Gdyby doszło do porażki Ukrainy – do czego dokładamy się, powielając rosyjskie kłamstwa i sabotując logistykę państwa pogrążonego w wojnie – zostałoby uruchomione pandemonium, jakiego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.
Dziś mijają równo dwa lata od początku pełnoskalowej napaści Federacji Rosyjskiej na terytorium Ukrainy – wydarzenia, które rozsypało układankę, jaką Zachód mozolnie układał od co najmniej trzydziestu lat, a może nawet od końca drugiej wojny światowej. Krajobraz ostatnich tygodni, stanowiący tło dla dzisiejszej rocznicy, jest wyjątkowo przygnębiający. Trudno oprzeć się wrażeniu, że konstelacja wydarzeń na arenie międzynarodowej i tej nieco nam bliższej, jeszcze nigdy nie wyglądała tak źle od wybuchu wojny.
Wywiad Tuckera Carlsona z Władimirem Putinem, który uczciwiej należałoby nazwać wykładem z historycznych kłamstw i przeinaczeń Kremla, został wyświetlony 18 milionów razy – nie licząc dziesiątek milionów wyświetleń i udostępnień jego krótkich fragmentów na wszystkich platformach społecznościowych. Podczas dwugodzinnego monologu rosyjskiego dyktatora były redaktor naczelny Fox News z uśmiechem przytakiwał opowieściom, w których to Polska jest odpowiedzialna za wybuch II wojny światowej, a Ukraina za konflikt z Federacją Rosyjską. „Niepokorna” narracja Carlsona urabia opinię dużej części elektoratu republikańskiego przed nadchodzącymi wyborami prezydenckimi w USA i schlebia krytykom euroatlantyzmu wszelkiej proweniencji.
Jeszcze nigdy od wybuchu pełnoskalowej wojny nie byliśmy świadkami przekroczenia tylu granic podłości wobec ludzi, którzy w naszym domu szukali schronienia przed rosyjskimi bombardowaniami. Nie możemy wobec tego zachować milczenia
W impasie znalazła się wiara w siłę i solidarność Sojuszu Północnoatlantyckiego: międzynarodowy szok wywołały słowa Donalda Trumpa, który zapowiedział, że nie ma zamiaru bronić krajów, które nie osiągają 2-procentowego progu wydatków swojego PKB na obronność, a wręcz zachęca Moskwę do ich zaatakowania. Smutną kontrą dla tego popisu skrajnej politycznej nieodpowiedzialności potencjalnego lidera największego zachodniego mocarstwa jest wypowiedź sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga, jaka padła w rozmowie z Reuters: „Unia Europejska nie jest w stanie obronić Europy”. Jeśli tracimy perspektywę jedności wszystkich członków NATO co do podstaw funkcjonowania sojuszu, jesteśmy jako kontynent praktycznie bezbronni.
Kilka dni temu światem wstrząsnęła nagła śmierć Aleksieja Nawalnego w kolonii karnej w Jamalsko-Nienieckim Okręgu Autonomicznym. Choć był on postacią o skomplikowanej reputacji – przez lata pozostawał rosyjskim nacjonalistą i niejednokrotnie propagował poglądy przynajmniej częściowo zbieżne z linią Kremla, m.in. akceptując aneksję Krymu – w ciągu ostatnich lat dokonywał korekty swoich poglądów na temat Ukrainy i w oczach Zachodu urastał do rangi najpoważniejszego demokratycznego oponenta dla Władimira Putina. Dziś dołączył do ponurego „klubu” jego ofiar: Borysa Niemcowa, Natalji Estemirowej, Borisa Bieriezowskiego i wielu, wielu innych, którzy mieli odwagę marzyć o innej Rosji.
Dobre informacje nie płynęły również z Ukrainy: eskalacja długotrwałych napięć między Wołodymyrem Zełenskim a Walerijem Załużnym, byłym naczelnym dowódcą Sił Zbrojnych Ukrainy, doprowadziła do wymuszonej rezygnacji zasłużonego dla obrony Ukrainy wojskowego. Ogromne zaufanie, jakim się cieszy Załużny (w rankingach poparcia bez trudu przekraczał próg 90 procent), brak jednoznacznie komunikowanych motywacji tej decyzji i oskarżenia o ambicjonalną małość Zełenskiego, jakich nie brakowało w ukraińskiej prasie – to wszystko rzuciło się cieniem na zmianie warty w dowództwie ZSU.
Kilkanaście dni później, 17 lutego, nowy naczelny dowódca, Oleksandr Syrski, ogłosił rozkaz o wycofaniu wojsk z Awdijiwki – miasta, które walczyło nieprzerwanie od dekady. Nie ustają doniesienia o katastrofalnych brakach w zaopatrzeniu w amunicję artyleryjską (a to od tego typu uzbrojenia ginie 80 proc. rosyjskich żołnierzy), zabrakło silnych deklaracji Zachodu na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, a kilka dni temu szef służby prasowej wschodniego zgrupowania Sił Zbrojnych Ukrainy, Ilja Jewłasz, poinformował o rosyjskich przemieszczeniach znacznych sił na kierunek łymańsko-kupiański i bachmucki – na pierwszym z nich możemy, według Institute for the Study of War, w najbliższym czasie spodziewać się dużej ofensywy Kremla.
Prawdziwa katastrofa wydarzyła się jednak na granicy polsko-ukraińskiej. Największy od czasów Samoobrony Andrzeja Leppera strajk rolników, którzy sprzeciwiają się zielonemu ładowi i bezcłowemu handlowi ukraińskim zbożem w Unii Europejskiej, przerodził się szybko w manifestację stricte polityczną. Do protestujących prędko dołączyli prorosyjsko i antyeuropejsko zorientowani aktywiści i ugrupowania, tacy jak Piotr Panasiuk z jego „Bezpieczną Polską”. Na platformach społecznościowych wtórują im konta propagujące teorie spiskowe i dezinformacje, jak choćby słynący z rozpowszechniania antyukraińskich manipulacji, niezwykle popularny youtuber Dziki Trener.
„Koniec gościny niewdzięczny skur*ysyny”, „Je*ne skur*syny”, „Nikt was tu nie chce, wy*ierdalać” – takie banery i okrzyki część protestujących skierowała do społeczności ukraińskiej. Fora gromadzące rolników uczestniczących w protestach roją się od haseł, które zrównują ukraińskich migrantów wojennych z bydłem i zwierzętami. Hubert Ojdana, jeden z organizatorów strajku, na swoim profilu społecznościowym pisał wprost: „jeśli Rosja wygra i zgarnie większość Ukrainy, to jesteśmy my jako rolnicy uratowani”. Jeszcze nigdy od wybuchu pełnoskalowej wojny nie byliśmy świadkami przekroczenia tylu granic podłości wobec ludzi, którzy w naszym domu szukali schronienia przed rosyjskimi bombardowaniami. Nie możemy wobec tego zachować milczenia.
Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, jest niezwykle trudna i wymaga od Polaków umiejętności drobiazgowych rozróżnień. To oczywiste, że nasi rolnicy mają prawo troszczyć się o swój byt, domagać wsparcia ze strony rządzących w sytuacji, gdy ich pozycja na rynku produktów rolnych pogarsza się w wyniku decyzji politycznych. Mają też prawo protestować – a forma tych protestów nie musi schlebiać naszym klasowym gustom, o czym niejednokrotnie przypominały strajki chłopskie w III RP. Równie oczywiste jest, że bezpieczeństwo żywnościowe pozostaje elementem szeroko pojmowanej racji polskiego państwa, w obronie której powinien występować nasz rząd.
Poważnym błędem, jaki wkradł się do komentarzy wydarzeń z ostatnich dni, jest jednak przekonanie, że racja stanu daje się sprowadzić do jednowymiarowego absolutyzowania interesów jednej grupy zawodowej – co miałoby usprawiedliwiać każdą formę protestu i znosić wagę interesów innych społeczności w Polsce i Europie. To kłamstwo: po pierwsze dlatego, że racja stanu każdego państwa jest skomplikowanym balansem różnych, czasem skrajnie, interesów wielu grup społecznych i zawodowych, jak również skomplikowanych interakcji, w jakie owe interesy wchodzą z sytuacją na arenie międzynarodowej. Interes polskich rolników to składowa polskiej racji stanu, ale nie jest zawieszony w próżni i jako taki nie może być traktowany.
Bez niepodległej, wolnej i silnej Ukrainy czeka nas w Europie geopolityczna katastrofa, której nie widzieliśmy od pokoleń. Nie da się dziś myśleć o polskiej racji stanu bez Kijowa, który przetrwał, i bez Moskwy z wybitymi kłami
Po drugie, każda eksplozja społecznego gniewu musi, choćby ze względów pragmatycznych i komunikacyjnych, utrzymać pewne granice, przed jakimi się zatrzymuje. O ile wysypywanie zboża na tory było stałym elementem chłopskich strajków sprzed dwudziestu lat, o tyle dziś robienie tego samego z dobrem cudzym – mozolnie wyprodukowanym w warunkach gospodarki wojennej, otoczonym przez ukraińskich sąsiadów nabożnością w wyniku pamięci o Wielkim Głodzie – jest skandalem. Choć większość z nas pamięta słowa wiersza „Mojej piosenki” Norwida i wychowało się w przywiązaniu do szacunku dla chleba, to trudno nam sobie wyobrazić, jaki szok wywołał obraz wysypanego na ziemię ziarna w narodzie, który walczy o fizyczne przetrwanie i nosi w sobie ranę wielomilionowej hekatomby głodu.
Tak, Ukraina walczy dziś o fizyczne przetrwanie – jej przegrana w wojnie z Federacją Rosyjską byłaby równoznaczna z eksterminacją tej części ukraińskiego narodu, która nie byłaby gotowa wyrzec się własnej, odrębnej, zorientowanej wciąż prozachodnio i antyrosyjsko tożsamości. W wymarzonej przez Putina noworosji na każdego niepokornego i świadomego politycznie Ukraińca i Ukrainkę czekać będzie lista proskrypcyjna, cela tortur lub anonimowy dół na środku pola. Wie o tym absolutnie każdy, kto ostatnich dwóch lat nie przespał pod kamieniem.
Ewentualna porażka Ukrainy – do której dokładamy się powielając rosyjskie kłamstwa, ulegając zaczadzeniu nacjonalizmem lub sabotując logistykę państwa pogrążonego w wojnie – uruchomiłaby pandemonium, jakiego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Cytowane już słowa Huberta Ojdany „Jeśli Rosja wygra i zgarnie większość Ukrainy, to jesteśmy my jako rolnicy uratowani” są nie tylko podłą kpiną z tragedii narodu ukraińskiego, ale równocześnie wyrazem politycznej ślepoty, dla której opisania niewiele jest adekwatnych określeń w słowniku kulturalnej osoby. Gdyby oddawały one klasową świadomość polskich rolników – mam głęboką nadzieję, że tak nie jest – to wróżyłoby nam bardzo źle.
Jeśli dziś problemem wydaje się nam stymulowana przez Mińsk migracja osób z globalnego Południa, rozpowszechniane na temat Polski kłamstwa historyczne, wstrząsy ekonomiczne na kolejnych rynkach, galopująca inflacja, protesty rolników, społeczna polaryzacja, rozgrywanie przez Moskwę skrajnych ugrupowań, to możemy śmiało powiedzieć: Kreml nawet na dobre nie zaczął jeszcze z nami pogrywać.
Po upadku Ukrainy rosyjska władza odsłoniłaby karty, przy których nasza obecna sytuacja wyglądałaby jak gra w pokera z przedszkolakami na zapałki. Niedawne wypowiedzi Putina i publicystyka Dmitrija Miedwiediewa czarno na białym dowodzą, że Moskwa ma wobec nas jak najgorsze intencje: to jakoby my od trzystu lat uniemożliwiamy „pokojową” egzystencję Rosji z Zachodem i innymi narodami słowiańskimi. W takiej formie, w jakiej istnieje obecnie, polskie państwo jest problemem dla wizji świata, jaka zagościła na stałe w Kremlu – kto tego nie rozumie, jest ślepcem, agentem lub pożytecznym idiotą.
Żyjemy w czasach największej próby, z jaką Polska i Europa mierzyła się od dekad. Dziś, dwa lata po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie, po rzezi Buczy, Irpienia i Mariupola, znajdujemy się w punkcie krytycznym: Zachód wydaje się słabszy niż wcześniej, a my sami zagubieni w plątaninie sprzecznych interesów i skłóceni z naszymi sąsiadami. Nie istnieją proste odpowiedzi na pytania, które stawia przed nami dzisiejszy dzień. Lecz jak pisał Tadeusz Mazowiecki „pytania na które nie ma odpowiedzi, rozwiązujemy nie przez wyjaśnienie ich, ale przez postawę wobec nich”.
Od naszej postawy – tego, jakim ulegamy nastrojom, jakie informacje rozpowszechniamy, którym narracjom dajemy wiarę – zależy więcej niż się nam wydaje. Szczególnie teraz, gdy swój dawny status tracą media tradycyjne i na dobre rozgorzała informacyjna wojna. Platformy społecznościowe, takie jak X, przekształcają się stopniowo w olbrzymie hale, w których przemysłowo hoduje się kłamstwo, manipulację i teorie spiskowe. Ci, którzy życzą nam jak najgorzej, opanowali sztukę posługiwania się nimi do mistrzostwa. Dlatego surowcem krytycznym, od którego zależy przyszłość tego frontu wojny, jest nasza roztropność, cierpliwość i zachowanie ostrości widzenia: kto jest kim.
Ukraina płaci krwią swoich najlepszych ludzi za utrzymywanie wojsk nieprzyjaznego nam państwa setki kilometrów od naszych granic. Nie wszystkie nasze interesy muszą być identyczne, dopóki w tej fundamentalnej kwestii zachowujemy jednomyślność. Tak, nie zawsze będziemy z Ukrainą dogadywać się świetnie i czasami między nami wykipi mleko. Europa to suma historycznych traum kolejnych pokoleń. Jasne, że czeka nas jeszcze wiele trudnych dyskusji i sporów – integracja naszego wschodniego sąsiada do struktur europejskich nie odbędzie się bez zmiany konkurencyjnej pozycji Polski i dyskusji na temat historii.
Ale bez niepodległej, wolnej i silnej Ukrainy czeka nas w Europie geopolityczna katastrofa, jakiej nie widzieliśmy od pokoleń. Nie da się dziś myśleć o polskiej racji stanu bez Kijowa, który przetrwał, i bez Moskwy z wybitymi kłami.
Przeczytaj też: Pomiędzy sojuszem a przyjaźnią