Jeśli jest w historii konfliktu izraelsko-arabskiego jakiś jeden, pozytywny punkt odniesienia na przyszłość, to jest nim fakt, że pokój miał w nim bardzo niespodziewanych bohaterów.
Tuż po publikacji tekstu Stanisława Krajewskiego na rocznicę ataku Hamasu na Izrael dosłownie w tym samym momencie na naszym koncie FB pojawiły się dwa komentarze. Jeden brzmiał mniej więcej tak: do niczego podobnego by nie doszło, gdyby nie istnienie państwa na „I”. Drugi mniej więcej: należy oddać Izraelowi kontrolę nad wszystkimi terenami pogranicznymi z sąsiadami.
Można wobec tego wzruszyć ramionami na myśl o internetowych trollach. Można napisać esej o radykalizacji, o tym, jak ekrany odcinają nas od empatii, a mechanizmy mediów społecznościowych uzależniają i promują treści skrajne. Ale po pierwsze o tym jest w sporej mierze blok społeczny nowego numeru kwartalnika „Więź”, a po drugie uważam, że powinniśmy z uczciwości wobec samych siebie, naszych czytelniczek i czytelników, a także momentu historycznego, spróbować odpowiedzieć na pytanie: z kim należy sympatyzować w coraz bardziej brutalnym konflikcie bliskowschodnim?
Punkty wyjścia
W istocie będzie to tekst o bezradności. Bo uważam wspomniane komentarze na portalu społecznościowym za emblematyczne. Tak spolaryzowana jest dziś opinia publiczna, tak spolaryzowani są również odbiorcy „Więziowych” treści. A zatem nie jesteśmy w stanie wszystkich Was w pełni zadowolić. Zresztą być może nie od tego jest publicystyka i twórczość, by dawać poczucie satysfakcji – a przynajmniej nie w wydaniu, które chcemy w „Więzi” uprawiać. Nie po to zapewne również Wy czytacie naszą stronę, nasze czasopismo i książki, nie po to słuchacie naszych podcastów.
Spotykamy się na tych łamach raczej po to, by znaleźć treści wyważone, a jednocześnie wyraziste i etycznie spójne. Chcemy otwierać przestrzeń debaty, odpowiadać na najważniejsze pytania, ale też zawieszać te odpowiedzi i przyznawać się czasem do ich braku, gdy tego wymaga uczciwość. Sprawa konfliktu bliskowschodniego jest jedną z tych, wobec których musimy przypomnieć koncepcję pojednanej różnorodności – mój tekst nie jest stanowiskiem całego środowiska, bo nim być nie może. A jednocześnie jako redaktor naczelny portalu Więź.pl czuję się zobowiązany, by jakąś perspektywę zaproponować. Ta perspektywa powinna być personalistyczna – skoncentrowana na osobie – bo taka jest nasza tożsamość ideowa. Ale co to właściwie znaczy w kontekście wojny?
Bezradność #1. Od czego właściwie zacząć?
Aby odpowiedzieć na postawione już pytania, proponuję najpierw przyjrzeć się kontekstowi, w jakim się wypowiadam. 7 października 2023 roku miała miejsce brutalna zbrodnia na Izraelczykach. Jej sprawcami byli terroryści z Hamasu, którzy sforsowali mur na granicy ze strefą Gazy i zaatakowali okoliczne wioski, kibuce, a także festiwal muzyczny. Zginęło ponad tysiąc osób, setki kolejnych zostało porwanych.
Droga do pokoju na Bliskim Wschodzie jest tak pogmatwana, że dziś przypomina niemal drogę z Shire do Mordoru. Prawdopodobnie, gdyby Frodo wiedział, na co się pisze, to nigdy nie wyruszyłby ze swojej rodzinnej krainy. Ale ostatecznie było warto
Jednak nawet samo takie postawienie sprawy może spotkać się z zarzutem nieuczciwości, stronniczości i braku precyzji. Przecież konflikt izraelsko-palestyński nie zaczął się rok temu. Można zacząć jego opowieść od 1948 roku. Albo 1920, 1916, czy w ogóle cofać się stopniowo do czasów biblijnych. Możemy mówić o tym, że Izrael sam stosuje terror państwowy wobec Palestyńczyków na okupowanych terytoriach, a terror jest odpowiedzią na terror. A jednak 7 października jest datą przełomową, od której rozpoczyna się historia kolejnej wielkiej krzywdy i eskalacji.
Bezradność #2. Na co można sobie pozwolić w zemście?
Izrael wpadł w „amok zemsty”, jak określił to ambasador Jan Natkański w podcaście „Więzi” nagranym niedługo po rozpoczęciu izraelskiej agresji na Gazę (swoją drogą rozmowa ta jest wciąż aktualna, gorąco polecam jej odsłuchanie). Odpowiedź państwa żydowskiego na zbrodnię Hamasu była brutalna – i zdecydowanie nieadekwatna, nieważne jak bardzo dowództwo polityczne i wojskowe Izraela przekonywało, że jest inaczej.
Stanowi o tym liczba potwierdzonych zabitych: przeszło czterdzieści tysięcy. Różne źródła niezależne szacują, że minimum 60 proc. tej liczby stanowią cywile, ale odsetek ten może nawet przekraczać 80 proc. Większość z nich to kobiety i – przede wszystkim – dzieci. Jednak, jak zwracają uwagę R. Khatib, Martin McKee i Salim Yusuf na łamach czołowego czasopisma medycznego „The Lancet”, realna liczba ofiar śmiertelnych może w dość ostrożnych szacunkach sięgać już niemal dwustu tysięcy, gdyż Ministerstwo Zdrowia w Gazie nie ma możliwości odnaleźć np. ofiar znajdujących się pod gruzami ostrzelanych budynków. Liczba rannych i, jak to zwykle bywa w wyniku ostrzału artyleryjskiego i lotniczego, zwłaszcza inwalidów wojennych, sięga oficjalnie ok. 100 000.
Co więcej, każdy szanujący się ekspert ostrzegał, że inwazja na Gazę nie zakończy istnienia Hamasu. Musiał też to wiedzieć rząd Izraela i jego wojskowi. Wojownicy tej islamistycznej organizacji schronią się w tunelach lub przedostaną na druga stronę granicy z Egiptem – przepowiadano. Tak też się stało.
„W momencie, gdy pojechałem do Izraela, przekonałem się, że przynajmniej od ataku Sił Obrony Izraela na Rafah 6 maja nie da się dłużej zaprzeczać temu, że Izrael popełnia systemowe zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości” – pisał w „Guardianie” Omer Bartow, izraelski historyk i badacz ludobójstwa, z którym wywiad na rocznicę 7 października przeprowadził Jakub Szymczak z Oko.press.
Również ta opowieść wywoła zarzuty o stronniczość. Ktoś powie, że nadużyciem jest określanie wojskowego ataku Izraela jako agresji na strefę Gazy – celem operacji jest obrona własnej ludności. Inny zwróci uwagę, że liczba ofiar, zwłaszcza cywilnych, podawana przez armię izraelską jest niższa. Ktoś jeszcze wskaże, że cywile byli bezpośrednim celem ataku Hamasu, a armia izraelska walczy z terrorystami, wobec czego cywile są przypadkowymi ofiarami. Każdy taki argument niesie trochę racji, a jednocześnie – mam wrażenie – przymyka oko na degenerację ludzkich zachowań w trakcie wojny i jest próbą redukcji dysonansu poznawczego.
Bezradność #3: Jak zmierzyć własne uwikłanie?
Nasze umysły nie są obiektywne, a jeśli sprawiedliwość jest cnotą opartą o obiektywizm, to w ocenie wydarzeń obarczonych tak głębokimi tragediami, poczuciem krzywdy i odpowiedzialności za własną grupę, jak konflikt bliskowschodni, nie mamy szans być w naszych ocenach sprawiedliwi. Dlatego warto pamiętać o uwikłaniach, jakie wnosimy we własne oceny.
Najpierw kwestia osobista. Znałem Aleksa Dancyga – historyka, polskiego socjalistę, izraelskiego kibucnika, patriotę polsko-izraelskiego, któremu bliska była perspektywa współżycia z palestyńskimi sąsiadami. Jest on jedną z tych niewinnych ofiar zbrodni Hamasu, która w izraelskim kontekście społecznym była potencjalnym sojusznikiem wypracowania pokojowego modus vivendi między Żydami a Palestyńczykami. Już nim nie będzie, tak, jak wielu innych zabitych i porwanych przez terrorystów. A grupę tę należy rozszerzyć jeszcze o rodziny ofiar.
Sądzę, że pokolenia wychowane w cieniu Marca i pomarcowego antysemityzmu są znacznie bardziej nastawione proizraelsko i gotowe przymykać, także nieświadomie, oko na pewne działania państwa żydowskiego. Nie dostrzegam w tym niczyjej winy
Z drugiej strony nie znam żadnej z arabskich ofiar izraelskiej agresji. Nie znam także palestyńskich ofiar z okupowanych terytoriów Zachodniego Brzegu, gdzie formalnie nie toczy się wojna, a mimo to arabskich mieszkańców dotyczy prawo wojskowe, bywają zabijani przez wojsko izraelskie i atakowani przez żydowskich osadników, zagarniających kolejne ziemie na wschód od linii rozejmu z 1967 roku. Ta nierówność może wpływać na moje osądy w sposób, który trudno mi wyartykułować.
Są też uwikłania historyczne, środowiskowe i pokoleniowe. Dla „Więzi” kwestia dialogu polsko-żydowskiego i chrześcijańsko-żydowskiego (a zatem w wymiarach społecznym, politycznym i religijnym) była od początku jednym ze znaków rozpoznawczych i fundamentów środowiskowej tożsamości. Jest i będzie nią nadal. U źródeł naszego etosu znajdowała się przecież szczególna pamięć o przedwojennym, endeckim i oenerowskim antysemityzmie, a jeszcze bardziej o Holokauście.
Przestroga antysemityzmu musi dziś być wciąż podkreślana, bo niestety dla wielu popieranie praw Palestyńczyków do godnego i podmiotowego życia oznacza obarczanie winą Żydów jako takich, nie tylko izraelskich, za arabskie cierpienia. To z kolei prowadzi do aktów głównie, ale nie tylko, symbolicznej przemocy – zwłaszcza w krajach zachodnich. W Polsce liczne instytucje żydowskie wycofały z publicznego dostępu swoje dane teleadresowe w obliczu ataków, z jakimi się spotykały. Również na poziomie postulatów ruch propalestyński wprowadził do debaty określenia, które w istocie są szowinistyczne, jak to o wolnej Palestynie od morza do rzeki.
Z drugiej jednak strony antysemityzm bywa używany jako uniwersalna pałka do bicia – nie tylko komentatorów, którzy głośno kwestionują zasadność działań Izraela wobec sąsiadów. Ale także tych, którzy po prostu podają fakty o okupacji, izraelskich zbrodniach, albo po prostu nie dość wyraźnie popierają rząd i wojsko izraelskie. I z takimi zarzutami spotkaliśmy się w minionych miesiącach w „Więzi”. W istocie jest to nie tylko erystyczna próba zawstydzenia i zamknięcia ust, ale też narzędzie usprawiedliwiania zbrodni, jakich dopuszczają się politycy i żołnierze Izraela.
Myślę też o różnicach pokoleniowych w formowaniu przekonań i dostrzeganiu np. bardzo wysublimowanych form szowinizmu. Sądzę, że pokolenia wychowane w cieniu Marca i pomarcowego, jak i transformacyjnego, antysemityzmu są znacznie bardziej nastawione proizraelsko i gotowe przymykać, także nieświadomie, oko na pewne działania państwa żydowskiego. Nie dostrzegam w tym niczyjej winy, to po prostu kolejne uwikłanie, którego warto być świadomym. Analogicznie może brak naocznej pamięci o skutkach antysemickich panik i nagonek w moim i młodszym pokoleniu wpływa na nasze osądy? Nie wykluczam tego.
Bezradność #4: Jak tu budować pokój?
Droga do pokoju na Bliskim Wschodzie jest tak pogmatwana, że dziś przypomina niemal drogę z Shire do Mordoru. Prawdopodobnie, gdyby Frodo wiedział, na co się pisze, to nigdy nie wyruszyłby ze swojej rodzinnej krainy. Ale ostatecznie było warto. Tak samo warto myśleć o pokoju na Bliskim Wschodzie.
Ale jak możemy w ogóle to zrobić, skoro Liban i Syria wciąż nie uznają istnienia Izraela? Jak dążyć do pokoju, gdy Izrael samodzielnie pozwala sobie najpierw na niczym nieskrępowany atak na Gazę, ostrzał swoich sąsiadów, następnie na kolejną już agresję na Liban, bombardowania Syrii czy Jemenu? Władze Izraela kompletnie lekceważą prezydenta ponoć najpotężniejszego państwa na świecie, gdy próbuje on stawiać czerwone linie, bo… mogą. A mogą, bo w USA za miesiąc wybory, które zdecydują o losach tego kraju, i ustroju, na najbliższe lata. A żydowscy wyborcy są istotnym elektoratem.
Jak myśleć o pokoju, gdy Palestyna nie ma de facto reprezentacji politycznej, spora część jej terytorium jest okupowana, podzielona, a społeczeństwo sfrustrowane, zmęczone i nie widzi nigdzie nadziei. Jak to robić, gdy od lat nie udaje się zorganizować demokratycznych wyborów, których rządzący de iure autonomią Fatah tak naprawdę nie chce? Zresztą, czy Palestyńczycy wybraliby siły propokojowe? Gdyby nawet Izrael chciał rozmawiać o pokoju, to nie bardzo wiadomo, z kim miałby to robić.
Jak budować pokój, gdy Izrael bezkarnie ostrzeliwuje pozycje wojsk ONZ, rozmieszczonych wzdłuż granicy z Libanem, a media izraelskie kreślą perspektywę włączenia części sąsiednich państw do swojego państwa w imię realizacji biblijnej wizji? Oczywiście bez oglądania się na zdanie ludności tam mieszkającej. Jak mieć nadzieję na pokój, gdy główny sponsor ruchów antyizraelskich – Iran – za swój cel obrał zniszczenie Izraela i jest właśnie o krok od stworzenia własnej bomby atomowej?
Kto odważy się postawić na pokój w społeczeństwach, które w ten pokój nie wierzą? Które są rządzone przez terrorystów, jak Hamas w strefie Gazy? Albo przez faszyzującą prawicę Itamara Ben-Gwira w Izraelu? Przecież liderzy, którzy w różnych państwach Bliskiego Wschodu stawiali na pokój, często ginęli tragicznie, jak Anwar as-Sadat w Egipcie czy Icchak Rabin w Izraelu? Zwolennicy mordercy tego drugiego zasiadają dziś, o ironio, w rządzie państwa żydowskiego.
Przełamanie bezradności?
Listę przyczyn poczucia bezradności pewnie można byłoby wydłużać i rozbierać na części pierwsze. Nie jest ona zatem skończona i wyczerpująca. Obiecałem jednak zaoferować personalistyczną perspektywę na to, jak podchodzić do głównych dylematów konfliktu izraelsko-palestyńskiego.
Wydaje mi się, że można wyznaczyć dwie osie, wzdłuż których powstaną dwie równorzędne, niesprzeczne odpowiedzi na te wyzwania: oś etyczno-społeczną i polityczno-dyplomatyczną.
Proporcje są jasne: głównymi, przynajmniej liczbowo, ofiarami obecnej eskalacji są Arabowie
Z kim sympatyzować, gdy myślimy o pierwszej osi? Z ofiarami, rzecz jasna. Bezwzględnie i konsekwentnie z wszystkimi ofiarami: ataku z 7 października, z ich rodzinami i społecznościami; z ofiarami ataku na strefę Gazy, z cierpiącymi głód i poniżenie, z rannymi, przesiedlonymi. Ale też z zabitymi w wyniku ataku Izraela na Liban – wbrew twierdzeniom liderów izraelskich nie jest to atak na Hezbollah, bo armia izraelska bombarduje także np. centrum Bejrutu. Proporcje są jasne: głównymi, przynajmniej liczbowo, ofiarami obecnej eskalacji są Arabowie.
Ofiar tej wojny bywa więcej i żyją w wielu krajach, gdzie są szykanowani ze względu na swoją tożsamość i sympatie w konflikcie. Nieoczywistą ofiarą wojny są np. niedawni imigranci żydowscy do Izraela, którzy trafili tam, licząc na lepsze życie niż w Europie, a utknęli pośrodku konfliktu, przez który tracą znajomych, bliskich czy pracę. Albo i ci, którzy zmienili miejsce zamieszkania w odwrotnym kierunku, jak Ofer Aderet, który wraz z wieloma innymi Izraelczykami opuścił swój kraj. Przejmująco pisał o tym kilka dni temu na łamach „Gazety Wyborczej”, opisując, jak 90 lat po swoich dziadkach emigrował do kraju, z którego oni uciekli przed ubóstwem i antysemityzmem – do Polski. On też uciekł przed beznadzieją i politycznym szaleństwem.
Z kim solidaryzować się na osi polityczno-dyplomatycznej? Nie proponuję odpowiedzi jednoznacznej, bo takiej moim zdaniem nie ma. Raczej szedłbym drogą negatywną – czego i kogo nie warto popierać. Nie warto popierać żadnego ruchu czy państwa, który odmawiałby Izraelowi prawa do istnienia. Bo to wola obrony własnej integralności i prawa do politycznej podmiotowości stoi u podstaw działań państwa żydowskiego. Nawet jeśli działania te zdecydowanie przekraczają realne zabezpieczenie własnego bezpieczeństwa, to na to podstawowe poczucie zagrożenia trzeba odpowiedzieć: tak, Izrael ma prawo istnieć, tak, jak istnieje od 1948 roku. I ma prawo istnieć w bezpiecznych okolicznościach geopolitycznych.
Ale też nie warto popierać działań współczesnego Izraela. W imię obrony własnej integralności pozwala on sobie na okupację różnych terytoriów od 1967 roku. Okazuje się jednak, że to za mało, że terror państwowy wobec Palestyńczyków wcale nie zwiększa bezpieczeństwa Izraelczyków, a wręcz go zmniejsza. Niestety, Izrael idzie dziś dalej. Daje sobie prawo do ataku na kolejne regiony i kraje. Nie, poczucie zagrożenia nie usprawiedliwia agresji. Rodzi tylko nowe ofiary, tragedie i pretensje, które gmatwają już wystarczająco skomplikowany obraz konfliktu.
Można z tego wybrnąć w ten sposób, że ktoś uzna za stosowne popieranie Izraela jako takiego, ale potępianie jego rządu i konkretnych sprawców zbrodni wojennych. Jest to niewątpliwie jakiś krok w humanitarnym kierunku. Niestety, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Bo, po pierwsze, obecny rząd Izraela ma mandat demokratyczny, który trzeba uszanować. A po drugie dlatego, że po rozpoczęciu ataku na Liban poparcie Benajamina Netanyahu… wzrosło. Społeczeństwo Izraela w znacznym stopniu chce dziś wojny. Ale wojna długofalowo jest największym czynnikiem ryzyka dla całego regionu i samego Izraela.
Nadzieja mimo wszystko
Czy możemy zatem pokładać dziś nadzieję na pokój? Na szczęście nadzieja umiera ostatnia, więc warto się jej trzymać. Niektóre państwa Zatoki Perskiej i Maghrebu od początku konfliktu deklarują chęć prowadzenia i wspierania rokowań pokojowych. Chcą się w nie włączyć Chiny – jasne, czując w tym swój interes, ale odpowiednio mitygowane mogą stanowić element procesu pokojowego. USA po wyborach prezydenckich potencjalnie mogą postawić na bardziej asertywną linię wobec izraelskiej polityki.
Ostatecznie jednak, jeśli jest w historii konfliktu izraelsko-arabskiego jakiś jeden, pozytywny punkt odniesienia na przyszłość, to jest nim fakt, że pokój miał w nim bardzo niespodziewanych bohaterów. Bo czyż Menachem Begin, Anwar as-Sadat czy Jasir Arafat nie byli nacjonalistami, uwikłanymi w liczne zbrodnie? A jednak za swoje działania pokojowe otrzymali nagrody Nobla. Czy Ariel Szaron nie był żydowskim nacjonalistą? A jednak to on wycofał osadnictwo żydowskie ze strefy Gazy.
Bliski Wschód potrzebuje dziś nieoczywistych bohaterów pokojowych. Tylko w trochę większej liczbie i ze zdecydowanie większym wsparciem społeczności międzynarodowej niż do tej pory. Póki co horyzont pokoju jest spowity mgłą wojny, ale dbajmy o nadzieję na rozpogodzenia. Mimo wszystko.
Przeczytaj również: Palestyńscy chrześcijanie i ich rola w konflikcie izraelsko-arabskim