Nawet jeśli nie istnieje żadna transcendentna, nadprzyrodzona racja dla „tego świata”, to nic. Nawet jeśli nie ma odpowiedzi, to – paradoksalnie – samo pytanie o sens wystarczy.
Publikujemy czwartą część wielkopostnego cyklu „Nadzieja matką filozofów”, w którym Karol Grabias i Wojciech Zalewski przyglądają się nadziei przez pryzmat myśli wielkich filozofów.
„Jeżeli się powie: gdyby nawet chwila śmierci nie miała przynieść nic nowego, ale kończyła życie ziemskie, nie będąc wstępem do innego życia; gdyby nawet śmierć miała przynieść tylko nicość; gdyby nawet ten świat był całkowicie opuszczony przez Boga; i gdyby nawet absolutnie nic rzeczywistego nie odpowiadało słowu Bóg, nic, prócz dziecinnych złudzeń – nawet gdybym tak założyła, że tak jest, wolę wykonywać co wydaje mi się nakazem Boga, choćby miały z tego wyniknąć dla mnie najgorsze nieszczęścia, niż robić cokolwiek innego.
Tylko szaleniec może tak myśleć. Skoro jednak dosięgło nas takie szaleństwo, można być najzupełniej pewnym, że nie będzie się nigdy żałować czynów spełnionych z tą myślą” – pisała Simone Weil.
Wolność przecież chce, pragnie, szuka. Czego? Tomasz z Akwinu powie: zawsze dobra. Nasze wychylenie ku niemu może być nietrafne, chybiające celu, ale liczy się intentio – samo pragnienie, chęć. Powtarzam: ono wystarczy, by przydać życiu racji
Zurück zu den Sachen selbst – z powrotem do rzeczy samej, zawołał fundator fenomenologicznego rozdziału w dziejach filozofii, Edmund Husserl. Nie obok, nie w aspekcie, nie w jakimś tam sensie, lecz w odniesieniu do rzeczy samej, do istoty sprawy. Wreszcie, po tylu latach błądzeń filozofia – jak chciałby Husserl – powinna radykalnie, źródłowo opisywać to, co składa się na NASZE, człowiecze uniwersum. Bez wychodzenia z takich czy innych założeń, popadania w nieścisłości, półprawdy, uśrednienia. Wreszcie ujrzeć, nazwać i opisać to, co jawi się w samooczywistości, bezpośredniej naoczności.
Czy to się udało? Niestety, niezupełnie. Dlatego wielu współczesnych fenomenologów studzi nieco zapał swojego mistrza. O stopień skromniej, a jednocześnie nie bez wielkich ambicji zaznaczają oni, że fenomenologia to nic innego jak nauka o możliwościach. Nie apodyktycznej konieczności, a o tym, co możliwe. Możliwe, niewykluczone, dopuszczalne, prawdo-podobne. Zatem, co najmniej godne rozważenia, przemyślenia. Bo a nuż, okaże się rzeczywiste.
Tak pomyślana perspektywa fenomenologiczna ośmiela do żywienia niezatrzymanej nadziei. Skoro upragnione nie jest wykluczone, to znak, że może się ziścić. Nawet najmniejsze prawdopodobieństwo wystarczy, by przydać mu racji. By nie odebrać mu choćby cienia zawartego w nim sensu. Skorzystajmy zatem ze swoistego przywileju, który nadaje nam fenomenologiczny, „możliwościowy” impet filozoficzny. Możliwość contra możliwość. Wszystko albo nic. Życie albo śmierć – oto odwieczna stawka.
Nawet jeśli nie istnieje żadna transcendentna, nadprzyrodzona (nie jest to najlepsza kategoria, ale o tym innym razem) racja dla „tego świata”, to nic. Jak słyszymy w „Sensie” Miłosza, nawet jeśli nie ma podszewki świata, to słowo – raz obudzone przez nietrwałe usta – biegnie i biegnie, na międzygwiezdne pola, w kołowrót galaktyk. Protestując, wołając, krzycząc… To wystarczy, aż nadto wystarczy, by obudzić w człowieku nieustępliwą nadzieję; nawet jeśli nie ma odpowiedzi, to – paradoksalnie – samo pytanie o sens wystarczy. Bo jakżeby inaczej?
I właśnie o to, jak śmiem sądzić, musi chodzić filozofce Simone Weil, gdy formułuje słowa zawarte w otwierającym ten tekst cytacie. „Wolę wykonywać, co wydaje mi się nakazem Boga, choćby miały z tego wyniknąć dla mnie najgorsze nieszczęścia, niż robić cokolwiek innego”. Taka deklaracja nie może nie dawać do myślenia. Oto Weil otwarcie wyznaje, że nie może działać inaczej, jak odwołując się do najgłębszego przekonania. Nawet jeśli miałoby to doprowadzić do zguby… Najgorsze nieszczęście – czy nie jest to w gruncie rzeczy synonim tego, co terminologia religijna określa mianem piekła?
Być z tym, co rozpoznane jako Bóg – choćby nawet z „obiektywnym błędem” – w piekle, niż bez Niego, w tzw. niebie. Czy można wyrazić się bardziej zagadkowo? Paradoksalnie? A jednocześnie – czy można wyrazić się bardziej PRECYZYJNIE? Bo, zgodnie z przesłaniem Weil, tylko takie postawienie sprawy może nieść ze sobą pewność. Pokój. Szczęście?
Jeśli tak, to nadzieja – tym bardziej – zyskuje przewagę nad swoim głównym przeciwnikiem, czyli rodzącą rozpacz obojętnością. Obojętnością, która nas wewnętrznie wypłukuje, neutralizuje (u-NIC-estwia), sprawiając, że nie mamy odwagi być tym, kim przecież – w najgłębszym wewnętrznym przekonaniu – od zawsze jesteśmy.
Kim? Poza każdorazowo indywidualnymi, niepowtarzalnymi specyfikacjami, WSZYSCY – jako osoby, persony (łac. per se – „przez siebie”) jesteśmy ponadczasowi. Nieśmiertelni, wieczni. „Skąd to wiesz?” – zapyta niejeden? Nie ma innej odpowiedzi niż taka, którą mogę dać z samego siebie; z wnętrza własnego praxis. To dzięki niemu „wiem”, czego chcę; skąd wyszedłem, gdzie jestem i dokąd idę. Nikt mi tej drogi nie wskazał. Żaden zewnętrzny, nawet największy autorytet.
Żeby było jasne: nie stoi za tym również żadna, nadprzyrodzona wizja. Przeciwnie: wszystko, czego mogę być pewien, jawi mi się w tym, co Pascal nazywał sercem. W żywej, jednoczącej wolność, uczucia i rozum intuicji. Intuicji, której na imię sumienie. To dzięki niemu możemy mówić na przykład – za Paulem Tillichem – o „Bogu ponad Bogiem”. To na gruncie sumienia mówimy o możliwości usprawiedliwionego odrzucenia tak czy inaczej określonej „obiektywnej prawdy”.
Zauważa Jan Krasicki: sumienie nie rodzi się z obowiązku, a ze WZRUSZENIA – bólu człowieczego serca. Z braku, niedostatku, napięcia, które powstaje w obrębie ludzkiej, często zdezorientowanej przez różne czynniki, wolności. Ta przecież CHCE, pragnie, szuka. Czego? Tomasz z Akwinu powie: zawsze dobra. Nasze wychylenie ku niemu może być nietrafne, chybiające celu, ale liczy się intentio – samo pragnienie, chęć. Powtarzam: ono wystarczy, by przydać życiu racji.
Dlatego tak powszechnie, aż na granicy banału, ceni się Augustiańskie stwierdzenie: „Kochaj i czyń, co chcesz”. Ono bowiem przekonuje nas o tym, że Miłość i wolność nie stoją sobie w poprzek, wręcz przeciwnie: warunkują się tak dalece, że nie da się pomyśleć o jednym bez wręcz automatycznego odniesienia do drugiego.
Sumienie: czy nie na tym ono polega? Na styku Miłości z wolnością? Na ich swoistym połączeniu – pojednaniu?
A jeśli możliwość okaże się prawdą? Może więc jest ona – MOŻLIWOŚĆ – synonimem nadziei? O tyle, rzecz jasna, o ile sobie owej nadziei-możliwości chcemy życzyć. O ile jej osobiście pragniemy, najgłębiej jak nas na to stać, chcemy. Nie ma więc innej drogi niż indywidualna praca myśli, poszukiwania. Parafrazując słynne zdanie Sartre’a o wolności: jesteśmy „skazani” na sumienie. Nie wolno zatem zatrzymywać się w pół drogi, ale samemu ją przejść od początku do końca. Nikt inny za nas tego nie zrobi.
Przeczytaj również: Śmierci nie ma. Nadzieja matką filozofów (2)