Porażkę filmu „Joker. Folie à deux” zapowiadał już sukces pierwszego „Jokera”. Nie można bezkarnie estetyzować przemocy, a potem drwić z widzów, że im się to podobało.
Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka.
Co robi? Czeka.
Czesław Miłosz, „Na cześć księdza Baki”
Pamiętam rozmowę z pewną reżyserką. Zapytałem, dlaczego nie wszystkich bohaterów jednego ze swoich filmów przedstawiła z empatią. – Bo nie będę empatyzować z rasistami! – usłyszałem w odpowiedzi krótkie, zdecydowane słowa. Wróciły one do mnie dość nieoczekiwanie, gdy wychodziłem z seansu nowego „Jokera”.
Pierwsza część wygrała w 2019 r. festiwal w Wenecji i zdobyła dwa Oscary, za magnetyczną tytułową rolę statuetkę odebrał wtedy Joaquin Phoenix, bodaj najlepszy obecnie amerykański aktor. A dziś mamy rok 2024, kontynuacja zbiera mizerne recenzje oraz ledwo zipie w kinach. Ciekawszym pytaniem okazuje się nie czy, ale dlaczego „Joker. Folie à deux” to film raczej nieudany. No właśnie, dlaczego?
Najprostsza odpowiedź nasuwa się sama – twórcy, opromienieni sukcesem sprzed pięciu lat, uwierzyli zbytnio w swoją wszechmoc. Dostali olbrzymi, prawie czterokrotnie większy niż poprzednio budżet i zero nadzoru ze strony studia. Pracowali chaotycznie, w dziwacznym pośpiechu, Phoenix (aktor!) przepisywał sceny już na planie, na serwetce. Albo odpowiedź druga, sprzężona z pierwszą: ktoś tu zapomniał o tempie, które uwodziło poprzednio, i zamienił kontynuację w ciężkostrawną hybrydę. Ni to dramat, ni musical, ni romans.
Wszystko to prawda, a jednak moim zdaniem sprawa jest bardziej złożona i sięga głębiej: tę porażkę zapowiadał już sukces pierwszego „Jokera”.
Zabić, jak to łatwo powiedzieć
Nie byłem i nie jestem przesadnym fanem tego filmu. Pisałem w recenzji dla „Przewodnika Katolickiego”: „Joker” to dzieło jednocześnie porywające i odpychające. Podczas pierwszego seansu można się zachwycać reżyserską sprawnością Todda Phillipsa, totalnym aktorstwem Joaquina Phoenixa, stylizacją na kino lat 70. Tyle że dokładniejsza analiza zmywa z tego obrazu kolejne warstwy i pokazuje coś zaskakującego – pustkę. Tak formalną, jak i aksjologiczną.
Weźmy stylizację. Wystarczy dobrze znać dwa filmy Martina Scorsese – „Taksówkarza” i „Króla komedii” – by wzruszyć ramionami na opowieść Phillipsa. Oto przed Państwem niezrozumiany przez społeczeństwo odludek i los, który popycha go do zbrodni? Pozbawiony talentu komik żyjący w świecie fantazji? W porządku, ale chyba gdzieś to już widziałem. Ach, wiem gdzie…
Mimo wszystko to nie wtórność okazała się grzechem pierworodnym „Jokera”. Był nim… cynizm twórców. A tak, cynizm. Cynizm obiecujący coś znacznie więcej, niż zręcznie nakręcony film, który finalnie oglądaliśmy. Pogardzany zaczyna pogardzać? Powinien wręcz dać upust swojej frustracji? Też mi „społeczna diagnoza”! Przecież to żadna nowość, wręcz banał i był nim już w 2019 r. Więcej polotu mieli całe dekady wcześniej Sartre czy Bresson, pokazujący zło jako wynik znudzenia i obrzydzenia światem, naprawdę.
Obserwując wewnętrzną przemianę Travisa, bohatera genialnego „Taksówkarza”, szepczemy pod nosem: stary, nie rób nic, co zniszczy ci życie! Widząc perypetie Arthura w „Jokerze”, mówimy: a spal to miasto, zasłużyło sobie! Oto różnica
Phillips i spółka dobrze jednak wyczuli koniunkturę – skoro dwa lata wcześniej owa pogarda wyniosła na najważniejszy urząd w Stanach króla populistów, sądzili, że może ta sama pogarda przyciągnie ludzi do kin? Nie przewidzieli tylko, że raz zaktywizowana – łatwo się nie zatrzyma i doprowadzi na przykład do ataku na Kapitol 6 stycznia 2021 r. Efekt? W drugim „Jokerze” widać podskórny strach – strach, że odbiorcy zapiszą nas, filmowców, do obozu, do którego nie chcielibyśmy należeć. Trzeba więc z głównych intuicji pierwszej odsłony wycofać się rakiem…
Tutaj zresztą kluczowy wydaje się podtytuł kontynuacji. Folie à deux to dosłownie „szaleństwo we dwoje”, obłęd udzielony, stan, w którym osoba bliska choremu zaczyna traktować bezkrytycznie jego paranoiczne myśli. Jasne, że w filmie kimś takim jest Harleen Quinzel, grana – momentami lepiej, momentami gorzej – przez Lady Gagę. Ale okazuje się, że Phillips miał inny pomysł, widać to od pierwszych scen: współuczestnikami obłędu głównego bohatera, niejako siłą, która napędza go do zbrodniczego działania, jest społeczeństwo, a więc i my, widzowie wspominanego w filmie „filmu” (czyli w rzeczywistości pierwszej części).
No dobrze, winni są odbiorcy, winni jesteśmy my wszyscy, którzy kochamy oglądać na ekranie przemoc, masakrę, krew, wszyscy, których wyobraźnię ukształtował nie kontemplacyjny Tarkowski, a postmodernistyczny Tarantino. Zaraz, zaraz… Nie uciekniemy jednak od pytań. A kto przedstawił historię odrzuconego i schorowanego Arthura Flecka w taki sposób, by zło mogło się podobać? Kto w pewnym momencie zrobił z niej spektakl swoistego wyzwolenia poprzez anarchię i zbrodnię, nihilistyczną operę w rytm swingujących przebojów? Kto przynajmniej w dwóch scenach bezkarnie estetyzował przemoc? Pan, panie Phillips, nikt inny.
Niezbyt uważnie odrobił pan lekcje z dorobku Martina Scorsese – u niego zbrodnia i wina zawsze miały swój ciężar, u pana wszystko stało się rozszalałą kakofonią. Obserwując wewnętrzną przemianę Travisa, bohatera genialnego „Taksówkarza”, szepczemy pod nosem: stary, nie rób nic, co zniszczy ci życie! Widząc perypetie Arthura w „Jokerze”, mówimy: a spal to miasto, zasłużyło sobie! Oto różnica. Oto mój pierwszy zarzut.
Albo tak, albo tak?
Drugi: twórcy podjęli się zadania niemożliwego. Chcieli zracjonalizować zło, które w popkulturze stało się personifikacją czegoś, co umyka racjonalizacji. Słusznie zauważał na naszych łamach Marcin Cielecki: „Banalność zła polega na jego głupocie, bezsensie, absurdzie. Nie ma dla niego intelektualnego wyjaśnienia. [Nazistowscy] zbrodniarze wojenni powiedzą «wykonywaliśmy rozkazy», Joker odpowie «miałem zły dzień»”.
Przeciwnik Batmana to siła, która nie podlega wytłumaczeniu. Dlatego też najlepszym Jokerem nie był przerysowany Jack Nicholson z wersji Tima Burtona ani nawet nie Phoenix, a Heath Ledger z „Mrocznego rycerza” Christophera Nolana – złoczyńca kompletnie nieprzewidywalny, kochający chaos i destrukcję, pogardzający wartościami tego świata (również sprawami materialnymi – znakomicie wypada scena, gdy pali górę usypaną z pieniędzy).
Joker, w interpretacji Phillipsa i współscenarzysty Scotta Silvera, zyskał ludzkie rysy, owszem. Obserwujemy jego bezradność, kruchość, gapowatość wręcz, oraz – a może przede wszystkim – dostrzegamy jego rany, odrzucenie i traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Rodzi się w nas współczucie. Do pewnego stopnia cały ten profil psychologiczny działa nad wyraz dobrze. Rozsypuje się pod koniec pierwszej części, kiedy twórcy pokazują Arthura przemienionego w ulicznego króla anarchii. Kłopot polega na tym, że przekraczają wówczas Rubikon i… tego nie zauważają. Lub inaczej: zapędzają się w kozi róg.
Teraz bowiem trzeba by towarzyszyć zbrodniarzowi w akcji, towarzyszyć komuś pozbawionemu hamulców. Niby można, ale trochę głupio, prawda? W kontynuacji nasz bohater dalej więc jest zalęknionym, schorowanym człowiekiem, tym razem zamkniętym w słynnym Arkham. Potem, na pstryknięcie palcami, na sali sądowej znów staje się Jokerem, ale jakimś innym niż poprzednio, potem… Nie, nie twierdzę, że to złe samo w sobie. Raczej, że twórcy się gubią, nie potrafią przekonująco pokazać dwoistości tej postaci, wewnętrznych napięć, które w niej drzemią i nią targają (owszem, o tych napięciach raz po raz mówi się na ekranie, ale tylko mówi…) – musi być tak lub tak, nigdy: i tak, i tak.
Że można inaczej, widzieliśmy w ostatnich dekadach kilkakrotnie. Przychodzi mi na myśl głośny „Upadek” Olivera Hirschbiegela. Kwiecień roku 1945. Hitler i jego współpracownicy siedzą w podziemiach Kancelarii Rzeszy. Wiedzą, że wojna jest przegrana, że zbliża się koniec. Pojawia się popłoch, pojawia się strach, pojawia się bezradność. Führer (w tej roli wielki Bruno Ganz) widziany z bliska ujawnia zaskakujące cechy. Troszczy się o swojego psa, przygarbiony je obiad z sekretarkami, nieporadnie ukrywa drżenie dłoni. I JEDNOCZEŚNIE ten sam człowiek prezentuje się jako wzbudzający lęk choleryk, odrażający socjopata, zaciekły antysemita.
Hirschbiegel jest zresztą w ukazywaniu tej równoczesności konsekwentny. W filmie widzimy na przykład Goebbelsa, jak obserwuje moment, gdy jego żona podaje truciznę ich dzieciom. Mężczyzna nie chce pokazać emocji, więc stoi nerwowo z założonymi rękami. Odwraca się. Zbrodniarz i jeden z głównych ideologów nazizmu – kuli się w sobie. Niezwykły, na długo zapadający w pamięć obraz. Kino potrafi uchwycić takie wieloznaczne momenty. I chwała mu za to.
Albo inne przykłady. W „The Woodsman” obserwujemy pedofila (Kevin Bacon), który po odsiadce wraca do społeczeństwa i chciałby – jak mówi – „być normalny”, ale w jego głowie na widok dzieci powracają „niechciane myśli”. Niby wiemy o nim wszystko, wiemy, co się zaraz wydarzy, a tak naprawdę niczego nie wiemy… Z kolei w „Monsterze” prostytutka (oscarowa Charlize Theron) ma dość bycia „śmieciem”, chwyta za broń i zabija kolejnych klientów. Kiedy na sali sądowej powtarza, że chciała jedynie kochać, wierzymy jej – była zdeprawowana i zdesperowana, wyrządzająca zło i pokiereszowana przez zły świat. I taka, i taka.
Empatio, gdzie jesteś?
Oto mój główny zarzut do twórców nowego „Jokera” (poprzedniej części również!), być może dla kogoś zaskakujący: nie silą się oni, by zrozumieć bohatera, którego powołali do życia. Drwili z widzów i drwią z niego. Oczywiście deklarują, że poznali dogłębnie jego psychikę, ale tak naprawdę nie zrobili tego. Nie wiedzą nic o jego wewnętrznym świecie, nie znają jego snów i marzeń. Zamiast tego traktują go jak maskotkę: tutaj ponownie mu dokopiemy, tutaj każemy wybuchnąć, tu przeniesiemy go w iluzję, a tu niech znowu boleśnie zderzy się z ziemią.
Powie ktoś, że nie można empatyzować ze zbrodniarzem? Tak – odpowiem – a można mu było klaskać w pierwszej części? Zresztą nie wierzcie reżyserce przywołanej przeze mnie na początku – w kinie empatyzować można z każdym. Obejrzyjcie „Happiness” Todda Solondza albo „Rimini” Ulricha Seidla, będziecie zbici z tropu…
Nie twierdzę, że „Joker. Folie à deux” to film kompletnie nieudany, niech to mówią inni krytycy. Doceniam pewne pomysły formalne i końcowy zabójczy żart (nie będziemy go zdradzać, spokojnie). Przynajmniej trzy sceny – gdy Phoenix śpiewa „For Once in My Life”, gdy nuci „If You Go Away” oraz gdy bierze mikrofon, taboret i siada przed ławą przysięgłych – uważam za autentycznie poruszające, to sceny znakomite, które zostaną ze mną na długo.
Tylko trochę mi żal, choć i ten żal musi znaleźć tamę. Wiem przecież, że aby dobrze pokazać pęknięcia w Arthurze Flecku oraz zaprezentować spójną opowieść, Todd Phillips musiałby mieć głębię Bergmana, brawurę Kubricka i wyobraźnię Felliniego. Ach, te marzenia. Marzenia ściętej głowy. Nieśmieszny żart.
Przeczytaj też: Kino, które odbiera przemocy urok