Łucja, Julia i Natalia doświadczyły w zakonie przemocy psychicznej i seksualnej, bez odpowiedniej reakcji zgromadzenia. Dziś starają się o to, aby Kościół – z którym wciąż czują się związane – dostrzegł ich krzywdę. Chcą o niej mówić.
Te kobiety wybrały życie zakonne ze względu na Boga i ludzi. Z pragnienia życia w bliskości z Bogiem i odnajdywania Go w konkretnym spotkanym człowieku. U progu życia zakon wydawał im się najlepszym sposobem realizacji wymarzonych celów. Tam przecież na pierwszym miejscu jest życie Ewangelią i budowanie wspólnoty z ludźmi, dla których najważniejszy jest Bóg – myślały, wybierając taką życiową drogę.
Łucja i Natalia same podjęły decyzję o wystąpieniu ze swoich zgromadzeń, Julia została ze swojego wydalona.
Wszystkie trzy doświadczyły w zakonie przemocy psychicznej i seksualnej, bez odpowiedniej reakcji zgromadzenia. Dziś starają się o to, aby Kościół – z którym wciąż czują się związane – dostrzegł ich krzywdę. Chcą o niej mówić. Przede wszystkim po to, by zapobiec podobnym sytuacjom w przyszłości.
ŁUCJA
Był sierpień, ledwie miesiąc po zakończeniu szkoły, kiedy Łucja przekraczała próg domu zgromadzenia, w którym chciała żyć. Właśnie skończyła osiemnaście lat. O zakonie myślała niemal od dziecka. Wychowała się w bardzo religijnej rodzinie, nauczycielką wiary była głęboko wierząca mama. W domu był zwyczaj codziennej wspólnej modlitwy rodziców z dziećmi. Dla Łucji wiara była i jest integralną częścią niej samej.
– Chciałam jak najszybciej rozpocząć moje wymarzone życie zakonne – opowiada. – Czas postulatu wspominam jako piękny, wręcz sielski. Wszystko mi się podobało, a pewne niedogodności, jak na przykład kontrolowanie przez przełożoną naszej korespondencji, wprawdzie mnie dziwiły, ale przechodziłam nad tym do porządku dziennego. Podobnie nad zdarzającymi się złośliwościami czy kłótniami sióstr. Zawsze potrafiłam je usprawiedliwić. Byłam jak zakochana, zakon wydawał mi się wręcz rajem. Modlitwa, wykłady, praca, rekreacja były ułożone w sposób harmonijny – czułam się szczęśliwa i na swoim miejscu.
Dzień pierwszych ślubów zakonnych Łucja wspomina jako piękny, ale też tak emocjonalnie intensywny, że dostała torsji.
Po zakończeniu nowicjatu trafiła do jednego z większych domów swojego zgromadzenia, w którym znajdowało się wiele pokoi do wynajęcia – często zatrzymywali się tam zarówno świeccy, jak i duchowni. Codziennej pracy – w kuchni, pralni, przy sprzątaniu i obsługiwaniu gości – było bardzo dużo. Łucja rozpoczęła też naukę w liceum wieczorowym, a potem studia pedagogiczne. Na naukę czas mogła wygospodarować dopiero późnym wieczorem. Dzień zaczynała o 5.30, a spać kładła się grubo po północy. I tak siedem dni w tygodniu przez wszystkie lata edukacji.
– Wtedy pracowałam też w prowadzonej przez siostry placówce pedagogicznej – wspomina. – Pracy miałam naprawdę dużo, na modlitwie w kaplicy zdarzało mi się przysypiać ze zmęczenia. Zaczęły nękać mnie dotkliwe migreny, często prowadzące do wymiotów. Kiedy raz na jakiś czas w związku z tymi dolegliwościami ośmielałam się poprosić przełożoną o możliwość położenia się w ciągu dnia, słyszałam najczęściej: „Jeśli siostra musi…” albo „Czy to konieczne?”. Nawet gdy lekarz rekomendował odpoczynek albo leżenie w łóżku, to do przełożonej należała decyzja, czy zalecenia lekarza będą realizowane. A jeśli już wyraziła zgodę, to większość współsióstr patrzyła na to źle, z wyrzutem – bo ja leżę, a one muszą pracować.
Ani dom, ani wspólnota
– O zakonie mówi się, że to wspólnota. Jak jednak budować wspólnotę w atmosferze wszechwładzy przełożonych oraz braku życzliwości i zaufania? – pyta Łucja. – Zdarzyło się raz, że ja i druga siostra krytycznie odniosłyśmy się do pewnej decyzji przełożonej. Podsłuchała naszą rozmowę i zarządziła pokutę: wszystkie siostry jadły tego dnia kolację, klęcząc przy stołach na kolanach. Przełożona też.
To spektakularny przykład nadużycia władzy. Ale równie dojmujące dla Łucji okazywały się z biegiem czasu i te drobniejsze.
– Coraz trudniej było mi akceptować, że ja, dorosła kobieta, nie mam prawa sama zadecydować nawet w tak drobnych sprawach, jak wybór dezodorantu, butów czy miejsca i czasu spaceru. Że o wszystko muszę prosić przełożonych, że niemal wszystko jest wydzielane, prawie każdą potrzebę kwituje się przypomnieniem, że wybrałyśmy ślub ubóstwa. A co mają do ubóstwa uwierające buty, uczulający dezodorant czy niewygodne podpaski? W takiej zależności jest coś uwłaczającego godności. Kiedy udało mi się dostać pieniądze na dezodorant, który wreszcie sama mogłam sobie wybrać, przełożona zażądała ode mnie zwrotu reszty pieniędzy – to było kilkanaście groszy. Coś wtedy zaczęło we mnie pękać. Coraz trudniej było mi znosić sytuacje, kiedy na przykład potrzebowałam pójść na spacer do parku, poczuć przestrzeń, a przełożona decydowała, że mam spacerować po naszym małym przyklasztornym ogródku. Zakon miał być naszym domem, ale w domu przecież nie trzeba za każdym razem prosić o zgodę, czy można zjeść banana albo się położyć, kiedy dopada człowieka migrena.
ŁUCJA: O zakonie mówi się, że to wspólnota. Jak jednak budować wspólnotę w atmosferze wszechwładzy przełożonych oraz braku życzliwości i zaufania?
Źle widziano również kontakty ze świeckimi, zwłaszcza z mężczyznami. – Jedna z sióstr zauważyła kiedyś, że wracałam ze szkoły z kolegą. Natychmiast zostałam upomniana, że zadaję się z mężczyznami. Nie omieszkano też zwrócić uwagi, że przecież ślubowałam czystość. W zakonie był rodzaj fiksacji na tym punkcie. A my po prostu wspólnie wracaliśmy i rozmawialiśmy, nasz klasztor był po drodze do jego domu.
– Żyłam w nieustannym napięciu i poczuciu winy, że niewystarczająco się staram. Schudłam, czułam się nieustannie zmęczona, coraz trudniej było mi rano wstawać z łóżka. Zmuszałam jednak organizm do wysiłku. Przełożone wiedziały, w jakim jestem stanie, obowiązków mi jednak nie odejmowały. Dodatkowym cierpieniem był autoerotyzm, który czasem pomagał rozładować napięcie. Strasznie przeżywałam, że nie potrafię tego opanować, a to przecież, jak powtarzał spowiednik, grzech śmiertelny.
U Łucji pojawiły się lęki: bała się przejść przez ulicę, nawet codzienne spotkania z ludźmi stawały się wielkim wyzwaniem. Również migreny i torsje były coraz częstsze – na wszelki wypadek starała się zawsze mieć w kieszeni plastikową torebkę.
Rozpoczęły się wizyty u neurologa, badania głowy, w końcu lekarz zalecił wizytę u psychiatry, sugerując, że to nie kwestie natury neurologicznej są przyczyną problemów zdrowotnych Łucji, a najprawdopodobniej depresja. Psychiatra potwierdził to przypuszczenie, przepisał antydepresanty, zalecił zmianę środowiska i odpoczynek.
– Chociaż psychiatra nie widział potrzeby hospitalizacji na oddziale psychiatrycznym, przełożona sugerowała, że być może powinnam się jej poddać. Zaprotestowałam.
Ważny duchowny z zagranicy
Na coraz bardziej pogarszający się stan psychiczny Łucji duży wpływ miało coś jeszcze. Przypadło jej w udziale zajęcie się prominentnym duchownym z zagranicy, który raz na jakiś czas zatrzymywał się w ich domu zakonnym. Przełożona zleciła Łucji, żeby doglądała, czy czegoś mu nie brakuje, i służyła pomocą.
Pewnego wieczoru, zagadnięta przez niego oraz ośmielona jego zainteresowaniem i troską, zwierzyła się z trudnej sytuacji w swojej rodzinie, którą bardzo przeżywała. Ksiądz wydawał się przejęty. Wywiązała się przyjazna rozmowa. W pewnym momencie przytulił ją, potem poprowadził do łóżka, położył na nim, podwinął habit i dotykał miejsc intymnych.
– Skamieniałam, byłam przerażona. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Wiedziałam, że nawet gdybym krzyczała, przełożone i tak winą za to zajście obarczyłyby mnie. Uznałyby, że to ja sprowokowałam niegodne zachowanie duchownego, darzyły go bowiem wielkim szacunkiem i zaufaniem.
Następnego dnia, po wyjeździe księdza, gdy Łucja porządkowała jego pokój, znalazła dość znaczną sumę pieniędzy z adnotacją: „Dziękuję za wczorajszy wieczór”. – Poczułam się jak prostytutka. Pieniądze oddałam przełożonej. Wtedy nie wspomniałam, co zaszło. Nie potrafiłam. Zrobiłam to dopiero jakiś czas później.
Sytuacja molestowania Łucji przez duchownego powtórzyła się kilkakrotnie. – Używał podstępu, żebym przyszła do jego pokoju, najczęściej twierdził, że czegoś mu brakuje, posyłano mnie więc, żeby mu zanieść. Oczywiście mogłam próbować się bronić, wyrwać, wyjść. Nie umiałam tego zrobić – byłam zabetonowana strachem. A nawet kiedy starałam się protestować, on używał siły. Czuł się bezkarny.
Albo, albo
Po zdiagnozowaniu depresji Łucja skierowana została do innej wspólnoty, w której miała zregenerować siły.
– Niestety moja nowa przełożona uważała, że na depresję najlepsza jest praca. Dzień miałam bardzo szczelnie nią zagospodarowany. Nie oczekiwałam urlopu pod palmami. Potrzebowałam przede wszystkim wyspać się, pójść na spacer, po prostu odpocząć. Tymczasem w nowym miejscu szłam z pracy do pracy. Byłam tak wyczerpana, że marzyłam, żeby przestać istnieć, zachorować na śmiertelną chorobę i umrzeć.
Łucja poprosiła przełożoną o roczny urlop. Odmówiono jej. – Zrozumiałam, że zasadniczym powodem mojej depresji oraz złego stanu fizycznego jest styl życia, jaki prowadzę. Podobnie było z wieloma siostrami, które miały problemy ze zdrowiem psychicznym. Dotarło do mnie, że albo opuszczę zgromadzenie, albo umrę.
W zakonie Łucja przeżyła 18 lat. Odchodząc, wyznała matce generalnej, że na jej zły stan psychiczny istotny wpływ miało molestowanie seksualne ze strony szanowanego duchownego oraz brak ludzkiego traktowania przez przełożone. – Nie było żadnej reakcji przełożonej na informację o tym, że jako zakonnica byłam seksualnie wykorzystywana przez księdza, którym polecono mi się opiekować.
Mama Łucji przyjęła decyzję córki ze zrozumieniem i ulgą. – Zauważyła, że za każdym kolejnym pobytem w domu było mnie coraz mniej – opowiada Łucja.
Opuszczając zakon, Łucja miała w portfelu jedynie 700 zł. – Zostałam otoczona opieką przez Pana Boga, który postawił na mojej drodze dobrych ludzi. Udało się wynająć pokój, po pewnym czasie znaleźć stałą pracę, w której panuje życzliwa atmosfera. Kiedy dopada mnie migrena, mogę liczyć na zrozumienie kolegów. Od początku byli pomocni, bo ja byłam jak dziecko we mgle, musiałam na nowo uczyć się świata.
Pierwsze kilka tygodni po odejściu z zakonu Łucja dużo spała i jadła głównie jogurty oraz owoce, które w klasztorze były produktami luksusowymi. Tego domagał się jej organizm. Rozpoczęła leczenie w poradni bólu. Migreny nie są już tak częste, sporadycznie już towarzyszą im wymioty. Rzadko mówi o czasie w zakonie, coraz mocniej czuje się zadomowiona w świeckim życiu.
Znalazł się paragraf
Kilka miesięcy temu Łucja postanowiła złożyć oficjalną skargę do instytucji kościelnej. Do niedawna o tym nawet nie myślała, bo przede wszystkim się wstydziła. Poza tym w Kościele zakłada się przecież, że czynności seksualne pomiędzy osobami dorosłymi zasadniczo opierają się na dobrowolności, jak więc wytłumaczyć, że ona tego nie chciała? I kogo poinformować o braku reakcji przełożonej generalnej zakonu, skoro nad nią jest tylko sam papież, a do niego przecież nie sposób się dostać?
Do działania namówiła ją jednak dawna koleżanka z zakonu, która była w podobnej sytuacji. Po konsultacji z ekspertem Inicjatywy „Zranieni w Kościele” wskazała, że w przypadku Łucji doszło najpierw do wielokrotnego nadużycia władzy kościelnej w celach seksualnych, czyli przestępstwa opisanego w § 1a i motu proprio Vos estis lux mundi. Następnie zaś miało miejsce ukrywanie informacji o tych zdarzeniach przez najwyższą przełożoną zgromadzenia zakonnego – czyli doszło do opisanego w § 1b tegoż motu proprio „działania lub zaniechania, mającego na celu zakłócanie lub uniknięcie dochodzeń cywilnych lub kanonicznych”.
Jesienią 2020 r. Łucja złożyła zeznanie w kurii diecezjalnej właściwej ze względu na miejsce zdarzenia.
– Przyjęto mnie życzliwie i potraktowano z szacunkiem. Chociaż bardzo obawiałam się tego spotkania, dziś się cieszę, że zdobyłam się na opowiedzenie o tym, co mnie spotkało. Zrobiłam to również dlatego, że ogromnie mi zależy, żeby zgromadzenia zakonne były prawdziwymi wspólnotami, gdzie na co dzień praktykowana jest zwykła międzyludzka życzliwość, gdzie obdarzamy się wzajemnym zaufaniem, wspieramy się, gdzie nie zawsze musimy się lubić, ale mamy darzyć się miłością wynikającą z naszej wiary. Gdzie posłuszeństwo przełożonym nie oznacza łamania własnego sumienia czy wyniszczania swojego organizmu.
Okazało się też, że krzywdziciel Łucji prawdopodobnie porzucił kapłaństwo. Trudno to jednak zweryfikować w jego kraju.
Pod koniec grudnia 2020 r. zgłoszenie Łucji, po zgromadzeniu materiału dowodowego, zostało przekazane do odpowiednich kongregacji kurii rzymskiej. Ciąg dalszy nastąpi?
JULIA
– Minęło już 20 lat, odkąd nie jestem w zgromadzeniu – opowiada Julia. – Nigdy nie usłyszałam, dlaczego musiałam je opuścić. Po jakimś czasie dowiedziałam się od jednej z zaprzyjaźnionych sióstr, że krążą tam o mnie kłamstwa i plotki, że zostałam wydalona, bo spotykałam się z robotnikami pracującymi w naszym domu zakonnym.
– Mam męża i wspaniałe dzieci. Codzienne obowiązki z biegiem czasu potrafiły zagłuszać we mnie wspomnienia sześciu lat spędzonych w zgromadzeniu, jednak nadużycia, jakich tam doświadczyłam, i to, jak mnie potraktowano, wyrzucając z zakonu, mocno zaciążyły na moim życiu.
Julia dość szybko przekonała się, że prawa obowiązujące w domu zakonnym, gdzie trafiła na pierwszy etap formacji – postulat – niewiele mają wspólnego z jej wyobrażeniami o zakonie jako wspólnocie, w której praktykuje się miłość Boga i bliźniego. Niestety, dotyczyło to również kolejnych miejsc, w których przyszło jej wieść swoje życie zakonne.
– Już na początku zauważyłam, że nadużywa się tam słów „umartwienie” i „wola Boża” – opowiada Julia. – A ową wolą Bożą okazywała się na przykład zlecana nam przez mistrzynię postulatu bezsensowna praca, polegająca na nieustannym sprzątaniu wcześniej już posprzątanych miejsc. Musiałyśmy np. zeskrobywać z podłogi pastę, by potem ponownie ją nałożyć.
– Zdziwienie i niezrozumienie budził wgląd w naszą prywatną korespondencję. Przychodzące do nas listy dostawałyśmy otwarte i takie też należało zanieść do wysłania. Wówczas była to jedyna droga kontaktu z rodziną i przyjaciółmi. Nasza mistrzyni nie wyrażała zgody na wyjazdy do rodzinnego domu. Pamiętam, jak cierpiałam, że nie mogłam odwiedzić ciężko chorego dziadka czy pojechać na pogrzeb cioci, którą bardzo kochałam. A moja mama dotąd wspomina, jak ciężko przeżyła pierwszą wigilię beze mnie. Specjalnie poszła do znajomych, żeby do mnie zadzwonić, bo w domu nie było jeszcze wtedy telefonu. Siostra, która odebrała połączenie, poinformowała mamę, że tego dnia postulantki nie są proszone do telefonu, i odłożyła słuchawkę.
Zakonne „Tylko nie mów nikomu”
Po przejściu do kolejnego etapu formacji zakonnej – nowicjatu – Julia dostała nowe imię. Odtąd była siostrą Rachelą. Podstawowe znaczenia tego imienia to: „jagnię”, „owieczka”.
– Mimo trudności czułam się szczęśliwa, bo wiedziałam, że mój Pasterz jest przy mnie – opowiada. – Razem z kilkoma siostrami wyjechałyśmy do innego domu zakonnego. W tej wspólnocie był podział na siostry od spraw nadzwyczajnych, głoszące prelekcje, spotykające się z pielgrzymami, i na siostry od spraw zwykłych, czyli pracujące w wielkiej kuchni, pralni, odpowiadające za sprzątanie. Te pierwsze cieszyły się większymi względami u przełożonej. Miały dostęp do telefonu, możliwość samodzielnego wyjścia do miasta. Tymczasem siostry niższego rzędu nie mogły się często doprosić nawet o podstawowe środki higieny osobistej. Przełożona tłumaczyła to duchem ubóstwa. Należałam do tej drugiej grupy.
Julia złożyła pierwsze śluby zakonne i trafiała do kolejnych domów zgromadzenia. – Przez trzy lata pracowałam przy chorych. Było to jedno z piękniejszych doświadczeń w moim życiu – wspomina. – Moja troska o chore panie budziła ich wdzięczność. Byłam przez nasze pacjentki bardzo lubiana i doceniana. To wywoływało zazdrość i niechęć, niekiedy wręcz nienawiść niektórych sióstr. Ale nie tylko ja jej doświadczałam. Pamiętam sytuację, gdy stanęłam w obronie pracującej na oddziale młodej kobiety, której moje współsiostry zarzucały różne nieprawdziwe rzeczy. Złościło mnie częste traktowanie z wyższością, a nawet pogardą osób świeckich pracujących w domach zgromadzenia. Widziałam, że siostry nierzadko wysługiwały się pracującymi często ponad siły kobietami. Patrząc na to wszystko, stopniowo traciłam wiarę w to, że zgromadzenie jest wspólnotą miłości.
JULIA: Początkowo nie chciałam wracać do przeszłości, w końcu jednak zrozumiałam, że ona i tak do mnie wraca, czy tego chcę, czy nie
Jednym z kolejnych miejsc pracy Julii był dom pomocy dla osób chorych psychicznie. – Pomagałam na oddziale, gdzie pracowała inna siostra z naszego zgromadzenia, Kornelia. Była z wykształcenia pielęgniarką, miała prawo jazdy, jeździła więc często z chorymi na konsultacje lekarskie, załatwiała też różne ważne sprawy dla wspólnoty. Była osobą niezwykle otwartą, z dużym poczuciem humoru, cieszyła się powszechną sympatią. Podziwiałam ją za to, bo sama byłam nieśmiała, cicha, z tendencją do usuwania się w cień. Siostra Kornelia była prawą ręką przełożonej. Często spędzała u niej długie godziny, razem podejmowały różne decyzje – opowiada Julia. Kornelia była jeszcze przed ślubami wieczystymi, ale o wiele starsza od Julii wiekiem i zakonnym stażem, miała autorytet w zgromadzeniu.
– To zdarzyło się, kiedy byłam chora. Leżałam w izolatce. Tam odwiedziła mnie s. Kornelia. Pytała, jak się czuję. Rozmawiałyśmy. W pewnym momencie przysiadła na moim łóżku, odsunęła kołdrę i włożyła mi rękę pod koszulę. Dotykała moich miejsc intymnych. Zamarłam, byłam jak sparaliżowana. Mimo swoich 22 lat byłam jak niepotrafiące się obronić dziecko. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze raz. Od s. Kornelii usłyszałam wtedy słynne dziś słowa: „Tylko nie mów nikomu” z dodatkiem „Bo obie nas wyrzucą”.
Dlaczego?
Julia nie była w stanie unieść ciężaru tego, co ją spotkało. Opowiedziała o wszystkim spowiednikowi, a ten nakazał jej zgłosić przełożonej nadużycie ze strony s. Kornelii. Przełożona z kolei powiadomiła o zdarzeniu matkę generalną.
– W rezultacie s. Kornelię przeniesiono do innego domu zakonnego, ja zostałam. To wszystko. Nikt nie porozmawiał ze mną o tym, co się wydarzyło i jak to przeżywam. Kiedy do tego wracam, czuję ból i żal. Przez wiele lat czułam się współwinna tego, co się stało.
– Na oddział psychiatryczny przyszła w zastępstwie s. Kornelii inna siostra. Pomogłam jej wejść w sprawy chorych, bardzo dobrze się nam współpracowało. Minęło kilka miesięcy, kiedy nagle wezwana zostałam do przełożonej, która przekazała mi zaskakującą i straszną dla mnie wiadomość. Usłyszałam, że decyzją Rady Generalnej Zgromadzenia mam je opuścić. Że matka generalna powie mi, dlaczego podjęto taką decyzję.
Julia próbowała kontaktować się z matką generalną, żeby poznać powód swojego usunięcia ze zgromadzenia, w którym spędziła sześć lat. Do tej pory podejrzewa, że mogło nim być zgłoszenie krzywdy wyrządzonej przez s. Kornelię.
– Zawsze jednak słyszałam, że matka generalna nie ma czasu. A ja chciałam nie tylko poznać przyczyny decyzji o wydaleniu mnie, ale też powiedzieć, że nadal marzę, aby żyć pełnią życia, czyli dawać siebie innym i oddawać wszystko w ręce Boga. Mimo tego, czego doświadczyłam w klasztorze, uważałam zakon za swój drugi dom. Przekonanie, że tam jest moje miejsce, było tak silne, że napisałam do samego papieża. Odpisał mi bp Stanisław Dziwisz, że Jan Paweł II modli się za mnie i mi błogosławi. Kilka lat temu spotkałam przypadkiem s. Kornelię. Zaczepiłam ją – z nadzieją, że może będzie chciała mnie przeprosić. Usłyszałam jednak: „Przez ciebie zwlekali, żeby wydać zgodę na moje śluby wieczyste”.
„Nie ma w tym pani winy”
Niedawno również Julia postanowiła złożyć oficjalną skargę na działania przełożonych swojego zgromadzenia zakonnego. Ma przekonanie, że w jej przypadku doszło do nadużycia autorytetu w celach seksualnych. Czy bowiem starsza ceniona zakonnica nie posiada symbolicznej władzy nad dużo młodszą współsiostrą? Jak ocenić postępowanie przełożonej generalnej, która nie podejmowała żadnych działań zmierzających do ukarania sprawczyni, lecz wiktymizowała pokrzywdzoną, doprowadzając w efekcie do jej usunięcia ze zgromadzenia?
– Początkowo nie chciałam wracać do przeszłości, w końcu jednak zrozumiałam, że ona i tak do mnie wraca, czy tego chcę, czy nie – opowiada Julia. – Na przesłuchanie w kurii szłam bardzo zdenerwowana. Dobrze, że towarzyszyła mi osoba ze środowiska wsparcia Inicjatywy „Zranieni w Kościele”. Samo przesłuchanie, choć emocjonalnie trudne, okazało się bardzo pozytywnym doświadczeniem. Przesłuchujący byli życzliwi i taktowni.
Szczególnie ważny był dla mnie moment, kiedy mówiłam, że wciąż nie mogę pozbyć się poczucia współwiny za to, co mnie spotkało, bo nie potrafiłam zaprotestować wobec zachowania s. Kornelii. Wtedy ksiądz delegat poprosił, bym przerwała, i powiedział mi: „Chciałbym, żeby wyszła stąd pani z przekonaniem, że za nadużycie, którego doświadczyła pani ze strony współsiostry, odpowiedzialna jest tylko ona. Nie ma w tym absolutnie żadnej pani winy”.
– Wcześniej słyszałam te słowa od innych osób, które znały moją historię – mówi poruszona Julia. – Teraz jednak padły one po raz pierwszy z ust oficjalnego przedstawiciela Kościoła, w którym zostałam skrzywdzona i w którym, będąc zakonnicą i kobietą, czułam się traktowana jako osoba mniej wartościowa niż ksiądz czy mężczyzna.
Pod względem kanonicznym sprawa Julii jest w toku.
NATALIA
Wybór przez Natalię drogi zakonnego życia był dla jej otoczenia dużym zaskoczeniem. Wychowała się wprawdzie w rodzinie religijnej, ale okres nastoletniego buntu przeżywała bardzo burzliwie. Związała się z grupą młodzieżową, która weszła w kolizję z prawem, były narkotyki, alkohol, znikanie z domu, opuszczenie się w nauce. W pewnym momencie doszła jednak do wniosku, że chce innego życia. Przerwała szkołę i wstąpiła do zakonu. Mocno zaskoczyła tym również kolegów z drużyny sportowej, bo miała szanse na dołączenie do reprezentacji zawodowej.
– Zawsze byłam niezależna i szłam swoją drogą – mówi Natalia. – Czas młodzieżowego buntu uświadomił mi, że jednak nie takiego życia pragnę. Chciałam żyć we wspólnocie ludzi, których łączy potrzeba życia według wartości. Początkowo wydawało się, że zakon pozwoli mi zrealizować ten cel. Jako najmłodsza kandydatka, a następnie postulantka traktowana byłam przez starsze siostry z dużą sympatią. Zakonny rytm życia, łączący modlitwę z pracą, wprowadzał w moją codzienność harmonię i zakorzenienie w bliskości z Bogiem.
Winą obarczałam siebie
Natalia była 16-latką, gdy trafiła do pracy w klasztornej kuchni, którą kierowała starsza od niej o kilkanaście lat s. Monika. Otoczyła ona młodą współpracowniczkę troską i życzliwością. – Siostra Monika szybko zaczęła traktować mnie jako osobę bardzo bliską, zacierając granice wynikające z różnicy wieku i przebytej formacji zakonnej. Zdobyła tym moje pełne zaufanie – opowiada Natalia.
Niecałe pół roku później s. Monika zaczęła zwierzać się Natalii ze swoich erotycznych marzeń i potrzeb. Coraz częściej przekraczała też jej granice cielesne – całowała ją, dotykała w miejsca intymne i prosiła Natalię, żeby ona odpowiadała tym samym.
– Te zachowania powtarzały się przez co najmniej rok i z czasem stawały się coraz bardziej intensywne. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że są niewłaściwe, jednak winą za nie obarczałam przede wszystkim siebie. W pewnym momencie nie mogłam już sobie sama z tym poradzić i próbowałam zwierzyć się jednej ze współsióstr, do której miałam zaufanie. Lęk, zawstydzenie i nieumiejętność znalezienia odpowiednich słów były jednak tak duże, że nie udało się.
– Czułam też, że to nie było fair wobec s. Moniki – dodaje Natalia. – Powiedziałam jej więc, że próbowałam o tym, co jest między nami, opowiedzieć osobie trzeciej. Siostra Monika zareagowała agresywnie i powtórzyła to swojej przyjaciółce, s. Katarzynie, która wtajemniczona była we wszystko. Od tego czasu obie robiły, co mogły, by pogrążyć mnie w poczuciu winy. Po około trzech miesiącach s. Monika stwierdziła, że mi wybacza, i znowu wróciła do swoich seksualnych praktyk względem mnie.
Natalia żyła nie tylko w ciągłym poczuciu winy, ale także w permanentnym napięciu. Stało się to początkiem długotrwałych problemów emocjonalnych i psychicznych. Coraz częściej dawały o sobie znać również objawy somatyczne. – W pierwszych latach po tych zdarzeniach towarzyszył mi nieustanny niepokój oraz paniczny lęk przed przyszłością. Pojawiło się samookaleczanie i myśli samobójcze. Zdiagnozowano u mnie depresję. Byłam leczona farmakologicznie. Trzykrotnie rozpoczynałam psychoterapię – opowiada.
– Mechanizm wyparcia tamtych zdarzeń z pamięci był jednak tak silny, że nigdy podczas terapii nie opowiedziałam o tym, co zaszło między s. Moniką a mną. Moje leczenie polegało jedynie na łagodzeniu objawów psychosomatycznych, które coraz bardziej się nasilały.
Czuł się bezkarny
Osiem lat później, będąc już po ślubach czasowych, Natalia trafiła do kolejnego domu swojego zgromadzenia. Pracował tam jako tzw. złota rączka pan Jarosław, który cieszył się szacunkiem i zaufaniem przełożonych zgromadzenia. Zapraszany był wraz z rodziną na święta i uroczystości.
– Niespełna miesiąc po moim przyjeździe pan Jarosław zaczął zmuszać mnie, używając przy tym siły, do poddawania się jego pragnieniom: kazał słuchać o jego potrzebach seksualnych, przytulał mnie, głaskał, kazał dotykać jego genitaliów, uczestniczyć w jego masturbowaniu się. Do tych sytuacji dochodziło bardzo często. Jego zachowania naznaczone były pewnością siebie. Miał poczucie, że jest bezkarny jako człowiek poważany przez nasze władze zakonne.
Myślałam, żeby powiadomić przełożone o napastowaniu mnie przez pana Jarosława, ale zrezygnowałam, gdy dowiedziałam się, że były one – bez żadnego efektu – informowane o podobnej sytuacji przez jedną ze współsióstr, która była również przez niego wykorzystywana. Przełożone nie dały wiary tej siostrze, obwiniały ją o zaistniałą sytuację, a nawet naśmiewały się z niej i używały wobec niej wulgarnych słów.
– Później okazało się, że w tym samym czasie co najmniej trzy siostry nowicjuszki, mieszkające w innym niż ja budynku, zgłaszały niewłaściwe zachowania pana Jarosława wobec nich – dodaje Natalia. – O tych czynach mężczyzny wobec współsióstr poinformowałam ówczesną matkę generalną, która wizytowała wszystkie domy zakonne i rozmawiała indywidualnie z każdą siostrą. Zataiłam jednak wtedy, że i ja padłam ofiarą pana Jarosława.
Niczego się nie domagać
U Natalii objawy depresji bywały tak silne, że trzykrotnie trafiała na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego.
Z czasem coraz mocniej dojrzewało w niej przekonanie, że dłużej nie jest w stanie żyć w zgromadzeniu. W końcu powiedziała władzom zakonnym, że chce odejść: właśnie minęło 20 lat, odkąd Natalia wstąpiła do zakonu, i 10 lat od jej ślubów wieczystych. Przełożona zaproponowała jej wyjazd do domu generalnego zgromadzenia, znajdującego się poza Polską, aby mogła lepiej przemyśleć swoją decyzję. Zgodziła się.
Podczas pobytu za granicą Natalia postanowiła poinformować matkę generalną o nadużyciach seksualnych, jakich doświadczyła w zgromadzeniu przed laty. Był październik 2018 r. W oficjalnym zgłoszeniu zawarła też prośbę o sfinansowanie leczenia i terapii. Teraz była już gotowa pracować nad swoimi traumami.
– Matka generalna potraktowała moje zgłoszenie z życzliwością. Szybko wezwała prawnika z Polski, który miał pełnić funkcję delegata przyjmującego moje zeznania. Odbyliśmy z panem mecenasem długą, dobrą rozmowę. Przekazałam mu kontakty do osób, które mogłyby zeznawać. Później poddałam się przykremu badaniu psychologicznemu. Prowadząca je psychoterapeutka-seksuolog wyraźnie nie dowierzała moim słowom.
Natalia nie zmieniła zdania, postanowiła opuścić zakon. W marcu 2019 r. otrzymała pismo z watykańskiej Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego zwalniające ją ze ślubów zakonnych. Znalazło się w nim następujące pouczenie: „przypomina się Siostrze, że w myśl kanonu 702 § 1 KPK nie może niczego domagać się od Instytutu (czyli swojego zgromadzenia), który ze swej strony powinien zachować względem niej, według kanonu 702 § 2, słuszność oraz ewangeliczną miłość”.
Rzetelnie i poprawnie
– Minęło wtedy pół roku od mojego zgłoszenia, a ja nie miałam żadnej wiadomości oraz odpowiedzi, czy mogę liczyć na zwrot kosztów terapii i leczenia. Zaczęłam więc chodzić od Annasza do Kajfasza – wspomina Natalia. – Prawnik delegat umył ręce, wyjaśniając, że on swoje zrobił i dokumenty zostały wysłane do Watykanu. Skontaktowałam się z księdzem, delegatem ds. ochrony dzieci i młodzieży w diecezji, na której terenie wydarzenia miały miejsce. Dostałam odpowiedź, że postępowanie zgromadzenia w mojej sprawie prowadzone jest rzetelnie i poprawnie. Wszędzie odbijałam się od ściany niedowierzania.
NATALIA: Liczyłam na akt kościelnej sprawiedliwości. Przecież byłam zaledwie 16-letnią postulantką, gdy starsza siostra wykorzystała moją zależność od niej. Niestety…
– Na szczęście spotkałam wtedy również dwie pomocne osoby z Fundacji Świętego Józefa: Martę Titaniec i ks. Piotra Studnickiego – dodaje Natalia. – Obdarzyli mnie zaufaniem i wspierają do dziś. To dzięki nim podczas spotkania z zakonnymi przełożonymi dowiedziałam się wreszcie, że dokumenty w sprawie molestowania seksualnego przez s. Monikę zostały przekazane do Watykanu dopiero w styczniu 2020 r., czyli 15 miesięcy po moim zgłoszeniu.
Natalia postanowiła domagać się od zgromadzenia zadośćuczynienia finansowego. Prawniczka skierowała w jej imieniu pismo do władz zakonnych uzasadniające roszczenia. Zgromadzenie odmówiło. Jego pełnomocnik prawny w obszernym dokumencie dowodził m.in., że „doszło do zbliżenia dwóch sobie bliskich osób”, więc zdarzenie takie nie może być uznane za karalne molestowanie seksualne. Zgromadzenie zaprzeczyło również, jakoby wiedziało o nadużyciach natury seksualnej wobec Natalii oraz innych sióstr ze strony pana Jarosława. – Zanim pani mecenas wręczyła mi pismo od prawnika zgromadzenia, uprzedziła mnie, że z pewnością niełatwo będzie mi je czytać – wspomina Natalia. – Zadeklarowała również, że możemy podjąć mediacje ze zgromadzeniem, ja jednak nie zdecydowałam się na to.
Tylko grzeszne zachowanie
– Wciąż liczyłam jeszcze na formalny akt kościelnej sprawiedliwości – mówi dalej. – Bo owszem, w świetle prawa państwowego karalne są zachowania seksualne wobec osób poniżej 15. roku życia, ale w prawie kościelnym ta granica jest podniesiona aż do ukończenia 18 lat. A ja miałam przecież zaledwie 16,5 roku, gdy o wiele lat starsza ode mnie s. Monika wykorzystała moją zależność od niej.
Jeszcze kilkakrotnie Natalia pisała do siostry prowincjalnej i matki generalnej. Podkreślała, że chodzi jej nie tylko o własną sytuację osobistą, lecz przede wszystkim o problem „milczącego przyzwolenia na tego typu zachowania ze strony przełożonych, ale też wspólnoty domu”. Wyrażała również żal, że siostry przełożone „mimo wiedzy o wydarzeniach sprzed lat nie zdobyły się nigdy na uczciwe zmierzenie się z problemem, a tym samym na pomoc osobom krzywdzonym”.
Na początku października 2021 r. matka prowincjalna poinformowała Natalię, że przyszło postanowienie w jej sprawie z Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego. Kongregacja (w piśmie datowanym na 22 maja 2021 r., a więc 20 tygodni wcześniej) uznała, że materiał dowodowy „nie dał dostatecznych podstaw do przyjęcia, że oskarżona zakonnica dopuściła się na Pani szkodę przestępstwa contra sextum w żadnym z przeanalizowanych typów przestępstwa, o którym mowa w kan. 1395 § 2”. Kongregacja ostatecznie ustaliła również, że pomiędzy Natalią a s. Moniką „nie zachodziła relacja bezpośredniej zależności hierarchicznej, co pozwala stwierdzić, że inkryminowane zachowania naruszały wyłącznie VI Przykazanie, czyli stanowiły grzeszne zachowanie”. Kongregacja zaleciła jednak podjęcie wobec s. Moniki „odpowiednich zapobiegawczych i ochronnych środków dyscyplinarnych”.
Padło „przepraszam”
Od czasu zgłoszenia przez Natalię krzywd do chwili, kiedy poznała wynik dochodzenia kanonicznego w swojej sprawie, minęły trzy lata. Po watykańskim werdykcie Natalia postanowiła jeszcze raz napisać list do przełożonej generalnej (wysłała go również do wiadomości przełożonej prowincjalnej): „Nie dostrzegłam ze strony Sióstr wzięcia odpowiedzialności ani uznania krzywdy. Nigdy nie usłyszałam, iż jest Wam przykro z powodu tego, że to, co przeżyłam, stało się we wspólnocie zakonnej. Nigdy też nie usłyszałam słowa «przepraszam». Usłyszałam za to pytanie: «dlaczego nie zgłosiłaś tej sprawy wtedy, gdy wydarzenia miały miejsce?». Słowa te odebrałam jako obwiniające mnie i świadczące o braku zrozumienia sytuacji, w jakiej znajduje się osoba małoletnia, która sama nie potrafi się obronić”. Dodała, że nie dostrzegła też w zgromadzeniu „woli podjęcia odważnych kroków w celu oczyszczenia i odbudowania wiarygodności”.
Dostała odpowiedzi od matki generalnej i siostry prowincjalnej. Ta ostatnia napisała słowa najważniejsze: „Po raz kolejny w naszym życiu przeżywamy tajemnicę Narodzenia Jezusa […]. Pozostając w Jego obecności, chcę Pani dziś powiedzieć: Przepraszam. Za niedostateczną troskę, gdy nie dostrzegłyśmy Pani samotności i cierpienia wtedy, kiedy tak bardzo potrzebowała Pani ochrony ze strony przełożonych. Za zachowanie współsióstr uwłaczające godności kobiety, które pozostawiło rany bolące do dziś”.
Zgromadzenie wcześniej sfinansowało Natalii dojazdy umożliwiające udział w grupie wsparcia prowadzonej przez Inicjatywę „Zranieni w Kościele”, a obecnie – także dalsze leczenie i wykup recept. Natalia znalazła pracę, z której jest zadowolona, i doskonali się w swoim zawodzie, uzyskując kolejne stopnie specjalizacji.
Czy nie żałuje, że powiedziała o swojej krzywdzie? – Czuję się silna w tym, co przeżywam, mimo że nie jest to łatwe. Taką siłę i pewność daje mi relacja z Jezusem. I jestem pewna, że nikt i nic nie może mi tego odebrać, bo ta relacja jest ponad tym, co odczuwam jako trudne i przykre.
*
Gdy w czerwcu 2004 r. wydaliśmy numer „Więzi” pod hasłem Zakonnice – rodzaj nijaki, nawet nie przypuszczaliśmy, ile jeszcze dramatycznych historii było do odkrycia, ujawnienia, opowiedzenia, a przede wszystkim – do uleczenia. I ile zmian wciąż trzeba wprowadzić w funkcjonowaniu Kościoła czy prawie kanonicznym. Wystarczy uważne przyjrzenie się przedstawionym wyżej historiom.
Zastanawia chociażby sytuacja Natalii. Zmusza ona do pytań o skuteczność kanonicznej ochrony wykorzystywanych seksualnie młodych zakonnic. Skoro bowiem watykańska kongregacja po długim dochodzeniu uznała, że w zgromadzeniu zakonnym doszło do czynności seksualnych wobec postulantki poniżej 17. roku życia, skoro trzeba było upomnieć sprawczynię oraz podjąć wobec niej „ochronne środki dyscyplinarne” – to dlaczego sprowadzono problem do naruszenia „wyłącznie VI przykazania”?
Czy prawo kanoniczne nie potrafi dostrzec stosunku zależności istniejącego między doświadczoną zakonnicą a 16-latką? W relacji zależności hierarchicznej chodzi przecież nie tylko o podległość formalną, lecz również faktyczną. Wystarczy elementarna wiedza o funkcjonowaniu żeńskich zgromadzeń zakonnych, żeby w opisywanym przypadku dostrzec tę relację zależności i jej wykorzystanie w celach seksualnych. Czy kongregacja taką wiedzą nie dysponuje? Jak długo jeszcze instytucje kościelne nie będą potrafiły dostrzegać tego, co widoczne jest gołym okiem?
Większość imion i część okoliczności w tekście została zmieniona.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2022 jako część bloku tematycznego „Zakonnice przestają milczeć”.
Pozostałe teksty bloku:
Tomasz Krzyżak, „Usłyszeć krzyk zza klasztornej furty”
Justyna Kaczmarczyk, „Już nie tabu? Krzywda zakonnic w Polsce”
Mają znajoma, która jest była zakonnica opowiadała mi, że przełożona robiła im umartwienia…np. w ramach tych praktyk jadły na obiad kurę, z której dokładnie nie zostało zdjęte opierzenie lub golonkę z włosami. Że miały pokonywać swoje obrzydzenie i się tym uświęcać. Byłam młoda i bardzo niedojrzała, a już wtedy wydawało mi się to jakimś okrucieństwem i wyłączaniem godności.
Dziekuje Wam, ze daliscie tym kobietom glos!