„Śmierć Jana Pawła II” w reżyserii Jakuba Skrzywanka to na pewno mocne i ważne doświadczenie teatralne. Wątpię jednak, by pomagało oswoić doświadczenie śmierci, jak to zapowiadali twórcy spektaklu.
Główna scena poznańskiego teatru miejskiego na półtorej godziny zmienia się w pokój Pałacu Apostolskiego, w którym ostatnie dni swojego życia spędził Jan Paweł II, jak i w bazylikę św. Piotra, gdzie wystawione było ciało papieża po śmierci.
Spektakl dzieli się na dwie części, przy czym moim zdaniem teatr zaczyna się dopiero w tej drugiej, to znaczy w momencie, gdy monitor EKG wskazuje płaską linię i wydaje jednostajny dźwięk.
Jak każdy, a jednak niezwykły
Wcześniej przyglądamy się dość dokładnej rekonstrukcji cierpienia Jana Pawła II. Aktor Michał Kaleta (trzeba przyznać, wznoszący się na szczyty aktorskiego kunsztu, biorąc pod uwagę, że przez połowę spektaklu gra zwłoki) posadzony w papieskiej sutannie na fotelu, krztusi się, charczy, nie może wydobyć głosu. Poddawany jest pielęgniarskim zabiegom, które odczytujemy z kontekstu – aktorzy zwracają się do papieża po włosku.
Poszczególne sytuacje objaśniane są – czy też uzasadniane – wyrywkami zapisków ze wspomnień, oświadczeń medycznych, które dokumentowały co według otoczenia Jana Pawła II działo się z nim w ostatnich dniach życia. I tak obserwujemy przygotowania do ostatniego publicznego wystąpienia papieża Polaka – śniadanie, które „je sam” (trzy machnięcia łyżką w kierunku ust, następnie wszystko zwrócone do miski), mycie jamy ustnej przez pielęgniarza, oglądanie telewizji (żarciki pielęgniarza w kierunku papieża o porannej gimnastyce). Wreszcie wkraczają oni – ksiądz w czarnej sutannie (ówcześnie prałat Mokrzycki) i don Stanislao. Oni mają przed sobą misję – pokazać Jana Pawła II, są święta wielkanocne, papież musi wyjść do okna.
Dopiero teraz, z perspektywy czasu, możemy ocenić, jak to przedsięwzięcie było absurdalne i okrutne. Mokrzycki, niby z troską próbujący „przećwiczyć” kolejne partie tekstu, proponowanie komuś, kto ma wykonaną tracheotomię, by przeczytał kilka stron i Dziwisz, rzucający w jego kierunku straszne „Wystarczy, że się pokażesz i pobłogosławisz” – co prowokuje Wojtyłę do dalszego tytanicznego wysiłku.
Do tego momentu wierzyłem w to, że jest to działanie rekonstrukcyjne, ale po tym morderczym treningu aktorka grająca sercankę, siostrę Tobianę zaczęła klaskać, jakby gratulując papieżowi dokonanego wysiłku. To cytat z filmu „Śmierć Ludwika XIV” – Król-Słońce był nagradzany oklaskami choćby za zjedzenie biszkopcika. Twórcy odwoływali się w zapowiedzi do tego filmu Alberto Serry i przyznam szczerze, że czekałem na ten moment, w którym nastąpi podkreślenie, że mamy do czynienia niby to z umieraniem takim samym jak każdego człowieka, a jednak zupełnie niezwykłym.
Metaforyczna sakralizacja
Pod względem fizjologicznym – tak, widzimy to dokładnie, jak ciało Wojtyły walczy, jak stopniowo przestaje funkcjonować, jak trzeba je pielęgnować, zmieniać pieluchy (w tym momencie dwoje widzów opuściło salę, przynajmniej na premierowym pokazie). Ale symbolicznie – umierał wielki władca Kościoła, bohater swoich czasów, ten, który „wyrósł przed nami jak młode drzewo” (Iz 53,2), ten który osobiście obalił komunizm, niekoronowany król Polski.
Zacytowałem tu fragment Czwartej Pieśni Sługi Pańskiego, bo ci którzy widzieli tę śmierć z bliska powiedzieli nam, że umierał on niczym Chrystus, że był „mężem boleści oswojonym z cierpieniem”, że on jakoby „dźwigał nasze boleści”, „dręczono go, lecz sam dał się gnębić, nawet nie otworzył ust swoich”. Tak, nie otworzył, bo nie miał już na to siły, to cierpienie było oswojone, bo do końca pozostał na posterunku, był w swojej roli papieża, wikariusza Chrystusa.
Najgorsze w tym umieraniu były te miliony oczu i uszu zwróconych na apartamenty watykańskie, które chciały wiedzieć, co dzieje się z ich superbohaterem. A także te nieliczne usta, które przekazywały to, co do świata zewnętrznego mogło dotrzeć. Zatem okropne doświadczenie umierania otoczenie papieża wykorzystuje, ale też oswaja na swój sposób: jeszcze zdąży „poświęcić” korony dla ikony częstochowskiej, ktoś z jego charczenia i szeptu wysłyszy jeszcze jakieś słowa, nawet lekarz, który stwierdza zgon, nie stosuje zwyczajowej, medycznej formuły, ale stwierdza, że Jan Paweł II odszedł do domu Ojca (to ta formuła, którą kard. Leonardo Sandri powtórzył następnie na placu św. Piotra, ogłaszając tę informację wiernym).
Wszystko to jest metaforycznie zsakralizowane w interpretacji Skrzywanka, bo cały spektakl rozgrywa się pod symboliczną kopułą świątyni, przypominającą tę z bazyliki św. Piotra – zarówno to co działo się za zamkniętymi drzwiami prywatnych apartamentów, jak i po wystawieniu na widok publiczny.
Zarobić na śmierci
Wracam do momentu, w którym według mnie w tym teatrze naprawdę zaczyna się teatr. To chwila, kiedy Dziwisz po ogłoszeniu zgonu wstaje, zapala światło i intonuje hymn Te Deum („Ciebie Boga wysławiamy”) – dla wierzących to wyjątkowa pieśń, podkreślająca doniosłość chwili. Zaczyna ona jednak teatrum funeralis, tak bardzo dobrze znane w rytuale Kościoła, ale też dla mnie zbieżne z polską, barokową tradycją teatralnego pogrzebu. Tu już twórcy pozwalają sobie na chwilę fantazji: najpierw wyjaśniają nam, skąd Dziwisz zdobył krew papieża, którą od lat dystrybuuje, pokazując w skrócie balsamowanie ciała. Następnie makijażystka w rytm muzyki dance ozdabia ciało papieża, po chwili jednak wyłącza muzykę, bo zakonnica wjeżdża do pomieszczenia z odkurzaczem. Czyli tak jak to było kiedyś – ciało leży w domu, a życie toczy się swoim tokiem. Boleśnie wygląda to instrumentalizowanie ciała, przygotowanie go do kolejnej sceny kościelnego teatru.
Następnie oglądamy fragmenty „Ordo Exsequiarum Summi Pontificis vita functi et Sacrorum Rituum”, czyli porządku rytuałów związanych ze śmiercią i pochówkiem papieża. Po litaniach i „kościelnym” stwierdzeniu zgonu, kardynał niszczy emblematy władzy papieskiej i rozpoczyna serię modlitw za zmarłego, następnie ciało przygotowywane jest do wystawienia na widok publiczny.
Poszczególne te części przeplatane są wywiadami z ludźmi, którzy wspominają, jak spędzili ten moment, kiedy Jan Paweł II umierał i gdy ogłoszono jego śmierć. Pokoleniowo najmłodsi nie kojarzą tego momentu w ogóle – są jednak świadkami memizacji tego faktu w internecie. Są tacy, którzy w tamtym czasie mocno tę śmierć przeżywali, ale po latach o swoich przeżyciach opowiadają z pobłażliwym uśmiechem. Oczywiście są także ci, dla których i wtedy, i teraz ta śmierć nie miała większego znaczenia, poza zauważeniem ogólnego poruszenia. Są też i takie osoby, dla których i wtedy, i teraz śmierć Jana Pawła II była wydarzeniem istotnym.
Całość wieńczy możliwość podejścia do ciała papieża i zakupu pamiątek – tu od rekonstrukcji odchodzimy już znacznie, bo (i to mogę potwierdzić własnym doświadczeniem) w bazylice św. Piotra nikt do niczego nie nawoływał, wręcz przeciwnie, panowała tam bolesna cisza. Zatem choć twórcy zaklinali się, że spektakl nie miał komentować i odnosić się do bieżących ocen Kościoła, to jednak nie dało się tego uniknąć i puścić oka: oto od razu udało im się na tej śmierci zarobić.
Konfrontacja z nieuniknionym
Zdziwiony byłem też tym, że widzowie weszli w tę konwencję, widocznie jednak możliwość nagrania wideo czy zrobienia sobie „selfie ze zmarłym papieżem” jest w jakiś sposób atrakcyjna. Nikt nie próbował zwieńczyć spektaklu oklaskami, pozwoliliśmy mu trwać, raczej już jednak w tej wersji, jak współcześnie traktowana jest śmierć Jana Pawła II – jako mem.
Bardzo długo trwało we mnie to wrażenie i poruszenie owym prawie dwugodzinnym seansem. Bo z jednej strony rzeczywiście, na co dzień nie spotykam się z tak dosłownym doświadczeniem umierania, tak szczegółowym jej pokazaniem. Pytanie tylko, czy uda się mi do niego przygotować w ten sposób. Jak pisał w zimowej „Więzi” Michał Zdunik: „Teatr powinien być odpowiedzią na to przerażenie śmiercią i stanowić próbę otwartej konfrontacji z tym, co będzie nieuniknione”. W spektaklu Skrzywanka – choć w rozmowach przed premierą zapowiadał, że jest to próba poradzenia sobie z rzeczywistością śmierci, tak wszechobecną w czasach pandemii – owszem, konfrontacja z tym co nieuniknione, śmiercią, jej procesami jest obecna, ale czy znajdujemy odpowiedź na przerażenie śmiercią?
To, co widzimy, wprawia nas w osłupienie, ale czy daje nam odpowiedzi na to, jak oswajać śmierć? Na widowni słyszałem i przyznam szczerze, że sam czasami wpadałem w nerwowy śmiech. To, co się tam wydarzyło, będzie pewnie jeszcze w nas pracować, ale rzuceni zostaliśmy na głęboką wodę (trochę bez pytania).
Jak pisała Szymborska, śmierć „Zajęta zabijaniem,/ robi to niezdarnie,/ bez systemu i wprawy./ Jakby na każdym z nas uczyła się dopiero”. Uczyła się także i na papieżu Wojtyle, i oglądanie relacji live z jego śmierci nie do końca pomaga to doświadczenie zrozumieć. Niektórzy nadal będą je wyśmiewać, bo przez lata wtłaczano je siłą jako mityczne narodziny świętego, wielu będzie dochodziło do wniosku, że w tamtym czasie dało ponieść się emocjom, a teraz na nowo odkrywane fakty o Janie Pawle II prowadzą ich do rozczarowania. „Śmierć Jana Pawła II” to jednak spektakl, który warto zobaczyć, a jeszcze bardziej przeżyć i przyjrzeć się własnym przeżyciom, które w nas wywołuje.
Przeczytaj także: Jerzy Stuhr. Zawsze bałem się ludzi nieufnych