Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Fałszywa Oblubienica. „Benedetta”

„Benedetta” Paula Verhoevena. Fot. Materiały prasowe Aurora Films

Trudno oglądać „Benedettę” Paula Verhoevena, nie mając w pamięci historii dominikanina Pawła M. Inne są czasy, ale mechanizm jest wciąż ten sam.

W jednej z pierwszych scen filmu Paula Verhoevena „Benedetta” jest znamienna scena-klucz. Młoda Benedetta, jeszcze nastolatka, właśnie została przyjęta do klasztoru. Spędza tam pierwszą noc. W swej dziecięcej gorliwości wychodzi na klasztorny korytarz, by pomodlić przed statuą Matki Bożej. Figura niespodziewanie się na nią przewraca, nie czyniąc jej jednak żadnej krzywdy. Siostry, które przybiegły zwabione hałasem, mówią o cudownym ocaleniu dziewczynki. Jedynie Christina, rówieśniczka Benedetty, ma wątpliwości. Pyta więc przeoryszę, czy to był cud. „Cuda się pojawiają jak grzyby po deszczu – słyszy w odpowiedzi. – I najczęściej nie są warte problemów, które rodzą”.

Ta wypowiedź świetnie pokazuje perspektywę filmu. Opisuje świat, w którym cudowność i nadprzyrodzoność były na porządku dziennym. Wszystko, co choć trochę niewyjaśnialne, było traktowane w kategoriach cudu, ewentualnie kary Bożej. Przeorysza zdawała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy im mniej cudów, tym lepiej. Cuda nie tylko wymagają weryfikacji, ale mogą mieć nieoczekiwane skutki. Są bowiem traktowane jako specyficzna „mowa Boga”, potwierdzająca choćby autorytet osoby obdarzonej prawdziwym bądź rzekomym darem czynienia cudów. W takim kontekście pojawia się historia s. Benedetty. 

Bohaterka filmu jest postacią historyczną. Benedetta Carlini była XVII-wieczną zakonnicą w zgromadzeniu teatynek. W kronikach widnieje jako mistyczka, choć prawdziwość jej wizji nie została nigdy uznana. Próżno jej szukać w klasycznej i krytycznej monografii mistycyzmu kobiecego „Ekstazy kobiece” Jean-Noëla Vuarneta. Samo zjawisko nie jest proste ani do opisu, ani często też do zrozumienia dla współczesnego odbiorcy.

Pozycja zakonnicy była i jest specyficzna, zarówno w sensie teologicznym, jak i społecznym. W wiekach dawnych klasztor – tak żeński, jak i męski – był ważną instytucją społeczną. Dzisiaj oddawanie nastoletniej dziewczynki do klasztoru wydaje się czymś nieludzkim. Wówczas bywało to powszechną praktyką, zwłaszcza w rodzinach, których nie było stać na wywianowanie wszystkich córek. Często też decyzja o wstąpieniu do klasztoru była konsekwencją przyjętych zobowiązań, ślubów czy przyrzeczeń. Tak trafia do klasztoru mała Benedetta. Co ważne, przybywa tam nie poznawszy jeszcze własnej seksualności, której dopiero nauczy ją s. Bartolomea, sama w sposób brutalny doświadczona przez ojca i braci.

Dominującym modelem teologicznym jest figura oblubienicy Chrystusa, która to figura nie mogła być zupełnie wypreparowana z kontekstu erotycznego. Jak zauważa Vuarnet, „w swych czarnych i białych habitach, z krzyżem na piersiach, z poruszonym sercem i wstrząśniętym głosem, śpiewały nową pieśń – gdzieś między Dionizosem i Ukrzyżowanym, bez mała chrześcijańskie bachantki, dionizyjki… […] W ocenie Kościoła często podejrzane, […] mistyczki, przylgnąwszy do dogmatu, ocierając się w każdej chwili o szaleństwo, herezję, histerię, rozwijały, nie bez ryzyka, swą niejawną seksualność, w płomiennych książkach trawionych miłością, będących odwetem lub apoteozą kobiecości” (s. 12). 

Stłumiona seksualność rodzi praktyki dzisiaj uznane co najmniej za dziwne, a na pewno dające się wyjaśnić po freudowsku. Kiedy na małą Benedettę upada posąg Matki Bożej, ta dotyka ustami odkrytej piersi Madonny. Takie wyrażenia jak „pocałunek duchowy”, „pocałunek Oblubieńca”, Kochanek (Jezus) i Kochanka (dusza) w literaturze mistycznej są na porządku dziennym. Mistyczne zjednoczenie miewa także wymiar cielesny. Jest w filmie scena, gdy s. Benedetta oznajmia swej towarzyszce, że Jezus dał jej nowe serce, które nie mieści się w jej piersi. Czyż nie podobnie notowała słowa Jezusa żyjąca w tym samym okresie św. Małgorzata Maria Alacoque: „Moje serce jest tak przeniknięte miłością do ludzi i do ciebie w szczególności, że nie mogąc już dłużej utrzymać w nim płomieni żarliwego miłosierdzia, musiałem przenieść je na ciebie”?

Nie ulega wątpliwości, że s. Benedetta jest „wytworem” barokowej, kontrreformacyjnej duchowości, przeżywanej w bardzo dużej amplitudzie uczuć. Jak wszystko, także życie duchowe jest w tym czasie wybujałe i sięga sytuacji granicznych. Sprzyjają temu oczywiście okoliczności poza klasztorem, jak choćby szalejąca dżuma, która nadawała ziemskiej egzystencji pewien wymiar ostateczności. Obecność choroby, jej natężenie czy ominięcie przez nią miasta kojarzono z innymi wydarzeniami, którym chętnie nadawano status cudownych i proroczych.   

Film Verhoevena stawia pytanie o prawdziwość mistycznych doznań bohaterki. Wątpliwości co do nadprzyrodzonego charakteru jej stygmatów ma nie tylko s. Christina, ale także s. Bartolomea, z którą łączy ją relacja o charakterze erotycznym, co zresztą stanie się głównym zarzutem, który znajdzie się w akcie oskarżenia. Klasztor jest dla s. Benedetty przeznaczeniem, ale nie jest jej wolnym, osobistym wyborem. Kiedy pojawia się możliwość ucieczki z klasztoru z s. Bartolomeą, Benedetta wybiera powrót, ponieważ nie potrafi sobie już wyobrazić innego życia. Poza klasztorem byłaby po prostu społecznie nieprzystosowana.

W zgromadzeniu nie chce być jednak pokorną, uległą zakonnicą. Źle pojęta rola cierpienia w życiu duchowym staje się w jej rękach narzędziem intrygi, walki o władzę, o rząd dusz. To wciąż ta sama triada: władza, seks i religia. Trudno oglądać ten film, nie mając w pamięci historii dominikanina Pawła M. Owszem, inne są czasy, inne kategorie osób zostają włączone w zmanipulowany świat pseudo-mistyka, ale mechanizm jest wciąż ten sam: władza sankcjonowana religijnie za pomocą rzekomych znaków z nieba. 

Jeszcze kilkanaście lat temu film Verhoevena miałby – być może – siłę „Zakonnicy” Diderota. I uznany byłby za film demistyfikujący Kościół katolicki, życie zakonne i panującą w nim seksualną dwuznaczność. Wobec dzisiejszych problemów Kościoła XVII-wieczna historia pozostaje – w moim odczuciu – jedynie pikantną historyjką z przeszłości. Tej anegdotyczności sprzyja język filmu, który balansuje pomiędzy thrillerem psychologicznym, kryminałem, traktatem społecznym a melodramatem o homoseksualnej miłości dwóch kobiet za murami klasztoru.

Niestety, momentami reżyser ociera się kicz. Mistyczne pseudowizje mają w sobie coś z folderów „Świadków Jehowy”. Obrazowanie niewidzialnego jest zawsze niebezpieczne. Nie wiem, czy ta stylistyka była zamierzona po to, by ośmieszyć wizjonerstwo Benedetty czy też takiej oto oleodrukowej i naiwnej ikonografii katolickiej hołduje reżyser. No i te sceny prosto z horroru klasy B. Czy zawsze musi być to granatowe niebo, pioruny, ulewa i towarzyszące im sopranowe inkantacje? Trochę to już jednak zgrane. O wiele bardziej przemawia do mnie surowa stylistyka „Matki Joanny od Aniołów” Jerzego Kawalerowicza.

Kiedy oglądam filmy, których akcja dzieje się w czasach przednowoczesnych, zawsze zadaję sobie pytanie, czy my ludzie coraz bardziej sekularni jesteśmy jeszcze zdolni, by pojąć motywacje kierujące postępowaniem dawnych bohaterów? Świat przedsekularny, świat religijny to taki, w którym społeczeństwo uznawało istnienie jakichś sił ciążących nad życiem wszystkich ludzi. W wersji chrześcijańskiej to świat, w którym uznaje się dominację Boga. Łatwo jednak w tym myśleniu przekroczyć granicę. W filmie „Benedetta” wciąż ktoś się powołuje na Boga i Jego wolę, czyniąc się Jego porte parole. Czyni tak s. Benedetta, czyni tak nuncjusz apostolski. Każdy mieni się rzecznikiem Boga. Ten film jest w gruncie rzeczy krytyką władzy w Kościele, każdej władzy. Kiedyś na decyzję o przeniesieniu księdza czy zakonnicy mówiło się „wola Boża”. Dzisiaj nikt rozsądny chyba tak tego już nie rozumie. Im rzadziej władza kościelna będzie się powoływać na wolę Bożą, tym chyba lepiej.

Wesprzyj Więź

Kiedy oglądałem spektakl na podstawie książki Marty Abramowicz „Zakonnice odchodzą po cichu”, wciąż jako czarny charakter pojawiała się mistrzyni nowicjatu, która miała się bez mała za alter ego Boga. Siostra Benedetta bardzo chciała zostać alter ego samego Chrystusa. Cena nie grała roli. 

Przeczytaj także: Duchowa i psychiczna transgresja Pawła M.

O tym, jakich bezpieczników potrzebuje duchowość charyzmatyczna, żeby unikać nadużyć, piszemy w zimowym numerze kwartalnika „Więź

Podziel się

12
3
Wiadomość

Taki drobiazg. Kiedyś znanego ze swej prawości księdza w moim mieście, biskup przeniósł do wiejskiej parafii. W olbrzymim kościele w czasie mrozów woda w ampułce zamarzała. Ksiądz był schorowany, niecałe dwa lata po przeniesieniu zmarł. Wcześniej, pewnie głupio, go pocieszaliśmy, że może to wola Boża na co on pokiwał głową i stwierdził: może wola Boża, a może wola biskupa. A na Boga i Jego wolę dziś powołuje się każdy, kto ma na to ochotę, od partyjnego prezesa po biskupa. Swego czasu o pewnym katolickim publicyście ktoś napisał, że wypowiada się jakby jadł, znaczy się, spożywał poprzedniego dnia kolację, znaczy się, wieczerzę z samym Panem Bogiem. Bardzo nam się rozpowszechnił, hm, hm, chrześcijański punkt widzenia i argumentowania.

Dziekuje za ten artykul. Ciesze sie, ze mozna takie slowa otwarcie pisac i odzierac z tej „nadprzyrodzonosci” wszystkie dranstwa dokonywane w imie Pana Boga! To mi daje nadzieje na przyszlosc.

Wystarczy przeczytać i usłyszeć tekst dzisiejszych zakonnic od tzw. spraw i ruchów kobiecych, oddających się miłości w mediach społecznościowych, aby wiedzieć, że film jest wciąż aktualny, a tekst prawdziwy:
„ocierając się w każdej chwili o szaleństwo, herezję, histerię, rozwijały, nie bez ryzyka, swą niejawną seksualność, w płomiennych książkach trawionych miłością, będących odwetem lub apoteozą kobiecości”
Ma Ksiądz rację, ten ten film nie demistyfikuje Kościoła katolickiego, ani też życia zakonnego i panującej w nim seksualnej dwuznaczności, ale pokazuje rzeczywistość.
Dwuznaczność seksualna jest motywem ukrytym, ale przewodnim w relacjach tych środowisk.

Autor wspomniał wspaniały film Jerzego Kawalerowicza wg noweli Jarosława Iwaszkiewicza „Matka Joanna od Aniołów. Jak pamiętamy wtedy Biuro Episkopatu Polski do Spraw Filmu, Radia, Telewizji i Teatru zaliczyło to dzieło do „filmów niedozwolonych, które wprost lub pośrednio występują przeciwko chrześcijańskim zasadom wiary i obyczajów”.
Jak będzie dzisiaj?

~ Marek2: Pamietam, ze kard. Wyszynski w swoich „Pro memoria” bardzo krytycznie i wrecz pogardliwie wypowiadal sie na temat tego filmu. Znaczy sie, kardynalowi nie bylo po drodze ze sztuka, ktora nie odzwierciedlalaby jego spojrzenia na swiat…

Takie były czasy w kinematografii. PRL robiło opium dla ateistycznego ludu, a było to opium o tak dobrym smaku i fizycznej trwałości, że jeszcze dzisiaj starsi chętnie sięgają po stare zapasy, by podtrzymać starą, dobrą antyklerykalną fazkę.

Moda na cuda raczej nie przeminie, pojawiały się i będą nam towarzyszyć, bez względu na nasze postawy wobec religii. Nie sadzę abyśmy za sprawą laicyzacji społeczeństwa, zapoczątkowali ich kres. Nie zadajemy sobie najprostszego pytania, po co Bóg miałby się bawić w cuda. Skoro jest wcieleniem doskonałości, wszystko co za jego sprawą się dokonało też jest takie, a cuda czyniły by z niego kapryśnego cudaka, który bawi się w ogłupianiem tego co stworzył. Być może wizualizujemy go sobie właśnie w ten sposób, jako cudaka dla spełnianie naszych kaprysów. Władza, seks i pieniądz oto odwieczne namiętności człowieka. Wszystko jest ściśle z sobą powiązane i nie dziwi, że jest w kręgu zainteresowania kleru. Już od dawna, uczestnicząc w życiu Kościoła, odnoszę wrażenie, że ksiądz ma bezpośrednią aktywną linie komunikowania się z samym Bogiem. Tymczasem w normalnym przeciętnym życiu, niezwykle ważna jest harmonia, umiar i dążenie do równowagi. Jeśli cos zaczyna szwankować, jest skutkiem zachwiania owej równowagi. Brak seksu, rodziny, który jest w życiu tak samo ważny jak odżywianie się , aktywność fizyczna, bliskość relacji z innymi ludźmi, musi powodować dysfunkcje. Rekompensowanie ich innymi emocjami wydaje się oczywiste. Czy celibat to dobry pomysł, nie mnie to oceniać, ale pamiętam czas, gdy powołano mnie do wojska. Dwa lata wyjęte z życiorysu i takie nagromadzenie popaprańców, którego nigdy wcześniej, ani później nie spotkałem.