierdzi, że w każdym procesie decydowania – o ile rzeczywiście jest to decydowanie wolne, pozbawione emocjonalnego przymusu – afektywnie uruchamia się sumienie człowieka. Ale nie tylko jako organ budzący wyrzut wobec tego, co złe, lecz także i przede wszystkim (!) jako źródło pozytywnego rozeznania, wręcz nadziei, że jeśli pójdzie się w kierunku, jaki podpowiadają te, a nie inne uczucia – życie może okazać się spełnione.
Poszerzone kompetencje sumienia
Tutaj kryje się sedno mediolańskiej koncepcji nowego paradygmatu. Otóż w jego centrum stoi sumienie, które przez Sequeriego rozumiane jest w sposób znacznie szerszy, niż robi to klasyczna teologia moralna [2]. Jego zdaniem jest to zdolność poznania moralnego, która dotyczy praktycznego ustosunkowania się do tego, co dobre lub złe.
Sumienie – w jego opinii – posiada jednak dużo szersze kompetencje poznawcze i dotyczą one nie tylko dobra, lecz także prawdy i piękna. Prawda, dobro i piękno tworzą razem i nigdy osobno (!) – podkreśla Sequeri – jeden akt poznania intuicyjnego (albo mówiąc językiem fenomenologii: poznania intencjonalnego). Sequeri nie oddziela więc akademicko rozumu, woli i uczuć (co było praktyką scholastyczną), lecz odnajduje ich wewnętrzną jedność na głębszym, bardziej pierwotnym poziomie ludzkiego poznania, którym jest właśnie sumienie.
Nie ma więc tu mowy o dominacji intelektu nad wolą i uczuciami. Nie ma tutaj czysto akademickiej dychotomii racjonalności i emocji. Poszerzone kompetencyjnie sumienie działa bowiem w taki sposób, że to rozdzielenie nie jest już mu potrzebne. A dzieje się to tak: w momencie podejmowania jakiejkolwiek decyzji każdy człowiek doznaje emocjonalnego przynaglenia (percepcja estetyczna – piękno), które ukierunkowuje jego działanie w stronę dobra (percepcja moralna – dobro); wolność wobec tego ukierunkowania objawia się natomiast tam, gdzie człowiek zdobywa przekonanie, że istnieje w jego uczuciach pewien porządek, który powinien respektować (percepcja intelektualna – prawda), a którego negacja oznaczałaby zaprzeczenie samemu sobie, własnej godności, a nawet ludzkiemu szczęściu.
Sequeri twierdzi więc, że człowiek poznaje zawsze za pomocą sumienia i że to poznanie ma rzeczywiście miejsce tylko tam, gdzie w wolności następuje rozeznanie uczuć. U podstaw wszelkiego poznania jest więc jakaś logika miłości albo, mówiąc inaczej, logos, który jest tożsamy z caritas – jak powiedziałby również papież Benedykt XVI.
W odpowiedzi na postmodernistyczną romantyzację miłości Sequeri nie chce przeciwstawiać norm uczuciom, lecz proponuje odczytanie miłości jako przeżycia, które nie zaprzecza normie
Może się w tym momencie rodzić podejrzenie o zbytnią subiektywność tak rozumianego poznania. Dlatego Sequeri przypomina, że sumienie zawsze otwiera podmiot poznający na transcendencję – nawet wtedy, gdy człowiek kierujący się sumieniem nie definiuje tego transcendentnego wymiaru w sposób religijny.
Ciekawszy jest jednak dalszy wniosek, jaki z tego płynie. Otóż jeżeli każdy człowiek w pewien sposób prowadzi w sumieniu dialog z czymś, co jest przez niego intuicyjnie wyczuwanym podmiotem lub przynajmniej wymiarem transcendentnym – to znaczy, że jego sumienie działa podobnie jak wiara religijna. Sumienie odsyła go bowiem do czegoś, co go nieskończenie przekracza. Może więc być „człowiekiem sumienia” bez konieczności interpretowania językiem religijnym tego ponadludzkiego wymiaru, który sumienie przechowuje.
Z tego Sequeri wyciąga dalszy wniosek, że samo sumienie ma niejako „strukturę wiary” (forma fides). I podkreśla, że analogia sumienia do wiary ma zastosowanie w przypadku każdego człowieka – także tego, który nie utożsamia się z żadną religią. W ten sposób formułowany przez Sequeriego paradygmat afektywnego poznania za pomocą sumienia przekracza ramy oświeceniowej racjonalności i wkracza w sferę podmiotowości emocjonalnej (ten wymiar poznania uznano w epoce romantyzmu i na nowo dowartościowano w kulturze postmodernizmu).
Autor nie przyznaje jednak tanich przywilejów bezkrytycznej sferze uczuć, ale raczej odkrywa w niej pewien wewnętrzny porządek, którego sumienie nie chce i nie potrafi zakwestionować. Może jedynie się im w wolności przeciwstawić. Jednak to rozpoznanie właśnie tego porządku chroni proces poznania przed subiektywizacją, a jednocześnie otwiera możliwość jego interpretacji w kategoriach wartości obiektywnych.
Przykazanie miłości
Dość paradoksalnie Sequeri podkreśla, że obok powrotu do sumienia konieczne jest także nieustanne powracanie do przykazania miłości. Tyle tylko, że jego proklamacja musi się dokonywać niejako w otoczeniu teorii dotyczącej porządku i rozeznawania uczuć.
Mediolański teolog pyta jednak: w jaki sposób w kontekście współczesnej kultury mówić o miłości jako przykazaniu? Czy miłość jako przeżycie da się nakazać? I zaraz odpowiada: w chrześcijańskim przykazaniu miłości Boga i bliźniego kryje się wiarygodna dla ludzkiego sumienia słuszność istnienia pewnego porządku uczuć (giustitia). Taka powinna być miłość – mówi przykazanie. Taka – to znaczy: wierna, oddana, ofiarna.
W sposób bardzo ogólny można powiedzieć, że przykazanie miłości dotyczy właśnie takiego rozumienia miłości, która przechowuje wewnętrzny porządek w sferze uczuć. Zakłada, że miłość ma pewne stałe wymiary, od których odejście znaczyłoby porzucenie miłości; byłoby rezygnacją z drogi do szczęścia, które miłość jakoś obiecuje. W tym sensie chrześcijaństwo, które głosi przykazanie miłości, nie traktuje go jako jednej z wielu propozycji. To zdaniem Sequeriego byłoby zbyt mało. Świadome zaprzeczanie tak rozumianej miłości ofiarnej jest bowiem drogą zguby, i to nie tylko z religijnego punktu widzenia.
W odpowiedzi na choroby współczesnej kultury Sequeri twierdzi więc, że nie chodzi już o to, jak opisać wszystkie ludzkie relacje językiem zakochania. Powinno się też go unikać w opisie miłości człowieka do Boga, co w duchowości chrześcijańskiej niestety często ma już miejsce. Chodzi raczej o wpisanie samego zakochania w przykazanie miłości (a szerzej: w porządek uczuć). Fundamentem chrześcijańskiego głoszenia miłości Boga i bliźniego jest przecież przykazanie. Ono nie pozwala bowiem miłości na żadne wyjątki. Nie jest tylko alternatywną propozycją, lecz podstawowym wymiarem objawienia chrześcijańskiego: chodzi tu o miłość rozumianą jako caritas (agape).
Mówiąc o miłości Boga – wspomina Sequeri – kiedyś używało się obrazu dobrego Pasterza. Dzisiaj jest to język Pieśni nad Pieśniami. To jednak nie jest to samo. Odzyskując to drugie, nie można stracić pierwszego.
„Porządek uczuć” występuje więc w różnej formie w rodzinach, małżeństwach, wspólnotach czy w życiu społecznym. Wszędzie jest jednak obecny i to on jest zadany, a nawet „przykazany” wzajemnej relacji kobiet i mężczyzn. To w tej więzi wszelka inna więź ludzka ma swój początek i źródło. Umiejętność rozeznawania uczuć w małżeństwie, a potem w rodzinie, jest więc źródłem realnego zachowania przykazania miłości także w wymiarze społecznym.
Paradygmat indukcyjny
Zarzuca się niekiedy papieżowi Franciszkowi, że nowy paradygmat zawarty w adhortacji Amoris laetitia polega na wprowadzeniu do chrześcijańskiej moralności pojęcia etyki sytuacyjnej. Inaczej mówiąc, że papież sankcjonuje myślenie: nie musisz postępować zgodnie z obiektywną prawdą, ale kierować się jedynie subiektywnym odczuciem w konkretnych okolicznościach. Między innymi dlatego – zdaniem krytyków – papież nie wymaga bezwzględnej wierności małżeńskiej, lecz pozwala na dopasowywanie wymagań etycznych do zmiennych okoliczności małżeńskich i rodzinnych.
Nic bardziej mylnego, żeby nie napisać: niepoważnego. Spróbuję to wyjaśnić. Otóż między metodą dedukcyjną (która wyprowadza normy moralne z prawd zawartych w Piśmie Świętym i nauczaniu Kościoła) a etyką sytuacyjną (która każe kierować się subiektywną oceną, uzależnioną od okoliczności) jest metoda trzecia: indukcyjna. Nie polega ona jednak na tym, żeby definiować normy moralne na podstawie zmiennych okoliczności, jak sugeruje etyka sytuacyjna. W konkretnych sytuacjach życia chce ona raczej odkryć te prawa, które są obiektywne i których zawsze i wszędzie należy przestrzegać. Prawa wyprowadzone metodą indukcyjną nie mogą nigdy przeczyć normom wydedukowanym z nauczania Kościoła (choć w wymiarze szczegółowym mogą te normy korygować). Inaczej mówiąc, indukcja to nie etyka sytuacyjna, lecz fenomenologiczna metoda definiowania obiektywnych norm moralnych, która zarazem pozwala na ich subiektywne uwiarygodnienie.
Pierangelo Sequeri jest teologiem, któremu niezwykle umiejętnie udało się zastosować i twórczo rozwinąć paradygmat zawarty w adhortacji papieża Franciszka. W jego ujęciu bowiem zarówno indukcyjny sposób rozpoznania porządku uczuć, jak i dedukcyjna droga definiowania wymagań przykazania miłości są wyrazem jednej i tej samej obiektywnej prawdy. Dzięki tym zabiegom normy moralne, które z tej prawdy wynikają, zyskują jednak kulturową wiarygodność i katechetyczną prostotę. Stają się rzeczywistymi wartościami w oczach współczesnego ich odbiorcy.
Metoda indukcyjna jest potrzebna z jeszcze jednego punktu widzenia. Otóż norma ogólna, wydedukowana z historycznie uwarunkowanych tekstów doktrynalnych, nie jest w stanie być odpowiedzią zawsze precyzyjną na wiele spośród pytań stawianych przez ludzi współczesnych. Nie może taką być z natury rzeczy. Właśnie dlatego tworzy się nowe paradygmaty, które pozwalają przygotowywać nowe syntezy kulturowo-teologiczne.
Paradygmat indukcyjny – oparty na rozeznawaniu uczuć – może więc stać się metodą rzeczywistej aplikacji norm ogólnych; nie z pominięciem aktualnego kontekstu społeczno-kulturowego, lecz właśnie w nim. Brak tego indukcyjnego podejścia spowoduje bowiem nie tylko utratę wiarygodności proponowanych przez Kościół norm, lecz także możliwość ich nieprawidłowej aplikacji, wręcz wypaczania wartości, których chronienie jest zadaniem norm. Bo nikt nie będzie już mógł pytać o rzeczywiste dobro, którego norma powinna bronić, a którego trzeba przecież wciąż na nowo doszukiwać się i rozeznawać w konkretnych sytuacjach życiowych. Zamiana pytania o dobro na ahistoryczne i abstrakcyjne stosowanie normy jest nie tylko ogromnym krokiem wstecz w rozwoju teologii moralnej, lecz także pomniejszaniem moralnej skuteczności głoszenia Ewangelii życia i rodziny.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2018
[1] Tekst powstał w oparciu o wszystkie publikacje autora Sequeriego, ale wykorzystuje głównie treści zawarte w książce „Il Dio affidabile. Saggio di teologia fondamentale” [Bóg godny zaufania. Wprowadzenie do teologii fundamentalnej].
[2]W pismach Sequeriego zamiast słowa „sumienie” odnajdujemy pojęcie „świadomości wierzącej”. Jest to związane z pewną niejasnością, jaka może się rodzić z tego powodu, że w języku włoskim „sumienie” i „świadomość” wyrażane są za pomocą tego samego słowa: coscienza. Chcąc uniknąć pomieszania pojęć, teolog stworzył definicję „świadomości wierzącej”, która w warunkach języka polskiego nie musi być stosowana, jeśli tylko pamięta się o szerokim rozumieniu funkcji poznawczych „sumienia”, które zdefiniował Sequeri.
Polecam! (cały artykuł oczywiście:) Tekst baaardzo ciekawy i bardzo elegancko napisany, dodatkowo w sposób zrozumiały nie tylko dla znawców teologii:) Dziękuję! A z diagnozą sytuacji postawioną przez P. Sequeriego trudno się nie zgodzić…