Jesień 2025, nr 3

Zamów

Kryzys ma dziś twarz nihilizmu

Kadr z filmu animowanego „Adventures of Mark Twain”, reż. Will Vinton, USA 1985. Fot. YouTube

Tym, co odróżnia nas – wierzących i niewierzących – od nihilistów, jest postawa wobec dziejowej próby. To, że podejmujemy trud, by nacierającej ciemności nie otworzyć drzwi na oścież.

Spowszedniały nam obrazy wojny: tej, która toczy się tuż za miedzą, i tych w bardziej odległych rejonach świata. Nikt nie ma już dziś wątpliwości – nawet ONZ – że w Gazie dochodzi do ludobójstwa. Czy da się przywyknąć do faktu, że słowo to uciekło z podręczników historii i zadomowiło się znów w rzeczywistości? Możemy zmieniać temat, zamykać okna, scrollować dalej. Możemy udawać, że bakcyl dżumy nie wypuścił swych szczurów do szczęśliwych miast.

Jednak mimo gestów lekceważenia zgęstniały mrok, fala za falą, napiera na granice naszego świata. Upadek pierwszego roju rosyjskich dronów na polską ziemię stanowił wyraźny sygnał, że coś pękło. Przez błonę naszego świata przedostają się już nie tylko ludzie uciekający przed wojną, ale również wojskowy sprzęt, fale zakłócających sygnałów, podszepty propagandy i impulsy obcych algorytmów, które badają i naruszają wrażliwe tkanki naszych systemów. Membrana organizmu, od dawna doświadczającego zewnętrznej presji, została na naszych oczach naruszona.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Skutki tego wtargnięcia widoczne są gołym okiem. Życie na wschodnich rubieżach Zachodu zaczyna cechować ruchliwość i niepokój, które obserwujemy w przyrodzie na chwilę przed potężną burzą. Widmo katastrofy migruje z literatury, filmów i gier wideo, by coraz śmielej zasiedlać naszą wyobraźnię. Gwar preppersów, kaznodziejów, geopolitycznych realistów, cyników i eskapistów zapełnia agory mediów społecznościowych. Sam żywo dyskutuję ze znajomymi o dostępnych w okolicy schronach, drogach ucieczki z miasta i potencjalnych kryjówkach. Tak jakby wybór strategii i techniki przetrwania nieuchronnego kolapsu był jedynym wyzwaniem, przed jakim stoimy w czasie przesilenia.

Granice pod presją

Gra jednak toczy się o jeszcze wyższą stawkę. Istotnym wymiarem sytuacji, w której się znaleźliśmy, jest ciśnienie, jakiemu podlegają nie tylko granice naszego państwa – naprężone w wyniku naporu dezinformacji i prowokacji, rosyjsko-białoruskich manewrów za naszą granicą czy wtargnięć w strefę powietrzną – ale również integralność naszych fundamentalnych przekonań.

Jeśli wsłuchać się w podszepty narratorów nabrzmiewającego kryzysu, coraz częściej można usłyszeć, że aby przetrwać, należy niczym zbędny balast porzucić wiele z naszych „moralnych złudzeń”: humanitaryzm, empatię czy ideę praw człowieka. Ci przemawiający z wnętrza ciemnej chmury – jak Aleksander Dugin – mówią wprost, że Zachód jest umierającym organizmem, którego fałszywe wartości zasługują na uśpienie.

Na wzburzonym horyzoncie naszej epoki zawisło widmo nowego nihilizmu. Ma ono formę zjawy – w takim sensie, jak opisywał ją Józef Tischner w „Filozofii dramatu” – jest głosem, który „straszy i kusi”, racjonalizuje obraz świata, w którym nie ma miejsca na wzajemność i solidarność, a każda jej postać zostaje przedstawiona jako naiwne sabotowanie własnego interesu. Ten świat jest miejscem, w którym różne narody, kultury, religie i ideologie są dla siebie wyłącznie przeszkodami i rywalami w niekończącej się wojnie na wyniszczenie. Masz do wyboru walczyć o własne granice, albo zostać pożartym – podpowiada zjawa.

Nie możemy jednak udawać, że nihilistyczne podszepty wzięły się znikąd. Skok w negację to cywilizacyjny odruch powtarzający się cyklicznie w czasie próby – gdy więzi łączące nas ze światem i innymi ludźmi poddawane są szczególnemu napięciu. Moralizatorskie oburzenie faktem, że kotwica się zerwała, jest przywilejem tych, którzy nie musieli z narażeniem własnej skóry łapać naprężonej liny.

Tekst ten pisany jest z perspektywy mierzących się z sztormem, a nie przyglądających się mu z trybun wzniesionych ponad dramatem naszych czasów. Kieruje mną pytanie o to, jak nie ulec nawałnicy i pomimo niej utrzymać nasze aksjologiczne więzi – a nie jak zlekceważyć ciemność jako zjawisko pozorne.

Walka wszelkimi środkami?

Słowo „nihilizm” kojarzymy zwykle z burzliwymi dziejami nowoczesności: rosyjskimi rewolucjonistami, Fryderykiem Nietzschem ogłaszającym „śmierć Boga”, postaciami z prozy Fiodora Dostojewskiego czy ubranymi w czarne golfy francuskimi egzystencjalistami. Skojarzeń jest wiele, bo i sami filozofowie oraz literaci wylali morze atramentu na temat odmienionej przez wszystkie przypadki nicości.

Bez popadania w nadmiernie akademickie rozróżnienia możemy stwierdzić, że nihiliści w rozmaitych formach i dziedzinach głosili przekonanie o tym, że coś, co uznawaliśmy za fundament naszego świata – wiedzy, nauki, etyki, kultury czy religii – zwyczajnie nie istnieje. Prawda, dobro, piękno, wartości, sens ludzkiego istnienia, Bóg – wszystkie światła, które pozwalały nam orientować się na tym padole łez, to w najlepszym wypadku jedynie puste słowa, a w najgorszym jadowite iluzje, podtrzymywane sztucznie przy życiu kosztem ludzkiej wolności i prawa do samoposiadania.

Jerzy Sosnowski opublikował przed laty na łamach „Więzi” tekst „Nihilizmu dzieje najnowsze”. Pisał w nim: „Nihilizm etyczny i społeczny, bo te właśnie chcemy przyłapać na gorącym uczynku, to konsekwentne lekceważenie wartości – prawdy, dobra, piękna, lub innych, jakkolwiek zdefiniowanych, które by niosły ze sobą pojęcie powinności i służby czemuś – poza zwycięstwem w kolejnym etapie walki o byt, gdzie aktualną nagrodą może być przyjemność zmysłowa, satysfakcja ze zdobytej władzy, albo przynajmniej z możliwości nieskrępowanej ekspresji własnych uczuć, zwłaszcza negatywnych, do innych osobników”.

Pierwszą zapowiedź tak pojmowanego nihilizmu znajdziemy już w słowach Barucha Spinozy z „Etyki”: „Dążność samozchowawcza jest pierwszą i jedyną podstawą cnoty”. Choć holenderski filozof ze swojej zasady wyprowadzał wnioski o lata świetlne oddalone od nihilizmu, to ziarno zostało zasiane. Wyrosło z niego z czasem przekonanie, że moralność stanowi jedynie eksportową etykietę dla interesu konkretnych indywiduów lub zbiorowości, które w danym momencie dziejowym odgrywają rolę przewodnią. Skoro tak jest, to – jak chcieli tego Nietzsche, de Sade czy XIX-wieczni anarchiści – moralność należy w imię królestwa wolności obalić.

Zanim uznamy, że zło ma prawomocne miejsce na tym świecie, musimy przystać na to, że dobro nie ma w nim stałego obywatelstwa

Karol Grabias

Udostępnij tekst

Próżno dziś szukać głosicieli nihilizmu formatu Fryderyka Nietzschego – którego stosunek do tej idei jest dość złożony – czy Siergieja Nieczajewa, ojca chrzestnego rewolucyjnego terroru i pierwowzoru Piotra Stiepanowicza Wierchowieńskiego z „Biesów” Dostojewskiego. Jeśli jednak wierzyć przytoczonej definicji Jerzego Sosnowskiego, nihilizm przyjmuje różne oblicza, nie zawsze tak spektakularne jak te, które znamy z XIX wieku.

Zaryzykowałbym tezę, że nihilizm się upłynnia: ma dziś formy rozproszone, niewydestylowane, zmieszane z poglądami pozornie racjonalnymi i „cywilizowanymi”. Upłynnioną dawkę nihilizmu znajdziemy u Grzegorza Brauna, gdy ten podważa fundamenty naszej historycznej wiedzy i uderza w pamięć ofiar Holokaustu, a także u Benjamina Netanjahu, kiedy kłamiąc opinii publicznej w żywe oczy, drwi on z tysięcy zabitych i zagłodzonych Palestyńczyków.

Wojna kulturowa na modłę amerykańską, w którą, jak pisał niedawno Bartosz Bartosik, próbują nas wciągnąć pewne siły w Polsce, jest podszyta upłynnionym nihilizmem. Samo przyjęcie jej logiki – walki wszelkimi środkami, nawet przeciw prawdzie – w imię „obrony wartości”, kończy się dekompozycją tego, co w pierwszej kolejności chciało się obronić. Proces tłumaczenia wartości na język ideologii politycznej nigdy nie jest bezstratny.

Napór mroku

Wróćmy do figury zjawy. To szczególne pojęcie Józef Tischner ukuł na potrzeby przekonania, że obecność zła w naszym świecie nie daje się ująć wyłącznie w kategoriach negatywnych – jako braku bytu, dobra czy doskonałości. Zło nie jest pustką, lecz sensem obecnym w głębokich warstwach tego, jak doświadczamy rzeczywistość. Gdy świat zostaje ogołocony z obietnicy domu, w którym możemy się schronić, a kontakt z drugim człowiekiem pozbawiony wymiaru wzajemnego spotkania, nasze życie staje się wygnaniem: istnieniem nieusprawiedliwionym. Czujemy, że „nie powinniśmy istnieć”.

Zło jako zjawa jest obecnym w naszym świecie głosem, który sufluje złowrogi sens naszej obecności tu i teraz. Kusi, że oto otworzy przed nami prostą drogę ku samozachowaniu, ku „prawdzie” naszego interesu, a jednocześnie sugestywnie wzbudza lęk: jeśli tej drogi nie wybierzemy, zostaniemy odrzuceni, upokorzeni, unicestwieni. Głos ten drwi z dróg, które nie biorą innych za łup i przy tym przemawia językiem racjonalności: nasze istnienie spełnia się kosztem innych – takie jest już życie!

Czy nihilizm i zło są zatem tożsame? Nie jestem tego pewien. Podszepty nihilizmu to rodzaj presji, jaką pogrążający się w mroku świat wywiera na – mówiąc językiem Paula Tillicha – nasze zatroskanie, czyli życie w poczuciu więzi z czymś, co nas głęboko dotyka i angażuje. Zanim punkty orientacyjne na naszym niebie zostaną zamienione przez światła fałszywe – jak choćby pragnienie zwycięstwa za wszelką cenę w wojnie kulturowej – najpierw musimy uwierzyć, że te pierwsze w ogóle nie istniały. Zanim uznamy, że zło ma prawomocne miejsce na tym świecie, musimy przystać na to, że dobro nie ma w nim stałego obywatelstwa.

Nihilizm, nawet w swojej upłynnionej formie, przecina niewidzialne nici troski, jakie wiązały nas z poczuciem obecności przekraczającej nas prawdy i dobra – nie proponując jeszcze niczego w zamian, zadowalając się wypaleniem gruntu pod możliwe formy troski zastępczej. Doświadczanie naporu nie jest jednak nihilizmem – tak jak nie jest nim „migotanie” obecności dobra i prawdy, które są w naszym doświadczeniu regularnie przyćmiewane. Mylenie tych zjawisk to błąd, który nierzadko popełniają wszelkiej maści moraliści.

Wystarczy rozejrzeć się wokół, by zrozumieć, z jak silną presją mamy do czynienia. Zło zdaje się triumfować, a dezinformacja pogrążać skromne zasoby prawdy. Nie da się bez zgrzytania zębów słuchać kłamstw o tym, że dokonujące czystki etnicznej w Gazie Siły Zbrojne Izraela są „najbardziej moralną armią świata” lub patrzeć na drwiny, z jaką nasi współobywatele – nie bez inspiracji ze Wschodu – odnoszą się w social mediach do informacji o śmierci ukraińskich rodzin w kolejnym rosyjskim bombardowaniu. Jestem przekonany, że poczucie bezsilności i osamotnienia w konfrontacji z premiującymi fałsz i pogardę algorytmami towarzyszy nie tylko mnie.

Nihilistyczne podszepty w XX wieku rezonowały w sprzyjającej im akustyce masowych ruchów totalitarnych, która wzmacniała głosy gniewu, resentymentu i wytykania wrogów, a zagłuszała rejestry troski, solidarności i dialogu. Dziś rolę rezonatorów dla zjaw przekonujących, że uniwersalne wartości to bujda dla mięczaków, spełniają media społecznościowe i algorytmy platform cyfrowych. Choć te stanowią dzieło ludzkich rąk, działają jak obce, wyalienowane siły, które unoszą się ponad nami i narzucają rytm rozmowie, którą mieliśmy prowadzić między sobą.

Nie dziwi mnie ani odrobinę, że wielcy autorzy zanurzeni w realiach drugiej wojny światowej, tacy jak Herling Gustaw-Grudziński, skłaniali się do intuicji zaczerpniętych z manichejskiej metafizyki. Zło zdaje się mieć własne królestwo, własne struktury, własnych funkcjonariuszy. Są takie dni – jak choćby niedawno, gdy po trzech i pół roku barbarzyńskiej inwazji w mediach triumfują rosyjskie kłamstwa o ukraińskim spiskowaniu przeciw Polakom – gdy i mnie się wydaje, że świat doczesny ma pod kuratelą zły demiurg, a walka z jego utrwalonym nieładem jest czystą donkiszoterią.

Don Kichot i męstwo nadziei

Wierzący i niewierzący w konfrontacji z upłynnionym nihilizmem muszą zgodzić się na jedno – istnieje w naszym świecie doza ciemności, której nie jesteśmy w stanie rozświetlić żadnym intelektualnym czy religijnym zabiegiem. W obrazie świata porządkowanym czy to przez wiarę w sprzyjająca nam Boską osobę, czy też zaufanie do zasobów naszej racjonalności – siły ludzkie, których przeciwstawianie sobie jest XIX-wiecznym archaizmem – zieje obecnie dziura, której nie da się niczym zasłonić.

To absurd, o którym pisał w „Micie Syzyfa” Albert Camus: rozdźwięk pomiędzy naszym pragnieniem sensu, prawdy i dobra, a światem, który zdaje się z tego poszukiwania drwić. Nie musimy jak Camus uznawać tej sytuacji za regułę naszej kondycji w świecie. Wystarczy, że uczciwie przyznamy, że są jakieś obszary naszego istnienia, które nie poddają się ani ufnej wierze, ani prerogatywom racjonalności. Tragedie narodów palestyńskiego i ukraińskiego, szyderstwo, jakim są one poddawane w sieci, cyfrowy przemysł manipulacji i kłamstw, setki innych katastrof – wszystko to wydaje naszą troskę o prawdę i dobro na ciężką próbę.

Pod naporem burzy nasze więzi się kurczą. Im dalej od naszego „tu i teraz” wysunięte są roszczenia naszej troski – wobec współobywateli o innych poglądach, przedstawicieli innych narodów, innych wyznań czy mieszkańców innych kontynentów – tym większym zbytkiem i luksusem zdaje się ich utrzymanie w huraganie. Horyzont dostrzeganego przez nas dobra i prawdy imploduje – by na końcu być w stanie pomieścić tylko wąska domenę tego, co „moje” lub „nasze”. Czas ratować siebie i odcinać liny – głosi zjawa nihilizmu – bo inaczej oko cyklonu wciągnie nas z resztą nieszczęśników.

Tym, co odróżnia nas – wierzących i niewierzących – od nihilistów, jest postawa, jaką zajmujemy wobec dziejowej próby. To, że podejmujemy trud, by nacierającemu na nas masywowi mroku nie otworzyć drzwi na oścież. Nie „urządzamy się” w zaćmieniu, by sparafrazować słynny bon mot Stefana Kisielewskiego z czasów komunizmu. Jak pisał Camus, „absurd ma sens tylko o tyle, o ile się na niego nie zgadzamy”. Nie jest to jednak naiwny bunt, który spodziewa się, że obiekt rzucający cień da się raz na zawsze usunąć.

Zaćmienie słońca traktujemy jako to, czym faktycznie ono jest – zjawisko regularne, ale tymczasowe i niepełne. Jesteśmy gotowi cierpliwie czekać na jego kres, nawet jeśli ma to oznaczać lata przeżyte w cieniu. A przy tym patrzymy ciemności prosto w oczy, stroniąc od właściwego optymizmowi dystansu i bezrefleksyjnej wesołkowatości. Jak pisali Benedykt XVI i Franciszek w „Lumen Fidei”: „wiara nie jest światłem rozpraszającym wszystkie nasze ciemności, ale lampą, która w nocy prowadzi nasze kroki, a to wystarczy, by iść”.

Próba nie jest ostatnim zdaniem, którym los nokautuje nasze więzi z prawdą i dobrem. Zdarzają się oczywiście próby ponad siły – z pewnością napisałbym inny tekst z okopu pod Przesmykiem Suwalskim. Jednak sam gest wpisania naporu mroku w logikę próby jest czymś na kształt rzutu, którym możemy obezwładnić heroldów nihilizmu. Albo choć na chwilę wykręcić rękę, gdy ci próbują przeciąć liny wiążące nas ze światem i bliźnimi.

Jeśli wierzyć Gabrielowi Marcelowi, zdolność do znoszenia naporu ciemności bez popadania w rozpacz jest znakiem dojrzałej nadziei. Takiej, którą napór wydarzeń znaczy bliznami, a przy tym formuje we właściwym jej męstwie i cierpliwości. Personalizm, który stoi u podstaw takiego właśnie widzenia dziejów, nie jest jednak stoicyzmem, kultem moralnej tężyzny czy też umiłowaniem przygody dla niej samej.

Jest raczej niekończącym się ćwiczeniem z utrzymywania naszych więzi ze światłem, którą burze wydarzeń czasami skutecznie przesłaniają i narażają na przeciążenia. Jest też zobowiązaniem, jakie czujemy wobec tych z naszych bliskich, którzy w naporze dziejów tracą równowagę i cierpliwość. Gdy nie postrzegamy naszej sytuacji jako wyroku konieczności, a nas samych nie widzimy na podobieństwo liści targanych bezwolnie przez wiatr dziejów, jesteśmy w stanie wywalczyć dla siebie i innych odporność na podszepty zjaw i odrobinę duchowej niepodległości.

Sam dystans wobec fundamentów naszej troski jest nieusuwalny – choćby dlatego, że prawda czy dobro nie podlegają naszej manipulacji ani nie mogą stać się przedmiotem posiadania. Kolejne fale dziejowej niepogody, kolejne postacie dekonstrukcji symboli, w których nasza troska się wyraża, nie dotykają jej istoty. Nihilizm i ci, którzy mu uwierzyli, zbyt łatwo mylą przygodne formy, w jakich nasze więzi znajdują wyraz, z ich istotą – płynącym z naszego osobowego centrum zatroskaniem o ocalenie tego, co istnieje przez dobro. Wszystko, co wokół tego się nabudowuje – konkretne kody kulturowe, systemy etyczne, formy konfesyjne – może doznawać uszczerbku. Ale nie płynne centrum.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.

Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

„W nadziei poprzez stosunek do wydarzeń, a z zwłaszcza może poprzez ich wpływ na mnie, rozwija się pewien typ stosunków, który można porównać z moim stosunkiem do kogoś innego, gdy okazuję mu cierpliwość. Prawdopodobnie można by pójść dalej, mówiąc o pewnym oswojeniu okoliczności, które skądinąd, jeśli pozwolimy się im zastraszyć, mogą się przemienić w fatum” – pisał Gabriel Marcel w „Homo viator”.

Nie dajmy się zastraszyć tym, którzy mrugnięcie okiem uznali za dowód ślepoty.

Przeczytaj również: Optymistyczna odpowiedź pesymistów. Humanizm Alberta Camusa

Podziel się

4
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.