Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Putin nie ratuje Rosji, to wojna także przeciw Rosjanom

Jewgenij Domożyrow. Fot. archiwum prywatne

Ukraińcy mają prawo odnosić się do nas z nieufnością. Miną dziesięciolecia, zanim zacznie wygasać nienawiść rozbudzona przez tę wojnę – mówi rosyjski opozycjonista Jewgenij Domożyrow.

Za walkę z korupcją został pobity, ostrzelany, spalono mu cztery samochody. Za pisanie, że rosyjscy żołnierze w Ukrainie to okupanci, założono mu pięć spraw karnych. „Zamknij się albo pójdziesz siedzieć” – słyszał. Nie chciał zginąć w rosyjskim więzieniu, jak Nawalny, z którym współpracował. Przyjechał do Polski i stąd pomaga Ukraińcom. Co czuje, kiedy polscy politycy różnych opcji straszą nim wyborców? Nim i tysiącami jemu podobnych, którzy schronili się u nas przed rosyjską władzą mordującą własnych obywateli za mówienie prawdy. Rozmowa z Jewgenijem Domożyrowem, byłym deputowanym do Zgromadzenia Ustawodawczego Obwodu Wołogdy i współpracownikiem Aleksieja Nawalnego, rosyjskim politykiem i działaczem społecznym, mieszkającym obecnie w Polsce.

Przemysław Bogusz: Gdy mówisz: Wołogda, o czym myślisz? Czego ci najbardziej brakuje?

Jewgenij Domożyrow: Najbardziej mojej mamy, bliskich. I miejsca na brzegu rzeki, gdzie mieszkaliśmy. I naszego domu pod lasem, gdzie było tyle zieleni, rosła trawa. Tak, tego wszystkiego brakuje…

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

O Rosjanach mówi się u nas, że w większości popierają władzę, albo się jej boją i siedzą cicho. Ty nie chciałeś milczeć. Wystartowałeś w wyborach do obwodowej dumy, żeby zmieniać lokalną rzeczywistość. Co, według ciebie, wymagało zmian w Wołogdzie, dlaczego chciałeś zostać deputowanym?

– Żeby wołogżanom, nam wszystkim, lepiej się żyło. Walczyłem z korupcją, stawałem w obronie środowiska naturalnego w naszym mieście. Prowadziłem wiele antykorupcyjnych śledztw – przeciwko merowi miasta, gubernatorowi obwodu. Stworzyliśmy w Wołogdzie ruch obywatelski w obronie prawa, zadawaliśmy władzy wiele pytań. Widzieliśmy, jak dużo pieniędzy z budżetu jest rozkradanych i występowaliśmy przeciw temu. I przeciwko patodeweloperce, kiedy między dwa bloki próbowano wcisnąć jeszcze trzeci. I przeciwko niszczeniu miejskich parków. A jak zostałem deputowanym, to założyli mi sprawę, zabrali mandat i starali się do wyborów już nie dopuszczać, bo wiedzieli, że mogę wygrać.

Deputowanym byłeś tylko przez rok. Władze założyły ci sprawę karną o naruszenie nietykalności policjanta na demonstracji i to przez nią stracił mandat. 

– Podczas wiecu w Wołogdzie miałem jakoby pobić dwóch policjantów. Nie zrobiłem tego, a przed sądem okazało się, że nie ma na to dowodów – bo podobno akurat tego dnia nie działały kamery monitoringu na całym placu Rewolucji, gdzie odbywał się wiec. Kamery służb też nie działały, ba – podobno nawet w ogóle ich tam nie było, co jest nonsensem, bo oni zawsze wszystko filmują. Jednego z policjantów z kamerą wszyscy zresztą widzieli, ale ponoć akurat… zapomniał włożyć kasetę. Nasuwa się proste pytanie: gdyby na tych wszystkich kamerach nagrany był chociaż jeden dowód mojej winy, to co? Odpuściliby sobie pokazanie go? Logiczne, że nie. Więc w całym mieście wszystkie kamery się popsuły i cała sprawa była oparta tylko na zeznaniach policjantów. W sądzie, podczas procesu, okazało się, że nie tylko nie zrobiłem tego, o co mnie oskarżano, ale nawet fizycznie nie byłem w stanie tego zrobić.  

Ale mandat deputowanego zabrali za sam fakt, że toczyła się sprawa przeciwko tobie. Dlaczego tak szybko się ciebie pozbyli?

– Przede wszystkim walczyłem z korupcją. Jak tylko weszliśmy do obwodowego parlamentu, otrzymałem dostęp do wielu dokumentów, byłem członkiem komisji ds. budżetu i podatków. Widzieliśmy, jak rozdawano publiczne gwarancje prywatnym firmom, które brały kredyty, a potem bankrutowały, bo kredytowane przedsięwzięcia były od początku pozbawione sensu, jak w przypadku elektrowni, która nie miała komu sprzedawać prądu. Na spłatę tych kredytów szły miliardy rubli z budżetu. A później przyjeżdżał do władz miasta dyrektor takiej firmy, wysiadał z Porsche Cayenne, na ręku miał zegarek za 50 tys. dolarów i mówił: pieniądze nam się skończyły, dajcie jeszcze! 

Większości Rosjan, powiedziałbym, że 70 proc., wojna nie obchodzi. Przyzwyczaili się do tego, że toczy się daleko od nich i jeśli ich osobiście nie dotyczy, mają ją gdzieś

Jewgenij Domożyrow

Udostępnij tekst

Występowałem przeciwko tym gwarancjom, mówiłem o tym w obwodowym parlamencie, pisaliśmy o tym, i to wszystko przeszkadzało władzom w ich korupcyjnej działalności. Nagłośniliśmy na przykład przekręt, dzięki któremu mnóstwo pieniędzy trafiło do kieszeni zięcia gubernatora. Kupował on gaz LPG, który może być stosowany zarówno do napędzania samochodów, jak i do spalania w kuchenkach gazowych – po preferencyjnych cenach, dużo taniej niż na stacjach benzynowych. Robił to pod pozorem dostarczania go ludziom pozbawionym dostępu do sieci gazowej – bo u nas faktycznie był problem z gazyfikacją. Ale w rzeczywistości całe przedsięwzięcie okazało się korupcyjnym procederem.

Spraw, które ujawnialiśmy, było wiele. Z początku nawet wszczynano śledztwa, kogoś tam ukarano, jakichś zastępców dyrektorów czy prawników. 

Protestowałeś w Moskwie, podczas Marszu Milionów, przeciwko fałszowaniu wyborów, związałeś się z Partią Postępu Aleksieja Nawalnego. Cena takich działań w Rosji jest wysoka. W twoim przypadku były to podpalenia samochodów, którymi jeździłeś, pobicie, ostrzelanie. Warto było wkładać palce między drzwi?

– Na Marszu Milionów byłem jedynym, któremu się udało wystąpić na scenie, zanim policja przecięła kable od nagłośnienia, wzywałem do udziału w strajku, który ogłosili Nawalny, Niemcow i Udalcow. To prawda, zostałem pobity, spalono mi w sumie cztery samochody, strzelano do mnie pod przedszkolem mojego syna i ostrzelano nasz samochód, kiedy jechaliśmy na Marsz Milionów. Częściowo była to pewnie robota bandytów, którym przeszkadzaliśmy w interesach, częściowo służb, ale przyczyną na pewno była moja działalność polityczno-antykorupcyjna. Taką cenę przyszło mi za nią zapłacić. Co gorsza, płacili też moi bliscy – mama, żona, dzieci – którzy to wszystko przeżywali. Miałem w tym wszystkim zawsze jedną zasadę: wstań i idź dalej. 

Czy było warto? To najtrudniejsze pytanie, które sobie zadaję. Był u nas taki film w latach 70., „Białe słońce pustyni”. I jedna z postaci, celnik Wierieszczagin, mówi tam (to słynny cytat): „Ja łapówek nie biorę, szkoda mi tego kraju”. Mam pięcioro dzieci i chciałbym zostawić im bogatą, kwitnącą Rosję. Rosję, w której nie kradną, która współpracuje z cywilizowanym światem, rozwija się w sposób demokratyczny, w której władza pracuje dla ludzi, a nie dla siebie. Potencjał ekonomiczny Rosji nie jest gorszy niż Chin czy Ameryki, bo Rosja ma wszystko, absolutnie wszystko: naukę, technologię, mądrych ludzi – to mógłby być naprawdę najbogatszy kraj na świecie. A to znaczy, że jej obywatele też powinni być bogaci i szczęśliwi. Wydawało mi się to normalne i tego chciałem.

Z wykształcenia jestem urzędnikiem i idąc do lokalnego parlamentu, myślałem, że władzę można zmienić. Kiedy zacząłem zajmować się antykorupcyjnymi śledztwami, próbowali mnie kupić, proponowali mi stanowiska. I za nic nie mogli pojąć, że ja nie chcę pieniędzy, władzy, że ja chcę zmieniać mój kraj. Właśnie dlatego, kiedy poznałem się z Nawalnym, podjęliśmy współpracę i rozpocząłem budować u nas oddział jego Partii Postępu. Było wiele prób, bo nie chcieli nas zarejestrować, wreszcie po pół roku się udało. Powstał oddział obwodowy i miejski, w Wołogdzie, zrobiliśmy kampanię w 2018 r., a ja wszedłem do władz centralnych partii i działałem do maja 2022 r., kiedy wyjechałem z kraju.  

Po rosyjskiej agresji na Ukrainę w lutym 2022 r. zacząłeś liczyć chłopaków z Wołogdy, zabitych na froncie wojny, której oficjalnie nie było. Mówiłeś publicznie, że giną tam jako okupanci, a nie jako bohaterowie. Tego już było dla władz za wiele. Z tego, co czytałem, masz założonych pięć spraw za „szerzenie dezinformacji” na temat armii. Pięć spraw, za każdą mogą cię zamknąć. A w domu czeka piątka dzieci. Dlatego zdecydowałeś się wreszcie opuścić Rosję?

– Od początku byłem przeciwko tej wojnie. Pierwszy film do internetu, w którym przeciw niej protestowałem, nagrałem od razu, 24 lutego. Chociaż uprzedzano mnie, żebym zajmował się wszystkim, czym chcę, w Wołogdzie, w obwodzie wołogodskim: śledztwami na temat gubernatora, mera, parkami – wszystkim, tylko nie wojną. Byle tylko nie wspominać o wojnie i nie ruszać Putina. Ale ja nie mogłem. Zrozumiałem, że ta wojna, poza tym, że jest agresją wobec Ukrainy, jest też wojną przeciw Rosjanom. Zacząłem nagrywać filmy, organizować akcje protestacyjne, pisałem o sytuacji w Buczy, która pokazała, że rosyjska armia to w istocie armia faszystowska.

Dużo ludzi przychodziło na te protesty?

– Mało. A przy tym dostawałem listy, w których ludzie pisali: „Jewgenij, popieraliśmy cię w walce z korupcją, ale w tej sprawie Putin ma rację. Nie widzisz tego, że on nas ratuje?”. Oczywiście wyjaśniałem, że on nie ratuje Rosji, że ta wojna jest przeciw nam wszystkim. No i nazbierało mi się pięć czy sześć spraw o fake newsy na temat armii, o antywojenne demonstracje. Po zmianie prawa w kwietniu 2022 każda z nich mogła się skończyć wyrokiem skazującym na 10-15 lat więzienia. To już były warunki faszystowskiego państwa.

Wcześniej mój status głównego opozycjonisty w pewien sposób mnie chronił. Wiadomo było, że mogę zostać pobity, mogą mi założyć jakąś sprawę, może się trafić 15 dni aresztu – z tym się liczyłem – ale w faszystowskiej dyktaturze nie ma już żadnej gwarancji co do twojego zdrowia, życia. W więzieniu mogą cię po prostu w każdej chwili zabić, tak jak zrobili z Nawalnym.

Stało się jasne, że albo wyjadę, albo mnie wsadzą. Uprzedzali mnie zresztą: albo się zamkniesz, albo pójdziesz siedzieć. Decyzja zapadła: w kwietniu kupiliśmy bilety, w maju byliśmy już w Egipcie, a po dwóch miesiącach znaleźliśmy się w Polsce. 

Dostałeś polską wizę po wybuchu wojny w Ukrainie. Jak się teraz czujesz, kiedy słyszysz, jak polscy politycy straszą tobą wyborców? Tobą i tysiącami innych, którzy uciekli z Rosji – kraju wtrącającego do więzień i mordującego za przyzwoitość i mówienie prawdy?

– Z Ukrainy miliony ludzi uciekły przed wojną, wcześniej – setki tysięcy z Białorusi, przed Łukaszenką. Rosjan przyjechało bez porównania mniej, to ludzie o antywojennym nastawieniu. Otrzymaliśmy wizy humanitarne, bo toczą się przeciwko nam w Rosji śledztwa. Ja zostałem zaocznie aresztowany, uznany za zagranicznego agenta, a fundacja, którą założyłem już w Polsce, w Rosji jest uznawana za niepożądaną organizację i w tej sprawie także zostało wszczęte śledztwo.

Większość Rosjan jest tu z podobnych powodów. Może nie wszystkich pobito, nie wszystkim podpalano samochody, ale niestety – dzisiaj w Rosji każdy, kto wychodzi na demonstrację, może być zatrzymany. Nawet za stanie na ulicy z białą, niezapisaną kartką, jak w anegdotach z czasów ZSRR. Zatrzymują faceta na ulicy z czystą kartką i pytają: „czemu tu nic nie jest napisane?”. „A, bo i tak wszystko wiadomo…”. 

Dzisiaj jest tak samo – i policja, i sąd wiedzą, że chodzi o protest przeciwko inwazji, bo każdy protest – to jasne – jest przeciwko Putinowi i wojnie. Nie można tej garstki Rosjan, protestujących przeciwko wojnie, porównywać ze strumieniem ludzi płynącym z Afryki czy Bliskiego Wschodu. Przede wszystkim Rosjanie od dwóch lat trafiają do Polski głównie z wizami humanitarnymi, a żeby ktoś mógł taką wizę otrzymać, muszą być podstawy do jej wydania. Nie widzę zagrożenia terrorystycznego ze strony Rosjan, choć oczywiście nie można wykluczyć prób przeniknięcia przez granicę szpiegów. Ale to nie powód, żeby wszystkich Rosjan wrzucać do jednego worka i odmawiać im wiz, zwłaszcza wiz humanitarnych – a takie dostają teraz Rosjanie przyjeżdżający do Polski. Bardzo zresztą jestem za to wdzięczny polskiemu MSZ. 

Ostatnio do Polski udało się ściągnąć chłopaka, który był koordynatorem sztabu Nawalnego w Wołogdzie. Sam pomagałem wyciągnąć go z Rosji, bo wiadomo, że tam teraz prześladują wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób byli związani z Nawalnym. Nieważne – pomagałeś w sztabie, czy tylko wpłacałeś pieniądze na kampanię – możesz dostać wyrok. No i chłopak otrzymał wizę humanitarną, jest już w Polsce. Pomogliśmy też wyjechać dziennikarzowi Radia Swoboda, również uznawanego za „niepożądaną organizację”, który opuścił Rosję i jakiś czas przebywał w Gruzji. Ale w Gruzji również wprowadzono prawo o „zagranicznych agentach” i ryzykował zatrzymanie. A w Rosji czekał go pewny areszt. Udało się go uratować, dziękuję polskiemu MSZ. 

Dlatego zupełnie nie rozumiem niedawnych słów premiera Tuska [o wizach dla Rosjan]. W Rosji jest powiedzenie, że trzeba oddzielić muchę od kotleta i warto na tę kwestię tak właśnie popatrzeć. Przy czym należy też pamiętać, aby nie zawsze brać dosłownie wszystkie wypowiedzi polityków. Rozumiem, że w 2025 r. są w Polsce wybory prezydenckie i zaostrzanie retoryki może być właśnie z tym związane. Mniejszą lub większą dozę populizmu da się w takich momentach dostrzec u polityków niezależnie od ich ideowej orientacji.

Rozmawiałem niedawno z Ukrainką mieszkającą w Polsce. Powiedziała, że Rosjanom nie można wierzyć. Żadnym Rosjanom, nawet tym występującym przeciwko Putinowi. Chodorkowski? Zablokowali mu możliwość robienia interesów. Kasparow? Też bogaty człowiek, pewnie już nie mógł się dalej w Rosji bogacić. Nawalny? Pytany o Krym odpowiedział, że to nie kanapka, żeby ją Ukrainie oddawać. I tak dalej. Pewnie wielu Ukraińców myśli podobnie. Co byś im powiedział? 

– Słyszałeś o naszym projekcie, który uruchomiliśmy wraz z byłymi moskiewskimi radnymi, Natalią Szawszukową i Marią Solenową? Nazywa się „Przywróćmy ciepło i światło Ukrainie”. Do końca ubiegłego roku zebraliśmy 650 tys. euro, m.in. na generatory prądu, kuchenki i butle gazowe, powerbanki – różnego rodzaju pomoc energetyczną dla mieszkańców tych rejonów Ukrainy, które na skutek wojny zostały pozbawione prądu i ogrzewania. Znaczną część tej sumy stanowiły wpłaty z Rosji. A reszta pochodziła od rosyjskiej diaspory, rozsianej po całym świecie – od Norwegii do USA. Nie gadamy, tylko działamy – to jest projekt, który realizują Rosjanie będący przeciwko wojnie i Putinowi. 

Dużo tych generatorów wysłaliście?

– Samych generatorów kilkaset, ale trudno skalę tego przedsięwzięcia opisać w prosty sposób w liczbach, bo one były bardzo różne. Od takich małych, po 400 euro, po urządzenie zapewniające zasilanie dla stacji przetaczania krwi w Charkowie, za 25 tys. euro, czy agregat dla czerkaskiej stacji pogotowia ratunkowego, za 17 tys. euro. Kupiliśmy też w polskich zakładach kilkanaście generatorów do punktów pomocy dla uchodźców, na przykład takich, które rozdają jedzenie na ulicach. Przyłączył się do nas uchodźca z Tadżykistanu, który kupił kilkaset piecyków, w Polsce mówicie na to „koza”. Plus latarki, powerbanki, śpiwory – w sumie kilkadziesiąt tysięcy sztuk. Można było nie tylko wpłacać pieniądze, ale też zamawiać sprzęt, na przykład przez Allegro, i wysyłać do naszego magazynu pod Warszawą, gdzie Rosjanie przebywający w Polsce pomagali to wszystko przepakowywać i przygotować do wysyłki.

Przywoziliśmy ten sprzęt w różne miejsca w Ukrainie – od Lwowa, przez Odessę, do Charkowa, skąd ludzie Memoriału dostarczali go dalej – do obwodów donieckiego i ługańskiego, na ostrzeliwane terytoria.

Można nam wierzyć lub nie, ale wiem, że Ukraińcy mają teraz prawo odnosić się do nas z nieufnością – wojna wciąż trwa. Po drugiej wojnie światowej musiało minąć ponad 25 lat, zanim Willy Brandt mógł w Warszawie uklęknąć i poprosić o wybaczenie. Wiem, że miną dziesięciolecia, zanim zacznie wygasać nienawiść rozbudzona przez tę wojnę. Ale jednocześnie wszystkim, w Ukrainie, w Polsce, w innych krajach graniczących z Rosją, powtarzam, że za tą granicą jest przecież terytorium, zamieszkane przez ludzi, i po zakończeniu wojny każdy kraj – Ukraina, Polska i każdy inny będzie chciał, żeby tam była normalna władza, z którą można normalnie rozmawiać. 

A co do Krymu, w moich poglądach nic się nie zmieniło od 2014 r. Krym jest ukraiński, a wojnę na Donbasie zaczął Putin i to jego wojna, choć słychać populistyczne głosy mówiące co innego. Krym trzeba zwrócić, ale to rzeczywiście nie jest „kanapka” – trzeba to zrobić z rozwagą, pod pełną kontrolą społeczną, bo tam się będą ważyć ludzkie losy. Czy wszyscy Rosjanie z Krymu mają wyjechać do Rosji? Co zrobić, żeby ostrze represji nie obróciło się w drugą stronę? Przecież przez 10 lat wyrosło tam całe pokolenie – jeśli ktoś był 10 lat temu dzieckiem, to jaka w tym jego wina, że się wychował na Krymie? To wszystko trzeba wziąć pod uwagę, pamiętając, że prawo międzynarodowe mówi jasno: Krym jest ukraiński. Dlatego trzeba przywrócić granicę z 1991 r.

Spierając się ze zwolennikami Putina, zawsze każdemu z nich przypominam: pamiętasz, że Rosja i Ukraina podpisały umowę o granicy państwowej? I że to rosyjski prezydent ją podpisał? I że Krym, według tego traktatu, przypadł Ukrainie? Więc Putin, zagarniając Krym, naruszył nie tylko prawo międzynarodowe, ale i podpisaną przez siebie umowę. To ważne. Przypominam również historię Europy: czeskie Sudety, anszlus Austrii, później zabór całej Czechosłowacji, wreszcie 1 września 1939 r. Bo kiedy się porówna retorykę Hitlera i Putina, aż do zajęcia Krymu, sprawy tzw. Donieckiej Republiki Ludowej i wreszcie ataku na całą Ukrainę – to jest w 70 proc. to samo: o historycznej sprawiedliwości, korytarzach, żyjących tam ludziach… Europa ryzykuje wielką wojnę, jeśli nie zatrzyma teraz Putina w Ukrainie.

U nas też można usłyszeć lub przeczytać komentarze: „dobrzy Rosjanie? Wyślijmy po nich autobus… ”. Jesteś Rosjaninem, może wiesz jak sprawić, żeby tych myślących samodzielnie, nieulegających propagandzie i manii wielkości, jaką niesie neoimperialna mitologia, było więcej? Żeby nie zmieścili się w tym metaforycznym jednym autobusie?

– Jeśli chodzi o stopień społecznego poparcia dla wojny wśród Rosjan – on jest zawyżony. Większości Rosjan, powiedziałbym, że 70 proc., wojna nie obchodzi. Przyzwyczaili się do tego, że toczy się daleko od nich i jeśli ich osobiście nie dotyczy, to mają ją gdzieś. Tak samo, jak inne sprawy – choćby korupcję. Po prostu żyją swoim życiem. Byle ich potrzeby były zaspokojone – reszta ich nie interesuje. Rzeczywiste poparcie dla wojny to jest 5 proc. ludzi u władzy i blisko niej oraz następne 10 proc., które jest od władzy w jakiś sposób zależne. 

Kiedy robiliśmy w Wołogdzie demonstracje w obronie parków, wychodziło nas na ulice 500–700 osób. Kiedy zbieraliśmy podpisy, żeby nasz ruch wystawił kandydatów w wyborach, podpisywało się nawet do tysiąca osób. I zawsze widziałem ludzi, którzy to robili. Jak podpisy zbierał Nadieżdin [kandydat w wyborach prezydenckich, którego kandydatura została ostatecznie zablokowana przez władze], niezależnie od tego, że to był fejkowy kandydat i w końcu go do wyborów nie dopuścili, to jednak widziałem kolejki ludzi czekających na złożenie podpisu. A za Putinem jakoś kolejek nie widziałem. Na jego zdjęciach, które władza pokazywała, zawsze był jakiś gubernator, mer, albo inny urzędnik, który podchodził i podpisywał. 

Podobnie jest z poparciem dla wojny. Przykładem może być akcja pomocy dla rosyjskich żołnierzy. W mieście jest kilka miejsc, do których można przywieźć taką pomoc. W mediach to jest później nagłaśniane jako wyraz ogromnego społecznego poparcia dla armii. Ale widziałem, jak to wygląda – w jakimś przedszkolu udało się zebrać dwa kartony, w szkole pięć – razem raptem kilkadziesiąt konserw. Jak policzyć, ile dzieci chodzi do takiej szkoły, ilu jest nauczycieli, obsługi, to wyjdzie, że może co dziesiąta osoba coś dała. To dużo? A i tak podejrzewam, że dyrekcja takiej placówki każe przynosić pracownikom cokolwiek, żeby można było zameldować górze, że jest jakaś pomoc. Pomoc, która ma uzupełnić to, co władza rozkradła.

Bądź choćby kropelką w tej wielkiej rzece, którą musimy się stać, żeby zakończyć tę wojnę, zwrócić Ukrainie jej terytorium, ukarać morderców

Jewgenij Domożyrow

Udostępnij tekst

Ostatnio głośno było o zatrzymaniu generałów i wiceministra obrony Timura Iwanowa – jedna tylko łapówka dla niego to miliard rubli. Ludzie się nie zastanawiają, jak to możliwe, że chłopcy – tak u nas mówią – marzną na froncie bez butów, podczas gdy jedna trzecia budżetu idzie na wojnę. W tych akcjach nawet nie chodzi o to, żeby pomóc żołnierzom, którzy z okopów piszą, że nie mają co jeść i w co się ubrać. Chodzi o zbudowanie wrażenia, że społeczeństwo popiera wojnę. A tymczasem te 70 proc. w ogóle się nią nie interesuje, a 15–20 proc. jest przeciw. Tyle że nic nie mogą zrobić. A i tak wychodzą z domów, chociaż zatrzymanym można zostać nawet za złożenie kwiatów pod pomnikiem ukraińskiego poety Tarasa Szewczenki, za oddanie w ten sposób hołdu ofiarom wojny. Dlatego w warunkach faszystowskiej dyktatury ci, którzy są przeciw, najczęściej milczą.

A te 70 proc. można jakoś obudzić?

– Trudne pytanie. Z jednej strony publikuję na YouTube i na Telegramie, prowadzę spis pochodzących z naszego miasta żołnierzy, którzy zginęli na wojnie. Naliczyliśmy 200 i myślałem, że ludzie będą jakoś reagować, później 800, teraz zbliżamy się do tysiąca – i to tylko opierając się na nekrologach, tych publikowanych albo tych z cmentarza. Wydawało mi się, że kiedy ludzie to zobaczą, będzie jakaś reakcja, coś się stanie, ale jak na razie nic takiego nie miało miejsca. Mogłoby się wydawać, że to bezsensowna praca. Ale z drugiej strony zaczęli do mnie pisać ludzie: „Jewgenij, nie odpuszczaj, dawaj dalej. Dzięki tobie udało nam się przekonać czy to znajomego, czy kogoś z rodziny, żeby nie podpisywał kontraktu z armią”. Więc kropelka po kropelce, ta robota zaczyna przynosić jakiś efekt. A jeśli tak, to znaczy, że warto ją kontynuować.

Tu też przychodzi mi do głowy historyczna analogia. Kiedy w latach 60. i 70. nadawały takie rozgłośnie jak Głos Ameryki, były zagłuszane za żelazną kurtyną i też się wydawało, że to na nic, że ZSRR to kolos, który będzie trwał wiecznie. Minęło kilkadziesiąt lat i kolos runął – najpierw Europa Wschodnia zrzuciła komunistyczne jarzmo, a później rozpadł się i ZSRR. Rosja i inne kraje uwolniły się, ludzie przyjęli te idee, które do nich docierały. Ja też, jako 12-letni chłopak, słuchałem, wraz z siostrą, Głosu Ameryki, o 12 w nocy. Słuchałem wiadomości, muzyki, opowieści o tym, co dzieje się w moim kraju, a o czym u nas się nie mówiło. 

Dlatego uważam, że to ma sens – dobijać się z tym przekazem, aż się wreszcie uda. W ciągu dwóch lat od rozpoczęcia wojny zablokowano mnie w dwudziestu grupach w social mediach, gdzie publikowałem informacje o wojnie. Blokowane są takie serwisy jak YouTube. Przecież gdyby władza nie bała się informacji, to by ich nie blokowała – powiedzieliby: a, piszcie sobie, co chcecie. Nie skazywaliby dziennikarzy, nie prowadziliby śledztw przeciwko nam. Bardzo boją się prawdy, a dzięki internetowi jest jeszcze możliwość, żeby ją rozpowszechniać. Jasne, to nie jest temat, który najbardziej ludzi interesuje – na YouTubie czy Instagramie. Ale mam nadzieję, że jak ktoś już na to trafi, da mu to do myślenia. Nawet tym, którzy w komentarzach popierają Putina. Piszę do nich sarkastycznie: zastanowiłeś się nad tym, że minął tysięczny dzień trzydniowej wojny? Kijów miał być wzięty w trzy dni… 

A co nam dały podobne wojny, niedawno prowadzone? Afganistan – kilkadziesiąt tysięcy trupów. Pierwsza wojna czeczeńska, którą dobrze pamiętam – podpisanie pokoju w Chasawjurcie i częściowe usamodzielnienie się Czeczenii. Druga wojna w Czeczenii – oficjalnie zwycięska dla Rosji. A w praktyce mamy od ponad 20 lat Kadyrowa, który robi, co chce; nie przestrzega się tam rosyjskiego prawa, bo w praktyce obowiązuje szariat, a Rosja, w postaci różnych dotacji, dokłada do Czeczenii 300 mld rubli rocznie. Niezależnie od tego, jak to nazwiemy w terminologii finansowej, to są po prostu kontrybucje, a pieniądze na nie pochodzą z daniny, którą płacą Rosjanie. 

I po co była ta wojna? Jeśli ktoś mi mówi, że Rosja ją wygrała, to mam poważne wątpliwości. A pamiętajmy, że Czeczenia jest 30 razy mniejsza od Ukrainy, która ma regularną armię, a nie liczące kilkadziesiąt czy kilkaset osób oddziały bojowników. Więc dla mnie od początku było jasne, że wojna w Ukrainie potrwa długo. I nie ma żadnych perspektyw, bo nie da się okupować tak wielkiego terytorium – wskazują na to liczne współczesne przykłady, jak choćby Afganistanu, Iraku czy Syrii, której fragmenty próbowały opanować i USA i Rosja.

Nie namawiasz dziś Rosjan w kraju do udziału w demonstracjach, bo uważasz, że mieszkając za granicą nie masz do tego moralnego prawa. Ale publikujesz w internecie, zbierasz pieniądze na generatory dla Ukrainy, którą twoi rodacy od początku próbują pozbawić prądu. Jak mogą tobie i podobnym inicjatywom pomóc Rosjanie?

– Rosjanie podejmują różne działania, niektóre wiążą się z poważnym ryzykiem. Są tacy, którzy podpalają komisje poborowe, co może się skończyć oskarżeniem o terroryzm i wyrokiem wieloletniego więzienia. Inni wstępują do któregoś z rosyjskich oddziałów w Siłach Zbrojnych Ukrainy i muszą się liczyć z tym, że każdego dnia mogą zginąć. Ale ludzie mają prawo wyboru. Niech każdy robi przeciw tej wojnie to, co może. Można rozklejać ulotki, kupić generator prądu, śpiwór. Takich akcji jak nasza jest dużo – i wielu Rosjan bierze w nich udział. Organizują się spontanicznie, na przykład, żeby pomóc dziecięcemu szpitalowi zbombardowanemu w Kijowie. 

Sposobów jest mnóstwo – ważne, żeby zrobić cokolwiek. Mieszkając za granicą można brać udział w antywojennych protestach, można wpłacać pieniądze na pomoc humanitarną dla Ukrainy. Jeśli ktoś chce pomóc – znajdzie sposób. Możesz na swoim profilu w sieci społecznościowej napisać coś przeciwko wojnie, przeciwko Putinowi – to zrób to. Bądź choćby kropelką w tej wielkiej rzece, którą musimy się stać, żeby zakończyć tę wojnę, zwrócić Ukrainie jej terytorium, ukarać morderców, którzy zabijają Ukraińców. To droga do tego, abyśmy mogli wrócić do Rosji i zrobić z niej normalny, cywilizowany kraj.

Czego życzysz swojemu krajowi?

Wesprzyj Więź

– Przebudzenia, szczególnie tym 70 proc. Rosjan. Zrozumienia, że Putin doprowadził Rosję do takiego bagna, w którym ona może utonąć. A tym, którzy to wiedzą i występują przeciwko wojnie – życzę, żeby udało im się wyjść cało, ocalić nie tylko życie, ale i zdrowie, w tym psychiczne. Nam wszystkim życzę, aby udało nam się przetrwać i po kropelce, po troszeczku, drążyć ten kamień aż do skutku.

Jewgenij Domożyrow – ur. 1974 r., rosyjski opozycjonista. W latach 2011–2012 deputowany do Zgromadzenia Ustawodawczego Obwodu Wołogdy. Był przewodniczącym Rady Regionalnego Ruchu Publicznego na rzecz Praw Człowieka w Wołogdzie „Razem: wolność, własność, odpowiedzialność”. Do 24 sierpnia 2012 r. Domożyrow był członkiem partii Sprawiedliwa Rosja – Za Prawdę. Od stycznia 2015 roku jest członkiem Rady Centralnej partii Rosja Przyszłości, a od 2018 roku koordynatorem regionalnej komórki organizacji Aleksieja Nawalnego w Wołogdzie oraz członkiem komisji ds. samorządu lokalnego Zgromadzenia Parlamentarnego Północno-Zachodniej Rosji. Po krytyce rosyjskiej inwazji na Ukrainie opuścił kraj w 2022 roku, a w październiku tego samego roku znalazł się na liście osób poszukiwanych przez Rosję.

Przeczytaj również: Mykoła Riabczuk: Kultura i bakcyl imperializmu

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.