Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Pryncypialność już bez elastyczności [polemika]

Strajk Kobiet. Warszawa, październik 2020. Fot. Can Ayaz / na licencji CC BY-SA 2.0

Październikowy werdykt Trybunału Konstytucyjnego spowodował gwałtowną radykalizację postaw w kwestii aborcji. Nastąpiło odwrócenie pozytywnego trendu pro-life w postawach Polaków.

Polemika z tekstem Tomasza Wiścickiego „Śmierć chorych dzieci i polityka”

W swoim artykule Tomasz Wiścicki czyni mi zarzut, że analizowałem kwestię aborcji w kategoriach politycznych, a nie wyłącznie moralnych. Zwraca uwagę przede wszystkim na zasady moralne oraz konieczność ich przełożenia na przepisy prawne.

Taka perspektywa jest w moim przekonaniu przejawem niedostrzegania – a raczej świadomego pomijania – politycznych uwikłań i uwarunkowań sprawy oraz patrzenia na cały spór przez specyficzne okulary ideowe.

W najmłodszej grupie wiekowej (18–24 lat) jeszcze w marcu 2016 r. zaledwie 12 proc. było za liberalizacją ustawy, zaś w listopadzie 2020 r. już 36 proc! Z punktu widzenia konsekwentnej etyki życia jest to więc totalna katastrofa

Zbigniew Nosowski

Udostępnij tekst

Pomijam w tej odpowiedzi aspekt moralny. Dobrze znane są publicznie moje przekonania w tej kwestii, jak również wieloletnie zaangażowanie w budowanie relacji przyjaźni z osobami z niepełnosprawnością intelektualną – nie muszę więc w tej dziedzinie nikomu niczego udowadniać. Nie da się przykleić mi etykietki wroga życia, który odmawia człowieczeństwa osobom dotkniętym ciężkimi chorobami czy upośledzeniami albo ogranicza ochronę życia do słownych deklaracji.

Powtarzanie tu moich przekonań jest zresztą o wiele mniej istotne również z tego powodu, że – nieoczekiwanie – nastąpiło zdecydowane wahnięcie w postawach społecznych wobec problemu aborcji. I bardziej trzeba się zastanawiać, jak na to zareagować w duchu konsekwentnej etyki życia. Do tej kwestii wrócę jednak później, zacznę – znowu – od polityki.

Czysta polityka

Z wielu powodów nie sposób nie traktować aktualnej fazy sporów o prawną regulację aborcji w kategoriach politycznych. Ma tego świadomość Tomasz Wiścicki, pisząc, że w ostatnich kilku latach właśnie „z powodów politycznych” odwlekano decyzję w tej kwestii. Mój polemista w ogóle jednak nie analizuje tych powodów politycznych po stronie ugrupowania rządzącego Polską od ponad 5 lat – a to ma akurat znaczenie kluczowe. Rzecz jasna, jako komentator polskiej sceny politycznej ma on świadomość wszystkich gier toczących się aktualnie w kwestii prawnej regulacji aborcji. Świadomie jednak je pomija.

Wystarczy przypomnieć, że obaj publikujemy te nasze refleksje już ponad dwa miesiące po werdykcie Trybunału Konstytucyjnego, który jednakowoż nie wszedł w życie, nie został bowiem nawet opublikowany – z powodów właśnie czysto politycznych. Najpierw zapadła – jak najbardziej polityczna – decyzja w kierownictwie Prawa i Sprawiedliwości, że nie można dłużej zwlekać z podjęciem jakiegoś rozstrzygnięcia w kwestii zmiany ustawy regulującej możliwe wyjątki niekaralności przerwania ciąży. Nastąpiło to natychmiast po przyjęciu ustawy o ochronie zwierząt i kryzysie koalicyjnym, jaki był efektem m.in. tej – niewątpliwie ideowej – decyzji Jarosława Kaczyńskiego (pomińmy inne przyczyny sporów wewnątrz Zjednoczonej Prawicy).

Przypomnijmy fakty: nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt wpłynęła do Sejmu 11 września 2020 r., zaś uchwalono ją (przy sprzeciwie m.in. wszystkich posłów z koalicyjnej Solidarnej Polski) kilka dni później: w nocy 17 września, po błyskawicznych trzech czytaniach sejmowych. I tego samego 17 września 2020 r., tyle że kilka godzin wcześniej, Julia Przyłębska nagle (dziewięć miesięcy po otrzymaniu wniosku poselskiego) ogłosiła, że Trybunał Konstytucyjny zajmie się 22 października wnioskiem o stwierdzenie niekonstytucyjności przepisów dotyczących aborcji ze względu na ciężkie wady płodu. Zbieżność dat zdecydowanie nieprzypadkowa…

Interpretacja jest więc prosta. Żeby nie narazić się na poważne zarzuty kolegów z prawej strony, iż nagle dla PiS życie zwierząt stało się istotniejsze politycznie niż życie dzieci nienarodzonych – postanowiono uruchomić od dawna odkładaną procedurę w Trybunale Konstytucyjnym (analogiczny wniosek grupy posłów z 2017 r. przeleżał w TK dwa lata i stracił ważność wraz z końcem poprzedniej kadencji parlamentu). I jak tu nie mówić o aspekcie politycznym sprawy?

Dla utrudnienia załóżmy nawet, że werdykt Trybunału zaskoczył politycznych mocodawców tego organu. W tym świetle trzeba przyjąć, że w ugrupowaniu rządzącym panowało prawdopodobnie przekonanie, iż w obecnej sytuacji pandemicznej decyzja TK (jakakolwiek będzie) nie wywoła takich protestów, jak masowe czarne marsze w poprzednich latach. Można by więc w ten sposób złapać kilka politycznych srok za ogon: umocnić dominującą pozycję PiS wewnątrz koalicji rządzącej; spełnić postulaty biskupów; utrzeć nosa liberałom i leawkom; pokazać, że PiS jest przedmurzem cywilizacji chrześcijańskiej.

Nie tylko „aborcja na żądanie”

Okazało się jednak, że decyzja z 22 października 2020 r. wywołała uliczne protesty na skalę niespotykaną w sytuacji świata walczącego z wirusem poprzez izolację i dystans społeczny. Uczestniczki i uczestnicy protestów wyraźnie uznali, że spór dotyczy sprawy tak dla nich istotnej, że warto narazić się i na złamanie obowiązujących zakazów zgromadzeń, i na wzmożone ryzyko zarażenia. Czyli okazało się, że im też chodzi o wartości. Tylko o zupełnie inne wartości niż rządzącym. A spory o wartości są, jak wiadomo, nierozstrzygalne.

Demonstrantom chodziło o kwestie różne – bynajmniej nie tylko, jak sugeruje Tomasz Wiścicki, o pełny dostęp do aborcji na żądanie. Jedni, owszem, demonstrowali w imię hasła „aborcja jest prawem człowieka”. Innych oburzyło podejmowanie tak istotnych decyzji społecznych w czasie pandemii. Kolejnych – że od decyzji uchylił się parlament, a politycy zrzucili ją na wątpliwej wiarygodności Trybunał Konstytucyjny. Inni wreszcie manifestowali przeciw politycznemu monopolowi PiS. Jeszcze inni – przeciwko działaniu, które uznali za narzucanie katolickich zasad moralnych całemu społeczeństwu.

Długofalowo najistotniejszą – dla mnie bardzo smutną – konsekwencją orzeczenia TK, które wielu uznało za zwycięstwo kultury życia, będzie nie tyle zmiana prawa, ile zdecydowanie szersze rozpowszechnienie w Polsce przekonania, że aborcja jest moralnie OK

Zbigniew Nosowski

To nie są tylko moje opinie, lecz fakty. Z sondażu Centrum Badania Opinii Społecznej wynika, że blisko połowa uczestników protestów to przeciwnicy liberalizacji obowiązującego prawa (za utrzymaniem prawnego status quo optowało 38 proc. uczestników, 6 proc. – nawet za ograniczeniem przesłanek umożliwiających przerwanie ciąży; zaś 55 proc. protestujących opowiadało się za szerszym niż ustawowe spektrum możliwości dokonania aborcji).

W efekcie potężnych spontanicznych manifestacji ponownie okazało się – jak już wielokrotnie przedtem – że Prawo i Sprawiedliwość jest w kwestii pełnego zakazu aborcji partią absolutystyczną w deklaracjach, lecz pragmatyczną w działaniach. Zapadła decyzja – nigdy niewypowiedziana i niewyjaśniona, najczyściej polityczna, a nie moralna – że trzeba próbować przeczekać i znaleźć czas na wyjście z prawnego pata. Przypomnijmy: 27 października prezes Julia Przyłębska wydała zarządzenie dotyczące ogłoszenia orzeczenia w sprawie aborcji. Wyrok miał zostać niezwłocznie opublikowany w „Dzienniku Ustaw”. Rządowe Centrum Legislacji przewidywało, że stanie się to najpóźniej 2 listopada. Nie stało się to do 28 grudnia i zapewne prędko nie stanie.

Trzeba jeszcze dodać, że 1 grudnia rząd zapowiedział publikację wyroku tuż po ogłoszeniu jego uzasadnienia przez TK. Rada Ministrów stwierdziła, że obecna sytuacja „nosi znamiona stanu wyższej konieczności”. Godny zapamiętania na przyszłość jest zwłaszcza następujący „argument” ze stanowiska rządu: „Prezes Rady Ministrów nie może podjąć decyzji o niepublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, podjętego zgodnie z obowiązującą procedurą. Jednocześnie nie istnieje regulacja zobowiązująca Prezesa Rady Ministrów do publikacji wyroku Trybunału Konstytucyjnego w terminie oznaczonym konkretną liczbą dni lub datą”. Czyli: rządzący muszą teraz wypić piwo, które sami nawarzyli, ale nie wiedzą, jak się za to zabrać.

Intencje czy odpowiedzialność

Nie da się tej politycznej ciuciubabki skomentować bez przywołania dwóch odmiennych pod kątem etycznym stylów działania politycznego, jakie sformułował klasyk socjologii polityki Max Weber. Rozróżnił on etykę przekonań i etykę odpowiedzialności (powtórzę tu kilka myśli z edytorialu do zimowego numeru „Więzi”).

Etyka przekonań akcentuje czystość intencji: tak trzeba zrobić, bo uważam, że tak jest dobrze. Przedkłada się tu wierność wyznawanym ideom ponad ewentualne uboczne społeczne skutki ich pełnej realizacji. Takie podejście łatwo jednak może się przerodzić w fundamentalizm.

Etyka odpowiedzialności natomiast usiłuje przewidywać konsekwencje działań, które bywają odmienne niż intencje. Szuka maksymalizacji dobra, rozumiejąc, że w rzeczywistości społecznej z dobra może wyniknąć zło – i odwrotnie. Za cnotę uznaje się tu umiejętność pragmatycznego zawierania kompromisów. Zwolennicy takiego podejścia łatwo mogą popaść w polityczny cynizm.

Weber uważał, że to etyka odpowiedzialności jest bardziej godnym zalecenia sposobem uprawiania polityki. Polityka jest przecież zasadniczo sztuką osiągania tego, co możliwe, a nie przestrzenią świadectwa. Jednak i tu nie wolno rezygnować z ideałów i wartości.

Takie rozumienie polityki nie jest obce myśli katolickiej. „W sprawach politycznych nie bezkompromisowość, ale kompromis jest prawdziwą moralnością” – deklarował kard. Joseph Ratzinger w ważnym szkicu o moralności politycznej. Przypominał również, że to „nie hierarchia ma wskazywać politykom, co mają robić w sprawach, za które jako świeccy są w swym sumieniu odpowiedzialni”. W eseju teologicznym „Kompromis prawny to nie kompromis etyczny” zamieszczonym w bieżącym numerze „Więzi” podobne podejście prezentuje Wojciech Giertych OP, odwołując się do tradycji św. Tomasza z Akwinu.

Co ciekawe, do niedawna Prawo i Sprawiedliwość kierowało się w kwestii aborcji – realnie, nie werbalnie – właśnie etyką odpowiedzialności. Mało tego, wbrew pozorom prezes PiS cieszył się w tej sprawie – jak chyba i we wszystkich innych kwestiach – wsparciem abp. Marka Jędraszewskiego, wiceprzewodniczącego KEP. Metropolita krakowski – główny „ideowy dyrygent” episkopatu – w praktyce pogodził się z takim podejściem PiS do prawnej regulacji ochrony życia. W jednym z wywiadów (i to dla tygodnika „Sieci”, czyli dla twardego elektoratu PiS-owskiego – nr 34/2019) bezemocjonalnie przedstawiał podejście rządzących do aborcji jako przykład soborowej autonomii państwa wobec Kościoła, w niczym go nie krytykując.

Kierownictwo PiS mogło więc nadal kierować się w tej sprawie etyką odpowiedzialności i – powołując się na możliwe negatywne społeczne konsekwencje całkowitego zakazu aborcji, łącznie z ryzykiem utraty władzy – tak jak do tej pory po cichu wyjaśniać swoje racje zaprzyjaźnionym kościelnym hierarchom. Ci politykami nie są, więc kierują się raczej etyką przekonań, ale zapewne nadal podchodziliby ze zrozumieniem dla działań PiS w tej materii. Nieoczekiwanie jednak partia rządząca wybrała inna wariant działania – postąpić zgodnie z wygłaszanymi deklaracjami, a potem: jakoś to będzie…

Popaździernikowa katastrofa

Za to właśnie Tomasz Wiścicki chwali PiS: „Zabijanie chorych dzieci nie stało się sprzeczne z Konstytucją pod koniec października 2020 roku – było takie od samego początku. Trybunał tylko to – wreszcie! – potwierdził”. Ja natomiast twierdzę, że paradoksalnie werdykt TK przynosi negatywne skutki dla etyki życia.

Uważam bowiem, że długofalowo najistotniejszą (dla mnie bardzo smutną) konsekwencją orzeczenia z 22 października 2020 r., które wielu uznało za zwycięstwo kultury życia, będzie nie tyle zmiana prawa, ile zdecydowanie szersze rozpowszechnienie w Polsce przekonania, że aborcja jest moralnie OK. Wiścicki również jest świadom przesunięcia, jakie nastąpiło w postawach Polaków. Odrzuca jednak zarzut, „że wyrok Trybunału spowodował protest. On go nie spowodował – on katalizował jego ujawnienie”. Moim zdaniem, jest odwrotnie.

To właśnie nieoczekiwany październikowy werdykt spowodował gwałtowny wybuch złych emocji społecznych i zmiany postaw obywateli. Można to było dostrzec w błyskawicznej radykalizacji osób do tej pory umiarkowanych w swoich przekonaniach co do kształtu prawa. Widać to również w pierwszych sondażach opinii społecznej wykonanych pod koniec roku 2020. Nastąpiło odwrócenie pozytywnego trendu pro-life w postawach Polaków. Według CBOS przez minione ćwierć wieku nawet liczba osób uważających, że „przerywanie ciąży powinno być dopuszczalne przez prawo, gdy wiadomo, że dziecko urodzi się upośledzone” konsekwentnie spadała: od 71 proc. w roku 1992 do 53 proc. w marcu 2016 r. Pomimo braku prawnego zakazu! Obecnie natomiast odwrócił się kierunek zmian: odsetek zwolenników legalności przerwania ciąży ze względu na upośledzenie dziecka wzrósł do 64 proc.

Relacje kierownictwa KEP z rządem PiS nazywam konkubinatem, bo jak inaczej nazwać związek, który jest: publiczny, trwały, bardzo serdeczny, czasem wręcz namiętny, obustronnie dobrowolny – a przy tym nieformalny, zachowujący pozory stanu wolnego?

Zbigniew Nosowski

Udostępnij tekst

Oznacza to, że zmarnowaniu uległa ponad połowa mozolnego wysiłku ostatnich 30 lat! 18 punktów procentowych pozytywnej zmiany, jaka zaszła przez 24 lata, to przecież setki tysięcy konkretnych ludzi, którzy w tej kluczowej sprawie zmienili swoje nastawienie bez presji prawa. I oto jednorazowo następuje zmiana odwrotna – aż o 11 punktów procentowych! Na dodatek w najmłodszej grupie wiekowej (18–24 lat) jeszcze w marcu 2016 r. zaledwie 12 proc. opowiadało się za liberalizacją ustawy, zaś w listopadzie 2020 r. już 36 proc. (częściej młode kobiety niż mężczyźni: 45 proc. wobec 30 proc.)! Z punktu widzenia konsekwentnej etyki życia jest to więc totalna katastrofa. Autorzy badań CBOS komentują, że dla znacznej części najmłodszych Polaków „udział w protestach może stać się (…) doświadczeniem pokoleniowym i na długo zaważyć na ich stosunku do aborcji i jej prawnej regulacji”.

Tu raz jeszcze przywołam rozróżnienie Webera, które naprawdę trafia w sedno. Jeśli październikowy werdykt oceniać nie po intencjach (choć według mnie i one nie były najczystsze, ale mniejsza z tym), lecz po społecznych owocach – to widać, że z punktu widzenia troski o powszechne uznanie niepodważalnego człowieczeństwa osób z niepełnosprawnościami i zagwarantowanie im ochrony prawnej wcale nie był to dzień radosny.

Setki tysięcy ludzi uległy opętaniu?

Warto też zastanowić się nad tym, jak patrzymy na oponentów. W tekście „O Rzecz bardziej Pospolitą” deklarowałem, że dotychczasową regulację uznaję za niedobrą, lecz zarazem „uważałem ją za bliską sytuacji optymalnej (choć daleko nie idealnej). Dlaczego? Ze względu na pluralizm społeczny i poszanowanie dla innych. Moimi współobywatelami są ludzie, którzy przyjmują zupełnie inną lub częściowo inną aksjologię – poczynając od tych, którzy zdecydowanie szerzej interpretują pojawiające się w tej kwestii sytuacje graniczne, a kończąc na tych, którzy twierdzą po prostu, że «aborcja jest OK». W tej sprawie się z nimi głęboko nie zgadzam, ale wiem, że wielu z nich to ludzie prawi i szlachetni”.

W analizie Wiścickiego wszyscy jesienni demonstranci stają się natomiast głosicielami „najczystszej nienawiści”, którą wręcz „zioną”. A nawet więcej: „opętaniu uległy setki tysięcy ludzi”. Gdy kilka akapitów dalej czytam bezradne pytanie autora: „jak dotrzeć do młodego pokolenia z przekazem wartości?” – moja pierwsza odpowiedź jest prosta: na pewno nie posługując się takim rozumowaniem. Jeśli naprawdę celem ma być przekonanie kogokolwiek do wartości, to z pewnością się tego nie osiągnie, zarzucając młodzieży demoniczne opętanie.

Blisko połowa uczestników protestów po orzeczeniu TK to przeciwnicy liberalizacji obowiązującego prawa: za utrzymaniem prawnego status quo optowało 38 proc. uczestników, 6 proc. – nawet za ograniczeniem przesłanek umożliwiających przerwanie ciąży

W takim podejściu do bliźnich i współobywateli trudno zresztą znaleźć coś chrześcijańskiego. Nie osiągnie się celu, jakim jest „powszechne przyjęcie przez ludzkość przeświadczenia o niezbywalnej wartości życia każdego człowieka”, demonizując oponentów, czyniąc z nich wyznawców „najdzikszych negatywnych stereotypów wobec Kościoła”, twierdząc, że „setki tysięcy ludzi […] nie tylko nie widzą swego opętania, ale bardzo dobrze się z nim czują”. Takim sposobem można ich jedynie skutecznie zniechęcić do wartości, których wyznawanie tak gorąco się samemu deklaruje.

Zaskakuje mnie całkowite odrzucenie przez Tomasza Wiścickiego tzw. kompromisu aborcyjnego z 1993 r. Przecież on sam w 2005 r. na łamach „Więzi” przedstawiał zasadę „elastycznej pryncypialności” jako jeden z postulatów przyszłego rozwoju etyki życia w duchu Jana Pawła II. Definiował ją wtedy w taki sposób: „absolutny, jednoznaczny sprzeciw wobec zabijania człowieka w jakimkolwiek stadium jego życia jest warunkiem umożliwiającym praktyczną elastyczność, gdy bronimy się przed jeszcze większym złem. Musi być jednak jasne, że zgoda na «mniejsze zło» wynika ze względów praktycznych – niedopuszczenia do zła większego, nie zaś z zakwestionowania absolutnego charakteru obrony życia”.

Dziś ten sam autor pisze o wiele bardziej fundamentalnie, jeśli nie fundamentalistycznie: „W tej sprawie, jak w mało której w polityce, nie mamy do czynienia z odcieniami szarości, tylko z wyborem między bielą (życiem dzieci) a czernią – przyzwoleniem na ich zabijanie”. Wszelkie mówienie o „optymalności” prawa, jego zdaniem, „znieczula nas na wyjątkowość tej kwestii”.

Tymczasem ja właśnie wspomnianą zasadę „elastycznej pryncypialności” mam na myśli, pisząc o optymalności stanu prawnego z 1993 r. Łatwo bowiem można było (w myśl etyki odpowiedzialności) przewidzieć „zło większe”, a nawet największe: w postaci niepokojów społecznych i odwrócenia przekonań moralnych znacznej części Polaków – i odstąpić od tak radykalnej zmiany prawnej. Skoro bowiem same zapowiedzi zmiany prawa aborcyjnego wywoływały gorące i silne protesty, a spór tegoroczny odbywał się w atmosferze głośnego upadania wiarygodności Kościoła katolickiego w Polsce – nie trzeba być geniuszem politycznej futurologii, żeby zgadnąć, jakie wzburzenie społeczne może wywołać całkowite wyeliminowanie przesłanki zwanej albo eugeniczną, albo embriopatologiczną, i to w sytuacji, gdy parlament jest całkowicie niezdolny do wypracowania alternatywnego rozwiązania ustawowego. Skoro jednak pryncypialność została pozbawiona elastyczności – mamy to, co mamy…

A jednak konkubinat

Spośród wielu innych wątków tekstu Tomasza Wiścickiego, z którymi chciałbym podjąć szczegółową i gruntowną polemikę, wybiorę już tylko jeden. Chodzi o przekonanie mojego dawnego wieloletniego kolegi redakcyjnego, że „nieporozumieniem” jest zarzut, iż „Kościół hierarchiczny zanadto zaangażował się w politykę, popierając obecną władzę”. Jego zdaniem bowiem, w sferze nauczania moralnego – z drobnymi, niegodnymi uwagi wyjątkami – Kościół robi to, co należy. „Głosi je spokojnie, nieagresywnie i z szacunkiem dla osób”.

Ja ów brak szacunku niestety dostrzegam zdecydowanie zbyt często – pisałem o tym m.in. w tekście „Jest źle. O kryzysach naszego Kościoła”. A ponieważ jestem autorem tezy o konkubinacie kierownictwa KEP z władzami państwowymi, to czuję się w obowiązku choćby zasygnalizować kilka argumentów, dlaczego istniejące wcześniej powiązania rządów III RP z Kościołem były czymś jakościowo innym.

Żeby nie narazić się na zarzuty, iż nagle dla PiS życie zwierząt stało się istotniejsze politycznie niż życie dzieci nienarodzonych – postanowiono uruchomić od dawna odkładaną procedurę w Trybunale Konstytucyjnym w sprawie aborcji. I jak tu nie mówić o aspekcie politycznym sprawy?

Zbigniew Nosowski

Po pierwsze, dobre relacje Kościoła z rządzącymi przed 2015 r. można porównywać do przelotnych flirtów. Obecny związek ma, niczym konkubinat, charakter trwały. Trwa już drugą kadencję – zarówno parlamentarną, jak i episkopalną. Członkowie Prezydium Konferencji Episkopatu Polski, którzy doprowadzili do tej sytuacji w poprzedniej swojej kadencji, w 2019 r. zostali ponownie w całości potwierdzeni na stanowiskach. Czyli ta opcja ma wyraźną i trwałą większość w KEP.

Po drugie, dzisiejszy konkubinat ma charakter wzajemny. Wcześniejsze „flirty” bywały zazwyczaj jednostronne (na zasadzie „wykorzystać i porzucić”, żeby potem swoim wyborcom tłumaczyć np. że nie klękamy przed biskupami, albo z drugiej strony: żeby coś „ugrać od władzy”). Obecnie natomiast obie strony wyraźnie dobrowolnie lgną do siebie.

Po trzecie, absolutnie fundamentalne pod tym względem jest przekonanie – zarówno władz PiS, jak i kierownictwa KEP – o tym, że rządzący bronią fundamentów cywilizacji chrześcijańskiej. Ani przymilający się do biskupów przed referendum europejskim Leszek Miller, ani biorący ślub kościelny przed wyborami Donald Tusk, ani Hanna Gronkiewicz-Waltz stawiająca krzyż na placu Piłsudskiego (każdy ten przypadek jest zresztą zupełnie inny!) nie myśleli o sobie ani przez moment w takich kategoriach. Niezależnie, czy uznamy, że PiS broni cywilizacji chrześcijańskiej, czy nie – sytuacja obecna jest jakościowo całkowicie odmienna.

Wesprzyj Więź

Nazywam ją konkubinatem, bo jak inaczej nazwać związek, który jest: publiczny, trwały, bardzo serdeczny, czasem wręcz namiętny, obustronnie dobrowolny – a przy tym nieformalny, zachowujący pozory stanu wolnego? Nie znajduję na to lepszego słowa niż „konkubinat”. Na dodatek określenie to jasno przypomina, że nauka Kościoła przeciwna jest takim związkom – tak samo jak sojuszom ołtarza z tronem.

*

Na koniec powtórzę zatem kluczowe słowa z mojej październikowej wypowiedzi, która wywołała fundamentalną polemikę Tomasza Wiścickiego. Przekonywałem, że do skutecznego przeprowadzenia zmiany przepisów gwarantujących ochronę prawną dzieci poczętych ze stwierdzonymi niepełnosprawnościami „nie wystarczy odpowiednia większość w parlamencie czy w trybunale; najważniejsze jest zbudowanie większości w społeczeństwie. A tej na razie nie ma (w efekcie czwartkowej decyzji wręcz coraz bardziej jej nie ma, bo trwale radykalizują się ludzie przywiązani do sytuacji dotychczasowej)”. Uważam, że dalszy rozwój wydarzeń potwierdza moją diagnozę.

Podziel się

4
2
Wiadomość

W tym tekście, tak samo jak i w tekście pana Wiścickiego i prawie wszystkich tekstach na ten temat na portalach katolickich mi brakuje odniesienie się do jednej z absolutnie podstawowych kwestii. Wszyscy piszą tak, jakby w Polsce dochodziło tylko do tego mniej więcej tysiąca aborcji rocznie i liczba legalnie przeprowadzonych aborcji była równa liczbie wszystkich aborcji (co oznaczało by, ze prawne ograniczenie aborcji się przeloży na ich rzeczywiste ograniczenie). Przy tym powszechnie wiadomo, że w Polsce istnieje potężne podziemie aborcyjne i tzw. turystyka aborcyjna do sąsiednich krajow, bo u wszystkich sąsiadów Polski bez wyjątku jest możliwe przeprowadzenie aborcji do pewnego terminu bez podania powodu (ograniczenia prawa tak naprawdę śmierdzą hipokryzją, bo ich autorzy ewidentnie absolutnie ignorują nielegalne aborcje i umywają sobie nad nimi ręce, przyczyniając się do tego, że ich liczba się nie będzie zmniejszać).

Dlatego mnie interesuję, czy na przykład zdaniem autora tekstu nie mogła by być ową „elastyczną pryncypialnością” właśnie liberalizacja prawa aborcyjnego? Problem w tym, że teraz tak naprawde nie wiadomo, ile aborcji się w Polsce dokonuje i w jakich warunkach. W parze z tym idzie brak edukacji (edukacja seksualna to przecież też jeden z ulubionych tematów obecnego rządu i episkopatu) i dostępnosc antykoncepcji (obecnie niemożliwość kupienia tzw. pigulki po bez recepty). Czy nie lepiej starać się ograniczyć liczbę aborcji właśnie poprzez całkowitą jawność i jednocześnie jakościową edukację i dostępną antykoncepcję niż poprzez zakazy, które tak naprawdę mogą w połączeniu z wyżej wymienionym prowadzić do większej liczby niechcianych ciąż i tym też do większej liczby aborcji. W moim kraju (Czechy) jest aborcja do 12 tygodnia ciąży (z polecenia lekarza do 24) absolutnie legalna i pomiędzy innymi dzięki temu wiemy, że od lat 90 doszło do potężnego ograniczenia ich liczby – z szczytu ok. 110 tysięcy rocznie na przelomie lat 80 i 90 do poniżej 20 tysięcy obecnie. Czy może nie lepiej spróbować pójść w Polsce tą ścieżką? Zgoda na legalizację aborcji przecież nie oznacza, że ją uważam za coś moralnie dobrego i zapewne to samo odczuwa zdecydowana większość protestujących. Tylko mi się po prostu wydaje, że w celu rzeczywistego ograniczenia aborcji a nie tylko tych legalnych jest taka droga o wiele lepsza niż zakazy i ograniczenia.

Dla mnie liberalizacja prawa aborcyjnego, co już wielokrotnie twierdziłem, byłaby – stosując kategorie z tego tekstu – „elastycznością już bez pryncypiów”.
Każde prawo opiera się na jakiejś aksjologii. Aksjologia prawa dopuszczającego aborcję na żądanie jest dla mnie całkowicie nieakceptowalna.

Dziękuję za odpowiedź, bardzo doceniam, że się Pan włącza do dyskusji. Reakcja, którą Pan opisał niżej jest rzeczywiście fatalna, ale to akurat się chyba poprawia, bo jednak już jest na uczelniach medycznych spory nacisk na komunikację z pacjentem (przynajmniej w Czechach, sytuację w Polsce oczywiście tak szczególowo nie znam, chociaż w niej już ładnych kilka lat żyję). Ja osobiście też aborcje nie pochwałam i raczej bym był przeciwny, jeżeli by sytuacja dotyczyła mnie osobiście, chociaż oczywiście trudno o ocenę, kiedy mnie takie coś nie dotyczyło i nie będzie dotyczyć (bo żyję w związku z mężczyzną a nie kobietą). Chodzi mi po prostu o to, czy restrykcyjne prawo aborcyjne – bez znaczenia, czy chodzi o praktycznie zupełny zakaz według wyroku TK czy dotychczasowy tzw. kompromis – rzeczywiście wpływa na ograniczenie liczby aborcji i szczerze w to wątpie. Czy liberalizacja (ale oczywiście nie sama w sobie bez innych środków), która by się paradoksalnie mogła przyczynić do ograniczenia tego zjawiska jest naprawdę taka zła? Ja jednak sądzę, że lepiej mieć takie coś pod kontrolą i mieć przez to możliwość wpływu, która teraz w Polsce tak naprawdę nie istnieje.

Każda myśl, każde zdanie artykułu cenne! Chcę zwrócić uwagę na dwie sprawy. W cywilizowanym świecie prawo jest stanowione według ściśle określonych reguł, czy ono jest dobre czy złe, to jest inna sprawa. Ja też, jeśli będę miał taką ochotę, mogę stanowić prawo, nawet dobre, tylko nie będzie miało ono żadnego znaczenia. To tyle jeśli chodzi o wyrok tzw. Trybunału Konstytucyjnego. I druga sprawa na którą mniej zwraca się uwagę w dyskusji o dostępności aborcji. Powiedzenie, że czasy się zmieniają, to banał, ale ten banał ma niekiedy wielkie znaczenie. Na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku na fali wolności słowa, ówczesne kioski „Ruchu” zostały wytapetowane okładkami czasopism pornograficznych. Po licznych protestach wydano prawo tego zakazujące. Na jakiś czas problem został przez to prawo pozytywnie załatwiony. Tyle, że od wielu lat w Internecie za darmo i praktycznie przez wszystkich, można przeglądać już nie kilkanaście stron czasopisma, ale setki tysięcy stron nie obrazków, ale profesjonalnie nakręconych filmów. Każdy dzieciak i nastolatek posiadający smartfona (a kto go dzisiaj nie posiada?) może je dowolnie oglądać i prawo, choć formalnie w stosunku do nieletnich, tego zabrania, jest całkowicie bezradne. Jest kwestią czasu powszechna dostępność aborcji farmakologicznej, przecież już istniejącej, jest dynamicznie rozwijająca się „turystyka” aborcyjna”, trochę jeszcze kłopotliwa, ale bez przesady, kreatywność, szczególnie Polaków, na pewno będzie się w tym względzie rozwijała. Prawo zakazu aborcji, może to wszystko na jakiś czas nieco utrudnić, ale na pewno nie zlikwidować, no chyba, że zamiast Budapesztu będziemy mieli… Pjongjang. Nie jestem przeciwko stanowieniu rozsądnego prawa, ale przekonanie, że za pomocą prawa da się rozwiązać tragedię aborcji i innych problemów moralnych, jest w najlepszy razie, naiwnością, naiwnością szczególnie naszego episkopatu. Tak naprawdę jedyną skuteczną zaporą jest nasze… sumienie, sumienie którego twórcze kształtowanie powinno być zadaniem Kościoła. Kościół to zadanie wypełnia w dość prostacki sposób, a potem się dziwi, że to nie działa i zachęca rządzących do „przykręcania śruby”. Marnie to widzę!

Dokładnie o to chodzi, sam zakaz niczego nie rozwiązuje. Jak pisałem wyżej, u nas w Czechach była po 1989 roku zawsze legalna aborcja do 12 tygodnia ciąży bez podania powodu i wynikiem jest… ponad pięciokrotny spadek liczby rocznie przeprowadzanych aborcji. Więc to nie tak, że jak tego zalegalizujemy, to się wszyscy rzucą robić aborcję, tylko jest to właśnie przy dobrym podejściu bardzo dobry środek do postępowego ograniczania tego zjawiska (myśleć sobie, że kiedyś całkowicie zniknie jest głupie). Co dotyczy prawa ogólnie, to ma ono przede wszystkim w jak największej możliwej mierze ulatwiać ludziom życie i dać wolność rozwoju (granicą jest skrzywdzenie albo ograniczanie drugiego). Czy jakiś kościół czy religia uważa jakieś konkretne rozwiązanie za złe absolutnie nie może mieć znaczenia, bo po pierwsze w każdym państwie żyją osoby różnych wyznań i niereligijne a po drugie nawet osoby tego samego wyznania interpretują nauczanie różnymi sposobami. Typowym przykładem jest wprowadzanie małżenstw osób tej samej płci (oczywiście świeckich, jak się do tego dostosuje każdy kościół czy religia, to już ich sprawa). W krajach, gdzie one istnieją już dawno zostało naukowo dowiedzone, że realnie poprawiają jakość i ulatwiają życie wielu osobom i nikomu realnie nie szkodzą (bo niby jak by mogło?) a więc jest to zdecydowanie dobrym rozwiązaniem. Jeżeli mi się takie coś nie podoba i się z tym nie zgadzam, to z tego prawa nie muszę korzystać, ale zdecydowanie nie powinienem ograniczać drugich.

Tylko że ja dobrze pamiętam czasy, w których lekarz ginekolog zadawał kobiecie po stwierdzeniu ciąży – także mojej Żonie – pytanie: „To co z TYM robimy?”. To nie był świat lepszy.

Z tupetem nie zgadzam się z Maxem Weberem. Bardzo przenikliwe jest ich rozróżnienie, ale przeciwstawianie sobie etyki przekonań i etyki odpowiedzialności jest z gruntu błędne. Warunkiem dobrych owoców etyki odpowiedzialności jest równoczesne kierowanie się etyką przekonań. Inaczej etyka odpowiedzialności zredukuje nas do rozumu, który uzasadni konieczność każdego zła (to za Franciszkiem). Bez środowisk, dla których reprezentatywny jest Tadeusz Mazowiecki nie byłoby ustawy o ochronie życia czyli tzw. kompromisu, ale jeszcze bardziej nie byłby on osiągnięty gdyby nie Marek Jurek, Jan Łopuszański i Stefan Niesiołowski wraz z „ich” ZChNem w latach ’90, których linię prezentuje Tomek Wiścicki. By Tadeusz Mazowiecki i jemu podobni mogli być skuteczni kierując się etyką odpowiedzialności, inni musieli kierować się etyką przekonań. Bo łączenie obu w działaniu jednej osoby jest ekstremalnie trudne, jeśli w ogóle możliwe, bo zawsze któraś weźmie górę. Może dziś też tak powinno to się układać – obaj Panowie macie dużo racji. Dlatego niepokoją mnie argumenty, z których w dalekiej konsekwencji można wyprowadzić odmówienie drugiej stronie legitymacji do występowania w obronie życia.

Panie Piotrze,
Ależ Pan zgadza się z Weberem! Przecież on wskazuje na zagrożenia obu podejść, co zrelacjonowałem w swoim opisie. O etyce odpowiedzialności napisałem: „Zwolennicy takiego podejścia łatwo mogą popaść w polityczny cynizm”.
I nie chodzi tu wcale o przeciwstawienie obu podejść, lecz o ich rozróżnienie.
A przekonania oczywiście mam – i są one doskonale znane.

Wyobraźmy sobie taka sytuację. W III Rzeszy istnieje Trybunal Konstytucyjny który kwestionuje np juz po wybuchu wojnyzgodność z konstytucją ustaw norymberskich.Protestuja przeciwko temu werdyktowi zwolennicy Hitlera.Czy w takiej sytuacji pan Nosowski także skrytykowałby ów hipotetyczny trybunał za to ze wydał swoje orzeczenie „bez zbudowania większości w społeczeństwie „?Czy zdaniem red.Nosowskiego zniesienie niewolnictwa przez Lincolna było błędem bo nie zbudowal odpowiedniej większości w społeczeństwie ,a przez to wywołana została wojna domowa ?Czy prawo do życia, prawo do wolności osobistej nie mają charakteru absolutnego,podstawowego ,a więc jako takie nie podlegają negocjacjom w celu ” zbudowania większości w społeczeństwie „.Pan Nosowski w ogóle nie uwzględnia tego ze czasami to prawo kształtuje moralność

Kobiety, głównie młode Polki, do nazistów Pan porównuje… Brawo ! Więcej takich głosów, i nastąpi kolejny pewny etap w dziejach świata: po narzuconym ludziom przez autorytarne rządy „prawie”, które ma kształtować „moralność” będzie wygrana rewolucja. A przynajmniej krwawa jatka. Właśnie mamy nową odsłonę konfliktu pomiędzy kobietami a niedemokratyczną władzą w Polsce: oto Pis neguje zasadę domniemania niewinności: protestujące w obronie praw człowieka kobiety będą, nada karane mandatami. Ale mandatu nie będzie można nie przyjąć. Trzeba będzie przyjąć, a swoją niewinność można będzie udowadniać później w sądzie. Po uiszczeniu odpowiedniej opłaty sądowej i wynajęciu sobie odpłatnie mecenasa czy po podjęciu przyśpieszonych studiów prawniczych. Przed podjęciem obrony przez ukaraną, należności z tytułu ściganymi w drodze egzekucji. Mandaty będą raczej większe niż mniejsze (pustki w budżecie, także w organach ścigania). Niewielu wie, że niezapłacona grzywna = duże prawdopodobieństwo zamiany jej na areszt… Matka–opozycjonistka z orzeczonym aresztem i z małoletnim dzieckiem ? Cóż to za gratka dla pissądu rodzinnego ! Nie będę kontynuować tej opowieści rodem z Gileadu, który urealnia się na naszych oczach. Zakończę tradycyjnie: ręce precz, mężczyzno, od macic obcych sobie kobiet ! Bo wybuchnie rewolucja !

Jak Tewje Mleczarz, uznaję racje i Tomka i Zbyszka. Chciałbym natomiast zająć się wątkiem pobocznym, acz ważnym Zbyszkowej polemiki. Bo nie jest bezstronna, także gdy weźmiemy pod uwagę kontekst, jakim jest zestaw bieżących wypowiedzi na portalu Więź.pl, za którą Polemista, jako redaktor naczelny Więzi, bierze przecież odpowiedzialność.
Uczestnicy Strajku Kobiet złamali prawo, ale „występowali w imię wartości”. Przyjmuję logikę tego argumentu, ale w takim razie należy zapytać, czy także szturmujący Kapitol to nie tylko awanturnicy i menele, ale też (a może nawet przede wszystkim) osoby występujące w imię wartości, z którymi przecież możemy się nie zgadzać. Piszę to jako osoba, która się z takimi metodami, jak atak na Kapitol, nie zgadza.
Tymczasem w komentarzach do tego wydarzenia możemy przeczytać wyłącznie opinie, że to nic innego, tylko atak na demokrację (Jan Skórzyński) oraz „szaleństwo” (Łukasz Kobeszko). Więc pytam Zbyszka, odwracając jego argumentację – czy protestujący w Waszyngtonie to już nie „bliźni” i nie warto ich wysłuchać, nawet się z nimi nie zgodziwszy?
Ten brak słowa zrozumienia dla jednej strony jest znamiennie symetryczny z brakiem u Zbyszka choćby jednej refleksji zaniepokojenia postawami strony przeciwnej. A jednak może nie wszystko, co reprezentuje „obóz błyskawicy”, jest dobre i godne polecenia? Łatwo jest ustawiać polemistę, tzn. Tomka, w roli wroga młodzieży, widzącego w niej tylko ofiarę demonicznych podszeptów. Ale czym innym jest pisanie o politycznych przeciwnikach wyłącznie jako o ofiarach „szaleństwa”?

Jacku,
Ależ ja nie udaję bezstronności. Zgadzam się z Oscarem Wilde’m, że „rzeczywiście bezstronną opinię możemy wydać tylko w sprawach, które nas w ogóle nie interesują. Jest to niewątpliwie przyczyna tego, że bezstronna opinia jest zawsze absolutnie bezwartościowa”.
Jak dobrze wiesz, do tradycji „Więzi” należy próba łączenia dwóch funkcji niemożliwych do pogodzenia na trwałe: bycia jednocześnie i mostem, i jednym z brzegów. W jednych publikacjach udaje się to łączyć. W innych udaje się mniej lub się nie udaje – zwłaszcza gdy są to komentarze pisane na gorąco, których autorzy chcą po prostu wyrazić pogląd w pilnej sprawie.
Oczywistych różnic między demonstracjami na polskich ulicach i pod Kapitolem jest na tyle dużo, że nie będę w nie wchodził. Nie znajduję nic niestosownego w komentarzach Skórzyńskiego czy Kobeszki – dialog przecież, co wielokrotnie deklarowaliśmy, zakłada także możliwość i konieczność mówienia „non possumus”.
Przypominam też, że ten tekst to polemika z polemiką. Nie można go czytać w oderwaniu od faz wcześniejszych. Również z tego powodu pytanie retoryczne „A jednak może nie wszystko, co reprezentuje 'obóz błyskawicy’, jest dobre i godne polecenia?” adresowane jest zdecydowanie nie do mnie. Moje stanowisko – konsekwentna etyka życia – naprawdę jest dobrze znane. I stanowczo nie jest to pogląd, że wszystko, co reprezentuje „obóz błyskawicy”, jest dobre i godne polecenia.

Jak osobiście rozumiem i przeżywam ów metafizyczny dreszcz, którego brak w artykule Zbyszka Nosowskiego wypomina Tomek Wiścicki? Powtarzam to, co już napisałem w opublikowanym komentarzu – rozumiem racje Was obu i także obie te racje podzielam. Niemożliwe? A jednak! Napisałeś, Zbyszku, że nie musisz nikomu udowadniać swojego stosunku do aborcji. Owszem, mnie nie musisz. I tutaj plus dla Ciebie. Ale może należało się to czytelnikom, przynajmniej niektórym, tak dla świętego spokoju – plus dla Tomka. Podobnie gdy w naszym środowisku piszemy o zagładzie Żydów, nawet gdy to jest chłodna analiza historyczna, zawsze znajdzie się rytualne już zapewnienie, że to była przecież straszna rzecz. Można sprzyjać protestom przeciw orzeczeniu TR, a jednocześnie zdecydowanie oceniać aborcję jako zło – co uczynił o. Ludwik Wiśniewski w dzisiejszym numerze Plusa Minusa.
Dreszcz mnie przechodzi, gdy czytam w komentarzu Matyldy Kostrzewskiej: „Nie dziecka, płodu!”. Właśnie ten pewny siebie, oburzony wykrzyknik. I cisza po stronie śledzących tę dyskusję. Ale choćby cały legion poprawnomyślnych się na to oburzał, ja zawsze, słysząc podobne stwierdzenia, będę czuł się tak, jakbym przeczytał o Żydach w Auschwitz: „Nie ludzie, istoty!”. Albo „osobniki”. Wszystko jedno. I to poczucie, że odzywa się we mnie resztka człowieczeństwa… A także strach: dlaczego inni tego nie widzą?
PS: Długo się zastanawiałem, zanim posłałem do publikacji ten tekst, napisany spontanicznie (poza dopiskiem o ojcu Wiśniewskim). Jednak etyka przekonań wzięła we mnie górę nad etyką odpowiedzialności.

Jacku,
Tego komentarza nie rozumiem. I Ty, i Czytelnicy wiedzą dobrze – a jak przypadkiem nie wiedzą, to mają w tekście linki – od czego ten ciąg polemik się zaczął. Od tekstu, w którym wyraziłem (zresztą po raz enty), „gdzie jako człowiek stoję – i inaczej nie mogę” (po raz kolejny wklejam link na końcu tego komentarza).
Ponadto Szanowny Polemista nie zarzuca mi moralnej postawy „pro choice”, lecz pisze o pożądanym kształcie prawa – więc w tej kolejnej odsłonie i ja o tym nie muszę pisać.
Mnie też oburza stwierdzenie „Nie dziecka, płodu!”. Ale nie mam ani ochoty, ani możliwości, by polemizować ze wszystkim, co wymaga polemiki – inaczej spędzałbym na tym całe dnie. Zwłaszcza jeśli ktoś wyraźnie wie, a nie szuka – wolę zająć się czym innym.
I generalnie: z treści komentarzy pod tekstami w internecie naprawdę niewiele można wnioskować. Wieloletnie doświadczenie internauty mi to mówi.
Przypominam początki tej polemiki:
https://wiez.pl/2020/10/26/o-rzecz-bardziej-pospolita/

Zbyszku, przypominam o funkcji dyskusji internetowych – w których udział biorę niechętnie i wyłącznie z poczucia konieczności. One niekoniecznie są polemiką z autorem tekstu wyjściowego, ale często bywają dyskusją w gronie komentatorów. Tak też jest i z moim głosem, który niepotrzebnie wziąłeś do siebie. Tutaj nie mam ŻADNYCH do Ciebie pretensji.