Jeżeli sędziowie nie są niezawiśli, a sądy niezależne – nie wiadomo, po co w ogóle są. A jeśli do tego demokratyczne państwo prawa traci pryncypialność, to staje się legendą, a nie rzeczywistością.
Poniżej pierwsza część obszernej analizy prof. Michała Królikowskiego o aktualnej sytuacji kryzysu wymiaru sprawiedliwości. Następne części będziemy publikować w portalu Więź.pl w kolejnych dniach.
Jeżeli zaczynamy w tytule od słów: „niewiele się zmieniło”, trzeba zawsze zapytać się o perspektywę spojrzenia. Jednym z najważniejszych postulatów formułowanych wobec środowisk politycznych, które przejęły władzę w wyniku zeszłorocznych wyborów parlamentarnych, jest potrzeba rozliczenia i naprawy skutków destrukcji instytucji demokratycznych, jaką przez osiem lat uskuteczniali poprzednicy. Katalog spraw jest długi, a wszystkie sprawy są doniosłe.
Wśród nich znajdują się problemy: Trybunału Konstytucyjnego; sędziów powołanych w procedurze z udziałem, zdominowanej przez czynnik polityczny, Krajowej Rady Sądownictwa; prokuratury prowadzącej postępowania w określony sposób zgodnie z doraźnymi potrzebami sprawujących władzę; wykorzystywania służb i przepisów prawa do łamania praw jednostek oraz określonej racjonalności innych decyzji kluczowych dla życia społecznego.
Nadzieja i rozczarowanie
Minął właśnie rok od wyborów parlamentarnych i nadal niewiele się zmieniło. Trybunał dalej jest lojalny wobec określonej siły politycznej i aktywnie wspiera jej interesy; jego wiarygodność argumentacyjna w środowisku prawniczym niemal nie istnieje. Jedna trzecia sędziów, którzy orzekają w sprawach dotyczących obywateli, zdecydowała się w którymś momencie – mimo poważnych zastrzeżeń co do prawidłowości procedury powoływania z udziałem Krajowej Rady Sądownictwa w obecnym kształcie – na procedurę awansową. Tym samym pełnią urzędy i dalej rozliczają nas, obywateli, z tego, czy postępujemy zgodnie z prawem, czy nie, słusznie, czy nie.
Niektórzy prawnicy, w tym osoby ze środowiska naukowego, zdecydowali się objąć funkcje sędziów Sądu Najwyższego, choć wiedzieli przecież, jak – delikatnie mówiąc – skrajnie wątpliwy jest status nowo powoływanych orzeczników tego sądu. O ile jeszcze pierwszy nabór mógł zwieść pewną grupę osób, o tyle decyzjom w późniejszym okresie musiała towarzyszyć świadomość wejścia w samo centrum sądowniczego dramatu.
Poważne śledztwa dotyczące polityków poprzedniego obozu rządzącego trafiają w ręce tych samych prokuratorów, którzy prowadzili sprawy budzące podejrzenia o ich polityczną motywację lub wpływy. Prokuratorzy, którzy podejmowali wadliwe decyzje, odgrywają dziś ważne role w procesie „naprawy” prokuratury. Zespoły śledcze prokuratury krajowej zasadniczo nie uległy żadnej zmianie kadrowej.
Centralne Biuro Antykorupcyjne nadal korzysta z prawa zachowywania w tajemnicy informacji o swoich działaniach, której nie może uchylić nawet sąd, jeżeli trafi do niego sprawa z podejrzenia o działania sprzeczne z prawem prowadzone przez agentów. Sprawia to, że państwo świadomie pozbawia nas ochrony przed łamaniem prawa, takim jak stosowanie oprogramowania szpiegowskiego.
Wreszcie sądy dalej są wycofane z możliwości sprawowania efektywnej kontroli nad wieloma przejawami swobody państwa. Wystarczyło bowiem zredukować wzorce kontroli – tak zmodyfikować normy prawne, by sąd mógł stwierdzić nielegalność działania organów państwa czy też by mógł odmówić realizacji ich woli (jak ma to miejsce w przypadku chociażby wniosków o tymczasowe aresztowania) wyłącznie w nielicznych przypadkach.
Mógłbym tak wyliczać niemal w nieskończoność. Ale chyba już udało się zarysować skalę wyzwań, przed jakimi stoimy jako wspólnota obywateli?
Jedna trzecia sędziów, którzy orzekają w sprawach dotyczących obywateli, zdecydowała się na procedurę awansową mimo poważnych zastrzeżeń co do jej prawidłowości. Tym samym pełnią urzędy i rozliczają nas, obywateli, z tego, czy postępujemy zgodnie z prawem, czy nie
W ostatnich miesiącach podejmowano pewne działania nakierowane na swego rodzaju reorganizację obszarów funkcjonowania państwa, choć wszystkie one – wobec braku możliwości skutecznego procesu legislacyjnego w związku z postawą Prezydenta RP – mają charakter zmyślnych wybiegów, sprytnego odbierania przyczółków, prób powracania do odmiennej kultury funkcjonowania prawa, co samo w sobie odbiera tym działaniom sprawczość. Dość wspomnieć wykorzystanie nieprawidłowości w przywróceniu Dariusza Barskiego do służby prokuratorskiej ze stanu spoczynku do pozbawienia go funkcji Prokuratora Krajowego, co nie zostało uznane przez żadnego z jego zastępców, dalej zresztą pełniących swoje funkcje.
Można też wskazać na stopniową wymianę kierownictwa sądów – powolną, bo w procesie pozyskiwania opinii sędziów danego sądu, bez arbitralnych decyzji kadrowych. Warto zaznaczyć powoływanie się przez prokuraturę na zasadę niezależności prokuratora w decyzjach procesowych przy trwającym procesie audytu śledztw budzących wątpliwości, która to deklaracja budzi politowanie w środowisku praktyków wobec wiedzy o tym, jak naprawdę funkcjonuje ten zhierarchizowany urząd.
A może całkiem odwrotnie?
Gwoli uczciwości powinienem zaznaczyć, że opowieść tę można by snuć również zupełnie z innej perspektywy. Role są dwie, ale zmieniają się aktorzy. Tak jak przez całe osiem lat rządów poprzedniej większości parlamentarnej określone osoby i środowiska – naukowe, eksperckie, sędziowskie, polityczne – stały zintegrowane wokół wartości niezawisłości sędziów, niezależności sądów, odpolityzowania prokuratury itp., tak dokładnie ten sam zestaw pryncypiów jest teraz podnoszony wobec działań obecnie sprawujących władzę przez tych, którzy ją stracili. Podobnie zresztą, jak ma to miejsce w przypadku ich sojuszników, w tym prawników.
Osią tych narracji jest konkretna zmiana ustrojowa w sądach i jej konsekwencje. Chodzi mianowicie o całkowite przemodelowanie Krajowej Rady Sądownictwa, organu przewidzianego w Konstytucji RP, któremu powierzono konkretną misję – stania na straży niezależności sądów i niezawisłości sędziów. Przyjmuje się, że mimo iż nie przewidziano w tym akcie prawnym zasad powoływania członków tego grona (poza koniecznym udziałem przedstawicieli parlamentu i prezydenta) powinni nimi być sędziowie, ale tacy i wybrani tak, by posiadali zdolność do wypełnienia tej misji.
Tymczasem wprowadzone w 2018 r. zmiany spowodowały, że członkowie KRS są powoływani przez zwykłą większość parlamentarną (a więc rządzących) z kandydatów zgłoszonych przez małe grupy sędziów (często delegowanych do Ministerstwa Sprawiedliwości, a zatem również przez rządzących). Ta okoliczność jest uznawana jednoznacznie – na poziomie sądów europejskich, organów Rady Europy, samej Unii Europejskiej oraz większości prawników, którzy nie związali się z nowym modelem awansowym i koncepcją wymiaru sprawiedliwości proponowaną przez poprzednio rządzących – jako odbierająca Krajowej Radzie Sądownictwa zdolność do wypełnienia swojej ustrojowej roli.
Drugim komponentem zmian stała się reforma Sądu Najwyższego, w której powołano Izbę Dyscyplinarną dedykowaną do postępowań względem sędziów, a w jej składzie znalazły się „przypadkowo” osoby związane z byłym już ministrem sprawiedliwości. Druga nowa Izba otrzymała zadanie badania ważności wyborów powszechnych i rozpoznawanie tzw. skargi nadzwyczajnej, a zatem środka kontroli wywracającego do góry nogami prawomocność orzeczeń sądów powszechnych, którą wnieść mogą tylko podmioty instytucjonalne, takie jak minister sprawiedliwości-prokurator generalny. Tu również skład osobowy nie wygląda na przypadkowy, aczkolwiek klucz doboru wiąże się raczej z inną listą proskrypcyjną.
Później dodajmy do tego system agresywnych i tendencyjnych rzeczników dyscyplinarnych ścigających sędziów nie za przestępstwa, a za orzeczenia nieprzychylne tezom rządzących. Pierwszym Prezesem Sądu Najwyższego została była wiceminister w rządzie Zbigniewa Ziobry, później podległa mu dyrektor Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury, zresztą znakomita cywilistka.
I tak jak wcześniej odnosiłem się do tej rzeczywistości krytycznie, mówiąc o niej jako przyzywającej potrzebę głębokiej reformy, można by pojmować ją całkowicie inaczej. Podobnie jak radykalnie odmiennie można spojrzeć na próby naprawy.
Nigdy od 1989 r. w Polsce świat osób zawodowo lub naukowo zaangażowanych w funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, porządku konstytucyjnego i reguł prawnych nie uległ tak radykalnemu rozpadowi, jak w ostatniej dekadzie
Dosłownie w ostatnich dniach Prezydent RP w trakcie konferencji naukowej o roli sędziów w Sądzie Najwyższym wypowiedział stanowczo tezę, że „Krajowa Rada Sądownictwa [organ konstytucyjnie powołany do stania na straży niezawisłości i niezależności sądów i sędziów – dop. MK] nikomu nie daje prawa do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej [w roli sędziego – dop. MK]. To prawo daje wyłącznie prezydent Rzeczypospolitej Polskiej poprzez realizację swojej prerogatywy, jaką jest nominacja sędziowska i to jest jego odpowiedzialność. […] Z punktu widzenia obywateli i istoty ustroju prezydent mógłby sam wskazywać sędziów na zasadzie: ten się nadaje, ten się nadaje, ten się nadaje. […] Zapewniam, że sędziów, których nominowałem, będę bronił do upadłego. Nie oddam ani pół”. Ten sposób rozumienia przypomina prerogatywy królewskie – oderwane od współdziałania organów, których trosce powierzono różne wartości systemowe.
Również obecna Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego podnosi, że kwestionowanie statusu sędziów, także przez innych sędziów, jest kwestionowaniem wymiaru sprawiedliwości i godzi w bezpieczeństwo prawne obywateli. Jej zdaniem (podobnie jak Prezydenta) fundamenty wymiaru sprawiedliwości muszą trwać, a jednym z nich jest nienaruszalność powołań sędziowskich. Zbigniew Kapiński, obecny Prezes Izby Karnej SN, nominowany na sędziego tej instytucji po 2018 r., w ocenie „rozliczeniowych” działań obecnej władzy pozwolił sobie wręcz na porównania do ciemnych kart historii PRL. A prezes PiS Jarosław Kaczyński dopiero co sięgnął po porównanie owego „rozliczania” do haniebnego postępowania Adolfa Hitlera.
Rozpad środowiska prawniczego
Tę opowieść trzeba jednak przeprowadzić w narracji obywatelskiej, w której rozdane zostały nam różne powinności wobec dobra wspólnego. Dodatkowo nie jest to problem odległy, abstrakcyjny, choć prywatnie zrozumiemy to dopiero, gdy nasza sprawa stanie się sprawą sądową, powierzoną do rozstrzygnięcia konkretnemu człowiekowi zakładającemu na togę łańcuch sędziowski.
Sens demokratycznego państwa prawa jako podstawy ustroju został powierzony do przechowania w depozycie myśli i kultury przede wszystkim grupie specjalistów: profesorom prawa, sędziom, adwokatom, urzędnikom. Dlatego jest to opowieść w pierwszej kolejności o prawnikach i ich relacjach ze światem polityki, o naiwności, ambicjach i resentymentach, o kompromisach i ich konsekwencjach, o tożsamości, która powstaje na splocie spraw osobistych i zawodowych.
Jest to również historia o pryncypialności, sprzeciwie, odwadze; o wielu przegranych i niewielu sukcesach. Ton narracjom w tej opowieści nadają ci, którzy zdecydowali się na współpracę z rządzącymi lub zgłosili akces do budowanych przez nich instytucji w kształcie nadawanym im przez ostatnie lata, oraz ci, którzy odrzucali taką opcję. A także ci, którzy uczestniczą lub będą uczestniczyć w dalszych próbach reformy, oraz ci, którzy będą bronić niedawnego status quo z powołaniem się na te same wartości co ci drudzy.
Może nie jest to wiedza powszechna, ale między nami prawnikami – od lat przecież pracującymi na tych samych uniwersytetach, w sądach, w urzędach, ludźmi dyskutującymi, różniącymi się naukowo, warsztatowo, ale rozmawiającymi i podzielającymi te same wartości – w ostatnich latach pozrywały się więzi. Poupadały przyjaźnie. Zakończyły się wspólne projekty badawcze. Skończyła się otwartość na dialog.
Nigdy od 1989 r. w Polsce świat osób zawodowo lub naukowo zaangażowanych w funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości, porządku konstytucyjnego i reguł prawnych nie uległ tak radykalnej destrukcji, jak w ostatniej dekadzie. Różnią nas sprawy o fundamentalnym znaczeniu, które dotykają naszej tożsamości naukowej i zawodowej, wręcz osobistej.
Nasi studenci nie znają swoich profesorów jako osób mówiących zgodnym głosem o tym, czym jest polska demokracja, czym kontrola konstytucyjności prawa. Uczymy studentów w warunkach skutków powodzi, gdy jeszcze pada, mówiąc, że na co dzień powinno być jaśniej i w miarę sucho – choć jak dotąd oni tego nie doświadczyli, znają to z legend. Nie pojmują do końca, o co chodzi w sporze o wymiar sprawiedliwości, czasem powtarzają wyuczone na zajęciach poglądy prowadzących, rezonując ich ocenami. Niemniej niewiele wśród nich pryncypialności w zakresie rozwiązań prawnych, bo i gdzie mają się jej uczyć, skoro pryncypia są dzisiaj dyskusyjne?
Z Dominiką Sitnicką o zbliżającej się kampanii wyborczej rozmawia Bartosz Bartosik
Oczywiście nigdy nie było idealnie. Było sporo zastrzeżeń do sądów. Trybunał Konstytucyjny potrafił angażować się nadmiernie w spory polityczne, wykraczał czasem poza rozsądne granice interwencji. Instytucje państwa nie zawsze sprawdzały się. Jednak z upływem lat porządek konstytucyjny nabierał cech ładu, woda stawała się mniej mętna, a sprawy – przewidywalne. Oczywiście zdarza się, że jacyś sędziowie byli mało kompetentni, pozbawieni ciekawości intelektualnej, słabi warsztatowo, po prostu źle orzekali. Ci nowi, którzy mieli być kołem zamachowym naprawy wymiaru sprawiedliwości, przez ostatnie lata nie okazali się ani inteligentniejsi, ani sprawniejsi, ani bardziej honorowi. Czasem wręcz przeciwnie.
Sądy bywają słabo zorganizowane, opieszałe, mało sprawne. Ale jeżeli sędziowie nie są niezawiśli, a sądy niezależne – nie wiadomo, po co w ogóle są. A jeśli do tego demokratyczne państwo prawa traci pryncypialność, to staje się legendą, nie rzeczywistością.
Czym jest demokracja walcząca?
Wszystkie te myśli odżyły z ostrością, gdy – ponoć przez pomyłkę, w którą (znając jej rzekomego sprawcę, Macieja Berka kierującego pracami Komitetu Stałego Rady Ministrów) po prostu trudno mi uwierzyć — premier Donald Tusk kontrasygnował akt prezydenta Andrzeja Dudy, który wyznaczał sędziego Sądu Najwyższego, powołanego przez kwestionowaną KRS, do prowadzenia procedury wyboru nowego kierownictwa Izby Pracy Sądu Najwyższego.
Decyzja Donalda Tuska wprawiła w osłupienie całe środowisko zwolenników potrzeby gruntownych reform, zwłaszcza tych, którzy odważnie i konsekwentnie prezentowali opór wobec prób zmian w wymiarze sprawiedliwości za rządów Zjednoczonej Prawicy. Szybko doczekaliśmy się politycznej reakcji – decyzji premiera o „wycofaniu” kontrasygnaty (w rzeczywistości jednak ten akt już się „spełnił”, więc nie ma jak go „odczynić”). Co dla tego tekstu ważniejsze: doczekaliśmy się także deklaracji sięgnięcia po strategię „demokracji walczącej”.
Pojęcie to posiada określoną konotację, sięga do refleksji nad słabością demokracji i jej prawem do przetrwania, gdy aktorzy życia publicznego dążą do jej degradacji. Wiąże się ono z przekonaniem, że porządek demokratyczny nie może być bezradny wobec prób jego zniszczenia; że musi odnaleźć w sobie potencjał do odbudowy – nawet za cenę mniejszego przywiązania do procedur demokratycznych. Warunkiem koniecznym jest tu dążenie do wspólnego dobra, jakim jest przywracany tą drogą ład państwa prawa.
Nawet wśród studentów prawa niewiele jest pryncypialności w zakresie rozwiązań prawnych, bo i gdzie mają się jej uczyć, skoro pryncypia są dzisiaj dyskusyjne?
Tego rodzaju deklaracja ze strony premiera jest próbą przygotowania nas – obywateli – na spory o legalność działań mających przywrócić praworządność. To także wyraz swego rodzaju buńczuczności wypowiadającego – przecież dotychczasowe działania nie miały takiego radykalnego charakteru.
Wypowiedź Donalda Tuska – choć z pewnością jej wymiar jest przede wszystkim publicystyczny i polityczny – wzbudziła skrajne reakcje. Od pełnego poparcia (to oczywiste) do pełnego odrzucenia (co przewidywalne).
Prezydent ocenił te słowa jako „usprawiedliwianie łamania standardów konstytucyjnych, łamanie prawa, łamanie wszelkich zasad praworządności w sposób absolutnie skrajny”. Podobnie brzmią wypowiedzi Pierwszej Prezes Sądu. W ich narracji z tego rodzaju zdarzeniami nie mieliśmy wcześniej miejsca. Zapowiedziane przez premiera zabiegi oceniają jako prowadzące do paraliżu kluczowych instytucji państwa, do niszczenia zaufania do jego organów. Dopiero działania tego polityka, „koalicji 13 grudnia” i tzw. bodnarowców (a są to najmniej pogardliwe z określeń używanych w języku tego środowiska politycznego i wspierających go publicystów) mają być w ich ocenie powodem niestabilności prawa czy naruszenia niezależności sądów, których – dodajmy – w przekonaniu wypowiadających te słowa nie poddawano erozji przez ostatnie lata.
Trzeba jednak odnotować również i to, że nawet wspierające potrzebę zmian środowisko prawników zaczęło mówić o pewnych wątpliwościach, nieco niewyraźnie, ostatecznie chyba decydując się nie przeszkadzać. Jedynie ci, którzy rzeczywistość definiują bardzo pryncypialnie – odmawiając Krajowej Radzie Sądownictwa, Trybunałowi Konstytucyjnemu, zlikwidowanej już Izbie Dyscyplinarnej SN cech tego organu, postrzegając ich członków jako przebierańców – mają komfort sięgania po rozwiązania proste jak długie i głębokie cięcia ostrym skalpelem.
Wszyscy w końcu wiedzą, że pewnych problemów nie da się mozolnie rozsupłać, starając się nie zerwać nici praworządności w danym momencie. A skoro tak, to trzeba je będzie nawlec i spleść na nowo.
Ciąg dalszy jutro.
Przeczytaj także: Czy można odbudować przestrzeń porozumienia wokół ustroju?