rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Libańskie tragedie i nadzieje

Dzieci mieszkające w obozie dla syryjskich uchodźców w Arsalu (Liban). Fot. Bartosz Bartosik

Pogoda ducha, imponujący upór, by żyć mimo wszystko, i niezwykła gościnność syryjskich uchodźców w Libanie mogą wprawić w zdumienie. Tylko czy uchodźcy i Liban przetrwają kolejną zimę?

– Ach, jaka szkoda, że nie mogliście jej zobaczyć1. Ale Bejrut jeszcze powstanie! – z pełnym przekonaniem deklaruje Eliette, gdy przejeżdżamy obok kolejnego skupiska smaganych przez górski wiatr białych namiotów. W Arsalu na wschodzie Libanu te białe miasteczka z płacht i drewnianych desek harmonijnie przeplatają się z pełnoprawnymi osiedlami z cegły, betonu i kamienia. Armia zaś pilnuje, by te pierwsze nigdy nie przeobraziły się w drugie. Jak jednak przetrwać zimę, gdy śnieg regularnie zasypuje miasto? Jak przetrwać siódmą zimę w namiocie z całą rodziną bez realnej perspektywy zamieszkania w domu z prawdziwego zdarzenia?

Uparte życie na pustyni

Arsal i Bejrut różni niemal wszystko. Pierwsze to prowincjonalne, otoczone kordonem militarnym górskie miasteczko na zachodzie kraju tuż przy granicy z Syrią. Drugie to kosmopolityczna stolica niegdysiejszej „Szwajcarii Bliskiego Wschodu”, a jeszcze zupełnie niedawno „imprezowa stolica Bliskiego Wschodu”, położona na krańcu Morza Śródziemnego. Oba miasta to jednak dwie strony jednej monety – katastrofy humanitarnej, która stała się udziałem mieszkańców Libanu.

– W Arsalu mamy ok. 170 IS-ów (informal settlements, nieformalne obozowiska – B.B.). Trudno dokładnie powiedzieć, ile mieszka w nich osób, ale szacujemy, że ponad 30 tysięcy – opowiada Eliette, zatrudniona w Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej. W drugiej połowie grudnia w tej części kraju można porządnie zmarznąć, gdy w najcieplejszym momencie dnia jest sześć stopni, a górski wiatr nie daje odczuć nawet tego. Mimo to w obozach, które odwiedzamy, wiele dzieci biega boso lub w klapkach.

– Tutaj zazwyczaj śpią dzieci, ale od jakiegoś czasu przecieka dach, więc przeniosły się do nas – mówi Rafa, oprowadzając nas po namiocie, który stał się domem dla jej rodziny. Przed wejściem do środka zdejmujemy buty, jak nakazuje zwyczaj, a stojąca pośrodku głównego pomieszczenia namiotu koza grzewcza i miękkie, arabskie dywany pod stopami sprawiają, że zapominamy na moment o tymczasowości tego miejsca i grudniowym zimnie na zewnątrz.

W drugiej połowie grudnia w tej części kraju można porządnie zmarznąć, w najcieplejszym momencie dnia jest sześć stopni, a górski wiatr nie daje odczuć nawet tego. Mimo to w obozach, które odwiedzamy, wiele dzieci biega boso lub w klapkach

Udostępnij tekst

Gdy Rafa wspomina o dachu, ma na myśli plandekę, którą mieszkańcy nakładają na drewniane belki. Dzięki międzynarodowej pomocy humanitarnej jest szansa, że jeszcze dziś awaria dachu zostanie naprawiona. Organizacje takie jak PCPM wydają zestawy, w skład których wchodzą przede wszystkim drewniane belki i płachty materiału izolacyjnego.

Mąż Rafy jest chory i nie chce nas narażać, więc schował się w rogu namiotu, gdzie urządzili sobie prowizoryczną kuchnię, i tylko słucha, gdy żona opowiada o ich rodzinie: – Jesteśmy z Homs, to bardzo blisko stąd, po drugiej stronie granicy. Uciekliśmy siedem lat temu i staramy się żyć normalnie. Najstarsze dzieci mają dwanaście i dziesięć lat, ale dwójka młodszych urodziła się już tutaj – w jej głosie nie słychać goryczy. Zanim wyjdziemy, Rafa proponuje jeszcze kawę.

W kolejnym obozie gospodarz Mahdi zaprasza nas natomiast na herbatę: – Co prawda nic nie mamy, ale nasza kultura każe nam dzielić się nawet tym – tłumaczy z pasją. Gościnność mieszkańców i ubrudzona zimowym błotem biel uchodźczych tymczasowych – choć przecież siedmioletnich – domów są takie same jak w poprzednim obozowisku, ale to miejsce jednak się wyróżnia. Oplatające namioty kwiaty i sadzonki, uprawiane przez mieszkańców w prowizorycznych ogródkach i plastikowych skrzynkach, nadają obozowi osobliwy charakter. Przypominają o życiu, które z uporem trwa nawet w tak surowym klimacie górzystej pustyni.

Jaka pomoc jest skuteczna?

– Czy potrafisz sobie wyobrazić życie latami w namiocie, gdy nie możesz zapewnić swojej rodzinie wyżywienia, edukacji, właściwie niczego? – pyta Mahdi. Oczywiście nie potrafię. Nie mam pojęcia, jak to jest, gdy wojna wygania cię z całą rodziną i dobytkiem do marnego namiotu w obcym, nawet jeśli bliskim historycznie, kraju.

Co gorsza, nie zanosi się na to, by mieszkańcy IS-ów uzyskali w najbliższym czasie dostęp do godnego mieszkania. Libańczycy – między innymi ze względu na trudne doświadczenia z palestyńskimi uchodźcami z dawnego brytyjskiego mandatu Palestyny po izraelskiej wojnie o niepodległość, którą Arabowie nazywają An-Nakba (katastrofa),w 1948 r. – nie nadają Syryjczykom statusu uchodźców. Dokumenty tożsamości wojennym przesiedleńcom wystawia więc UNHCR, czyli urząd wysokiego komisarza Narodów Zjednoczonych ds. uchodźców. To dlatego w świetle libańskiego prawa Syryjczycy mieszkają w „nieformalnych obozowiskach”, a nie pełnoprawnych obozach, co w praktyce oznacza m.in. niemożność postawienia trwałych, betonowych zabudowań.

W 2019 r. armia libańska zrównała z ziemią niektóre namioty, a nawet całe obozowiska, gdy władze uznały, że ściany i fundamenty nadają im charakter domów. – Uchodźcy są tutaj bardziej tolerowani niż witani w ramach libańskiego porządku prawnego. Także dlatego ich życie zależy niemal całkowicie od pomocy międzynarodowej. Arsal jest z kolei wyjątkowym miejscem, gdyż ze względu na gęstość i charakter IS-ów, klimat, położenie, bliskość granicy syryjskiej i obecność dawnych rebeliantów w wojnie domowej, którzy przeszli na libańską stronę granicy jest otoczony szczelnym kordonem wojskowym – tłumaczy Maciej Grześkowiak z PCPM, koordynator projektu dystrybucji materiałów do wzmocnienia uchodźczych namiotów na zimę.

I rzeczywiście, każdy wjazd do Arsalu wymaga uzyskania pozwolenia od libańskiej armii, a następnie jest rejestrowany przez żołnierzy na checkpointach. Wewnętrzne procedury PCPM wymagają od nas z kolei powrotu do jednej z baz organizacji przed zachodem słońca. Grześkowiak opowiada, że oprócz dystrybucji materiałów PCPM prowadzi w okolicy programy cash for rent (ang. gotówka na wynajem) i cash for work (ang. gotówka za pracę): – Ich celem jest zapewnienie tak Syryjczykom, jak i Libańczykom, gotówki w zamian za pracę na rzecz lokalnej społeczności lub pieniędzy na wynajem mieszkań, a w zasadzie poddaszy i garaży. Współpracujemy przy tym z lokalnymi organizacjami i władzami – dodaje.

Wejście w społeczny ekosystem Libanu wydaje się kluczem do skutecznej pomocy humanitarnej i rozwojowej. Umiejętność współpracy ze społecznością lokalną i polityka zatrudniania w zespole Libańczyków, jak robi to PCPM, zwiększa bezpieczeństwo i skuteczność projektów. Pozwala też uniknąć marnotrawienia czasu i pieniędzy na działania, które z perspektywy lokalnej są całkowicie bezużyteczne. Nie tak dawno jedna z międzynarodowych organizacji podjęła się budowy wiat przystankowych dla komunikacji autobusowej. Cóż z tego, że miała szlachetne intencje, skoro – jak tłumaczy mi jedna z pracujących na miejscu osób – w Libanie przystanki praktycznie nie funkcjonują, a mieszkańcy zatrzymują kierowców w dowolnym miejscu na trasie przejazdu.

Tutaj zawsze jest wesoło

Ale nawet najlepiej skonstruowana pomoc humanitarna nie rozwiąże problemów uchodźców, jak przekonuje gospodarz ukwieconego obozu. – Tak naprawdę wszyscy o nas zapomnieli. I nie chodzi o brak pomocy humanitarnej, bo dzięki niej żyjemy i za to jesteśmy wdzięczni, ale po prostu nie da się wyjść ze stanu upokorzenia, żyjąc w namiocie! Potrzebujemy traktowania z szacunkiem i godnością, dostępu do normalnego mieszkania, edukacji i pracy, których nie zapewnią nam najpiękniejsze mowy Ban Ki-Moona i Szimona Peresa – tłumaczy.

Już same nazwiska polityków, o których wspomina gospodarz obozu, podpowiadają, że dla wielu z koczujących tutaj Syryjczyków czas się po prostu zatrzymał. I uparcie tkwi w miejscu, jak wskazówki zegara na wieży Zamku Królewskiego w Warszawie po bombardowaniu we wrześniu 1939 r.

Pytam Mahdiego, jak wygląda tutaj życie. – Dzień w dzień tak samo. Jemy, gdy jest co jeść, a gdy nie ma, to udajemy się na poszukiwania. W Syrii byliśmy rolnikami, mieliśmy swój kawałek ziemi, która nas żywiła i dawała zarobić. Tutaj każdego dnia nasłuchujemy wieści stamtąd, żeby mieć pewność, że możemy bezpiecznie powrócić – opowiada gospodarz. Ale nie ma takie same zamiary. Samira jest matką czwórki dzieci i właśnie dlatego boi się powrotu: – Na początku dużo myślałam o Syrii, ale dziś wiem, że nie mam tam do czego wracać. Wszystko straciliśmy – dom, ziemię. Dodatkowo władze powołałyby moich synów do armii, na co nigdy nie pozwolę.

Tak naprawdę wszyscy o nas zapomnieli. I nie chodzi o brak pomocy humanitarnej, bo dzięki niej żyjemy i za to jesteśmy wdzięczni, ale po prostu nie da się wyjść ze stanu upokorzenia, żyjąc w namiocie! – mówi gospodarz obozu

Udostępnij tekst

Podczas wizyty w obozie nie odstępują nas na krok mieszkający tu mężczyźni, którzy zarządzają IS-em. Są uprzejmi i skorzy do opowiadania, ale jednocześnie uważnie nas obserwują. Dopiero gdy wchodzimy do namiotu Samiry i na moment wymykamy się ich czujnemu spojrzeniu, kobieta się rozluźnia. Przyznaje, że życie w kraju, który nie uznaje oficjalnie uchodźczego statusu Syryjczyków, to duże obciążenie psychiczne: – Każdego dnia odczuwamy wielką presję ekonomiczną i psychiczną, bo brakuje nam tu wszystkiego. Trudno jest być dobrą matką, gdy nie wiesz, czym nakarmisz rodzinę. My naprawdę chcemy się zajmować dokładnie tym samym, co kobiety w każdym miejscu na świecie. Chcemy móc opiekować się najbliższymi i posyłać dzieci do szkoły.

Ostatnie słowa wypowiedziane w obecności ośmiolatki wywołują reakcję dobrze znaną pod każdą szerokością geograficzną: – Nie chcę iść do szkoły! – zarzeka się córka gospodyni. – A kim byś chciała zostać, gdy dorośniesz? – pytamy. – Inżynierką, ale nie chcę się uczyć matematyki! – odpowiada rezolutka ośmiolatka.

Pozostałe dzieci również nie krępują się w towarzystwie obcokrajowców, a wręcz różnymi sposobami starają się przyciągnąć naszą uwagę: włączają ulubione kreskówki w telewizji i na bieżąco odtwarzają najzabawniejsze sceny, które widzą na ekranie. Śmieją się i najwyraźniej nas również chcą rozśmieszyć, bo zabawa robi się coraz bardziej żywiołowa. W pewnym momencie robi się tak głośno w kakofonicznej rywalizacji o uwagę przybyszów, że Samira podnosi głos, by uspokoić dzieci. – U nas zawsze tak wesoło – deklaruje.

Nowe kryzysy rodzą nieznane dylematy

Pogoda ducha, imponujący upór, by żyć mimo wszystko, i niezwykła gościnność mieszkańców IS-ów mogą wprawić w zdumienie. Stawianie uchodźczej witalności za wzór dla sytych – choć tak często niezadowolonych i narzekających – mieszkańców bogatego, wolnego od wojen Zachodu to nieuczciwa i zbyt łatwa zagrywka. Nie należy zapominać, że uchodźcy żyją w krańcowej biedzie, jakiej nie powinien doświadczać żaden człowiek, a także stają przed dylematami, których nie sposób sobie wyobrazić, o ile się ich nie doświadczyło. A jednak rozmowa z ludźmi pozbawionymi możliwości zaspokojenia najbardziej podstawowych potrzeb życiowych, całkowicie zależnymi od pomocy zewnętrznej stawia pytanie o źródła ich żywotności i wielkiej chęci życia. A także o nasze – mieszkańców bogatego świata, którzy często cierpimy na niedostatki sensu – powinności wobec nich.

– Moja mama powtarzała, że dopóki w rodzinie są dzieci, mamy obowiązek być przy nich i dawać im poczucie bezpieczeństwa i nadzieję. Do tego nie trzeba pieniędzy. Dopóki trwa życie, jest szansa na zmianę – odpowiada Latifa na pytanie o motywację do życia. Historia jej rodziny jest ilustracją nowego zjawiska, które wywołało niedawno w Libanie szok, choć po pewnym czasie zastąpiło go zrozumienie. – Wydaliśmy wszystkie oszczędności, żeby uciec do Unii Europejskiej, bo tam moglibyśmy liczyć na lepsze życie. Zobowiązaliśmy się zapłacić przemytnikom tysiąc dolarów na osobę, z czego połowę kwoty zapłaciliśmy z góry, a drugą część mieliśmy dopłacić po dopłynięciu na Cypr, który jest najbliżej położonym państwem europejskim. Rankiem wypłynęliśmy z libańskiego wybrzeża, a do celu mieliśmy dotrzeć późnym popołudniem – opowiada Latifa, a gdy o tym mówi wyciąga telefon i zaczyna pokazywać na nim zdjęcia z rejsu ku wolności.

Na pierwszych kilku widać tłum radosnych ludzi stłoczonych na małej łódce, którzy wyglądali raczej na uczestników wycieczki zorganizowanej przez jakieś szemrane biuro podróży. Takie, które tnie koszty, ale nie na tyle, by uprzykrzyć dzień spragnionym słońca i morza turystom. – Byliśmy przeszczęśliwi, że wreszcie zostawiamy za sobą Liban i Syrię – wspomina kobieta. W pokoju siedzi również jej brat, ale głównie słucha, rzadko dodaje coś od siebie. Mówią spokojnym głosem, choć niektórych szczegóły opowieści nie są jasne.

Z każdym kolejnym zdjęciem uśmiechy na twarzach pasażerów gasną. – Gdy po kilkunastu godzinach zapadał wzrok, a my nadal nie widzieliśmy żadnego lądu, zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Byliśmy niepewni i obawialiśmy się, że zabłądziliśmy. Ale przerażenie poczuliśmy dopiero, gdy w pewnym momencie kapitan rzucił się do wody i już nie wrócił. Zostawił na łodzi kilkadziesiąt osób bez jedzenia i picia, a nerwowość i obawy o życie udzieliły się wszystkim. W tym stanie dryfowaliśmy w pełnym słońcu przez osiem dni, zanim wyłowiła nas turecka straż przybrzeżna i odstawiła z powrotem do Libanu – opowiada Latifa z bratem.

Mieszkanki obozu dla syryjskich uchodźców w Arsalu (Liban). Fot. PCPM
Mieszkanki obozu dla syryjskich uchodźców w Arsalu (Liban). Fot. PCPM

Do Libanu wraca żywych zaledwie 37 z 59 pasażerów łódki. Część – jak kapitan – nie wytrzymała i rzuciła się do wody, inni, jak matka Latify, nie doczekali ratunku. Starsza kobieta zmarła z wycieńczenia dwie godziny przed interwencją tureckich okrętów.

Do tej pory uchodźcy nie próbowali uciekać z Libanu przez Morze Śródziemne do Unii Europejskiej, dlatego pierwsze takie próby zszokowały opinię publiczną. Mimo licznych problemów wewnętrznych Liban wydawał się dotychczas – ze względu na bliskość Syrii, przyzwoitą sytuację ekonomiczną i dużą liczbę organizacji pomocowych – przyjazny syryjskim uchodźcom. Albo przynajmniej wystarczająco tolerancyjny.

Niestety, napięta od dekad sytuacja społeczna, niewydolny system polityczny, pandemia, fatalna sytuacja międzynarodowa, zapaść waluty i w konsekwencji potężny kryzys gospodarczy, a także zniszczenie stolicy kraju przez wybuch w porcie zupełnie zdestabilizowały sytuację. Państwo libańskie praktycznie nie ma narzędzi, by wspierać półtora miliona uchodźców w kraju, w którym przed wojną mieszkało pięć milionów osób – to jakby do Polski trafiło jakieś dziesięć milionów ludzi – dlatego stali się oni niemal całkowicie zależni od pomocy międzynarodowej.

Obecnie te wszystkie sprzężone kryzysy uderzają w Libańczyków tak mocno, że napięcie dochodzi do punktu wrzenia. Na tym tle coraz częściej wybuchają konflikty z Syryjczykami – jak w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia, gdy ktoś podpalił obóz dla uchodźców w północnym Libanie.

Wielu Libańczyków czuje żal, że społeczność międzynarodowa wspiera uchodźców w ich kraju, gdy tymczasem oni sami potrzebują dziś desperacko pomocy. Bardziej zamożni wysyłają swoje dzieci na studia za granicę lub sami emigrują – niejako w spadku po dawnym francuskim mandacie mają dziś we Francji dostęp do darmowej edukacji wyższej, a często także możliwość zdobycia obywatelstwa. Biedniejsi z kolei stoją przed dylematem rodziny Latify: czy ryzykować życie w morskiej ucieczce do Europy?

Bejrucka kartka papieru

Między 2019 r. a 2020 r. – według raportu ONZ – liczba Libańczyków żyjących poniżej granicy ubóstwa wzrosła z 28 do 55 proc.; a skrajnego ubóstwa – z 8 do 23 proc., przy czym sytuacja pogarsza się z tygodnia na tydzień. Oficjalny kurs dolara – pełniącego istotną funkcję w gospodarce kraju – wynosi ok. 1500 funtów libańskich, ale na czarnym rynku przekracza już 8500 funtów. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze skutki strasznego wybuchu z 4 sierpnia 2020 r.

– Zupełnie nie pamiętam, co się stało. Byłem w szoku – opowiada Szarbel, fryzjer, którego salon znajdował się w dzielnicy portowej, gdzie doszło do wybuchu. – Pamiętam tylko, że wszystko się zatrzęsło, a budynki wokół zawaliły. Bóg mnie ocalił – mówi z przekonaniem. – Wybiegłam z dziećmi z budynku i wszystko, co widziałam wokół, to był kurz i ruiny – opowiada z kolei kobieta, która mieszkała niedaleko portu. W wyniku wybuchu straciła dom i pracę, a teraz korzysta z programu cash for rent w Bejrucie. Mieszka na półpiętrze domu w okolicy, gdzie dostrzec można takie same białe płachty z logo UNHCR, jakie widziałem na namiotach w Arsalu.

Państwo libańskie praktycznie nie ma narzędzi, by wspierać półtora miliona uchodźców w kraju, w którym przed wojną mieszkało pięć milionów osób

Bartosz Bartosik

Udostępnij tekst

Spacer ulicami miasta – zwłaszcza w pobliżu wybrzeża – uzmysławia skalę zniszczeń i niezdolność pogrążonego w kryzysie kraju do poradzenia sobie ze skutkami eksplozji, która zabiła 204 osoby, a setkom tysięcy odebrała dach nad głową. Oprócz ruin i kikutów budynków uwagę przyciągają stojące wzdłuż ulic samochody. Niby zwyczajnie zaparkowane, ale jednocześnie zmięte jak kartka papieru w ręku zirytowanego brakiem weny pisarza. Stoją, jak stały w momencie wybuchu, do dziś nikt ich nie sprzątnął.

Po eksplozji z 4 sierpnia pomoc humanitarna zaczęła na większą skalę docierać także do Libańczyków. – Przylecieliśmy z Polski wraz z ekipą ratowniczą i strażakami w ciągu doby od wybuchu. Jako PCPM szacowaliśmy straty, pomagaliśmy Libańczykom od pierwszych chwil po katastrofie. Pomagaliśmy tymczasowo zabezpieczyć i wyremontować mieszkania, a także ułatwić dostęp do opieki zdrowotnej – mówi koordynatorka libańskich projektów w PCPM Agnieszka Nosowska.

Pomoc albo wojna

Choć narzekanie na polityków jest zjawiskiem uniwersalnym, to w Libanie każda, bez wyjątku, napotkana przez nas osoba podkreślała, że potrzeba natychmiastowych reform politycznych. Na pytanie o to, co należy zrobić, by w kraju było lepiej, młodzi i starsi mieszkańcy odpowiadali tak samo: wymienić wszystkich polityków.

Kryzys, w jakim obecnie znajduje się ten piękny – obdarzony wysokimi górami, żyznymi dolinami i morskim wybrzeżem – kraj, wymaga interwencji humanitarnej i rozwojowej. Bo od nich zależy życie ludzi. A jednocześnie wymaga poważnej pomocy politycznej, wsparcia w procesie transformacji ze strony społeczności międzynarodowej. Co jest alternatywą? Libańczycy mówią: „kolejna wojna domowa, jeszcze w 2021 r.”. Słyszę to raz po raz i przechodzą mnie dreszcze na myśl, że można żyć z taką świadomością.

„My government did this” (Mój rząd do tego doprowadził) i „Beirut will rise” (Bejrut powstanie) – te dwa wymalowane na murze napisy kłują w oczy, gdy zbliżam się do miejsca bejruckiej eksplozji. Tragizm i nadzieja mieszają się ze sobą w Libanie na każdym kroku. To ostatni dzwonek, by zatriumfowała ta druga.

Wesprzyj Więź

Niektóre imiona bohaterów tekstu zostały zmienione

Więcej o projektach PCPM w Libanie można przeczytać tutaj. Zachęcamy również do ich wsparcia finansowego

1Bejrut w języku arabskim, jak wszystkie miasta, jest rodzaju żeńskiego (Bayrūt).

Podziel się

5
1
Wiadomość