Nie lubię spotów reklamowych, których twórcy we własnym samozadowoleniu pędzą tak daleko, aż zaczynają wierzyć, że są „bezstronnymi obserwatorami” jakiegoś fenomenu społecznego. A taki właśnie udający dokument spot niedawno obejrzałem.
Taka oto historia: siedzę sobie ostatnio w kinie, oglądam film dokumentalny „Ile za sztukę?” Andrzeja Miękusa, który został mojej osobie zareklamowany jako „pierwszy w historii pełen metraż o polskim rynku sztuki”.
Siedzę więc i oglądam ładne obrazy, fajnie ubranych i dobrze sytuowanych ludzi, naszą Polskę uśmiechniętą od ucha do ucha, której podstawowe potrzeby – z ekranu mruga do mnie właśnie galerzystka Gunia Nowik – już zostały zaspokojone i teraz może się ona, ta fajna Polska, rozwijać cywilizacyjnie, a rozwój cywilizacyjny oznacza kupowanie sztuki w galeriach i wieszanie zakupionej sztuki na ścianach lub składowanie jej w magazynach (ktoś w ogóle sądził, że sztuka to coś innego niż malarstwo?).
Kogo tu, kochani, nie ma. Mirosław Bałka jest, młoda malarka Karolina Jabłońska też jest. I mówi, że się boi: boi się, że jej obrazy mogą stać się w końcu dla ludzi za drogie (chlip…); że wkurza ją, gdy jakieś kolekcjonery w cylindrach wchodzą jej do pracowni i przeszkadzają. Malowanie to w końcu święty rytuał. Wiem, opowiadał mi o tym kiedyś wuja – zresztą powstaniec styczniowy – gdzieś w piwnicy w Krakowie, około roku 1895, klejąc podobrazie i jednocześnie podpalając kielona z absyntem od prawie że dojaranego peta (to jest dopiero niebezpieczny akt transgresji!) oraz – a jakże! – osmalając sobie wąsa i wciąż pierdacząc, że chce zaraz jechać do jakiejś wioski pod górami i tam malować owce, jeść słony ser, kręcić warkocze. Teraz pierdaczą mi o tym Karolina Jabłońska oraz Krzysztof Grzybacz, choć chyba w ogóle tak nie myślą (oby).
Tak sobie siedzę, oglądam i słucham, aż nagle orientuję się, że przecież mam przed oczami nie film dokumentalny, a wspólny spot reklamowy Warsaw Gallery Weekend, znanego z dziwnych praktyk domu aukcyjnego Desa Unicum oraz kilku dużych warszawskich galerii, spot wyreżyserowany i wyprodukowany przez kolekcjonerów sztuki, czyli klientów tychże podmiotów gospodarki wolnorynkowej. Reklama ta – obecnie w bardzo wąskiej dystrybucji, później podobno na streamingach – ma wam pokazać, że choć polska sztuka drożeje – i jest to, wiadomo, oznaką wielkiej siły polskiej sztuki! – to i tak każdego z klasy średniej stać na kolekcjonowanie: idźcie do Desy i zacznijcie od szkicu ołówkiem za 1000 PLN, potem się rozkręcicie. Jak pykną jakieś „dodatkowe koszty dla firmy” za waszą ciężką pracę, dzięki premii kupicie sobie coś za piątkę, może nawet za dziesiątkę, oczywiście w imię cywilizowania waszych małomiasteczkowych gustów. Sam po filmie złapałem się na tym, że zacząłem grzebać w śwince skarbonce w poszukiwaniu wolnego tysiączka…
Z tej reklamy dowiecie się również, że rynek sztuki to nie skomplikowana sieć wpływów i zależności, lecz jakiś osobny byt, postać wręcz – jakiś dokokszony Polski Rynek Sztuki z filmów MCU, zielony jak Hulk i przyjazny jak szop ze „Strażników galaktyki”. Postać, która wylądowała w śródmieściu stolicy około roku 2000 i odmieniła oblicze Ziemi (tej ziemi, a kogo?).
Z „Ile za sztukę?” nie dowiecie się, że rynek sztuki ściśle łączy się z jej instytucjonalnym polem, że od rynku zależy i na niego zwrotnie wpływa fakt, że instytucje państwa polskiego też kolekcjonują sztukę, że w ogóle jakieś – poza warszawskim MSN-em – instytucje sztuki w tym kraju istnieją, i że istnieją jakieś uczelnie kształcące artystów, i krytyka sztuki istnieje, i że istnieją nawet jakieś artystki/ści, którym nie podoba się urynkowienie sztuki, albo które po prostu nie malują i nie zamierzają malować obrazów, a są i tak świetne/i.
Nie dowiecie się też na pewno, ile na swojej sztuce zarabiają artystki/ści, a ile pośrednicy/czki – halo, takich pytań się nie zadaje, nikogo nie chcemy doprowadzać do smutnej minki! Chyba tylko Dawid Radziszewski wychodzi z RiGCzem. Mówi, jak jest, a jest tak, że rynek sztuki w Polsce to rynek turbo dziki i okrutny. Zwycięzcy, których jest promil, zgarniają wszystko. Reszta nie dostaje nic.
Zresztą, co ja sobie będę strzępił język, parę miesięcy temu problemy z tym filmem opisał już i przeanalizował (zarazem przybliżając postać jego reżysera) Aleksy Wójtowicz dla „Magazynu Szum”, ja się żadnym ekspertem od pola sztuki nie czuję, choć pewne rzeczy widzę gołym okiem.
Ostatnio sporo trzeba przepraszać, więc z góry przepraszam też za formę tego tekstu – proszę się nie obrażać, forma jest przegięta i w jednej trzeciej (lub jednej czwartej) satyryczna, bo nie lubię spotów reklamowych, których twórcy we własnym samozadowoleniu pędzą tak daleko, aż zaczynają wierzyć, że są „bezstronnymi obserwatorami” jakiegoś ważnego fenomenu społecznego.
Nie, żeby zrobić dokument, nie wystarczy pójść do swoich kolegów czy koleżanek i pozwolić im mówić – to jest domena wideo z wesela ziomka albo klipów reklamowych. Jak się nie ma do ziomków pytań, nie ma się wątpliwości, to można iść i puszczać film na branżowych koktajlach – za niecałe dwa miesiące Warszawskie Targi Sztuki, serdecznie zapraszam!
Tekst ukazał się na Facebooku. Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: Słuchanie życia. Nowa płyta Taco Hemingwaya to arcydzieło
Pisanie „mojej osobie” to przejaw sztuczności i pompatyczności by nie powiedzieć nadęcia. Nie lepiej pisać „mi”. W pisaniu im prościej tym lepiej
Może autor jest fanem Magdaleny Ogórek.