Parafrazując znane zdanie Tischnera o kondycji chrześcijaństwa, sądzę, że odkrycie radykalizmu personalistycznego jest ciągle przed nami.
W letnim numerze kwartalnika „Więź” redaktorki i redaktorzy pisma opublikowali tekst pt. „Personalistyczny ster w głowie i rękach. Manifest niedokończony”. Jest to, zgodnie z deklaracjami autorów, tekst programowy, próba stworzenia czegoś na kształt nowego otwarcia.
Jednocześnie, jak czytamy w manifeście, jest on przypomnieniem ideałów, które od samego początku przyświecały środowisku „Więzi”. Nie jest to zatem nowe otwarcie w znaczeniu ścisłym, bo nie dochodzi tutaj do przerwania więzów (nomen omen) z przeszłością. Wręcz odwrotnie: jest to potwierdzenie udziału w blisko siedemdziesięcioletniej tradycji biegnącej wprost od „ojców założycieli” pisma.
Nie chciałbym tutaj streszczać bogatej treści tej ciekawej, zbiorowej wypowiedzi Redakcji ani pisać czegoś na kształt jej uzupełnienia – czy tym bardziej poddawać jej krytycznemu spojrzeniu, które jest charakterystyczne dla recenzji. Jako osoba niezrzeszona, aczkolwiek publikująca swoje teksty na łamach stworzonych przez środowisko „Więzi”, chcę – zainspirowany przez niedokończony manifest gospodarzy tego forum – podzielić się kilkoma refleksjami, związanymi z wartością rozpoznaną w personalizmie.
Myślę o personalizmie, który, jako taki, jest nie tylko niedokończonym projektem, ale – o ileż bardziej – pozostaje ze swej istoty nieskończony. Nieskończony tak, jak nieskończona jest osoba. Każda osoba. Ja, Ty, ale i On, Ona, Ono…
Persona, nie „izm”
I tak: podzielam niepokój przywołanego w manifeście Paula Ricoeura gdy ten, odnosząc się do personalistycznego dziedzictwa Emmanuela Mouniera, stwierdza, że „grzechem” autora „Co to jest personalizm?” była próba stworzenia kolejnego „izmu”, konkurencyjnego względem innych kierunków. Nie tylko dlatego, że nie stanowił on tak bardzo rozbudowanej, jak marksizm czy strukturalizm, propozycji intelektualnej. Istotne jest tutaj co innego.
Uważam mianowicie, że wszelka „definicyzacja” dotycząca kierunku filozoficznych poszukiwań, wszelka próba budowania nawet najskromniej zarysowanego systemu, rozumianego jako „podręcznikowo-scholastyczny” zestaw pytań i odpowiedzi, musi prowadzić do uproszczenia ich złożonego i wieloaspektowego uniwersum. A to nigdy nie jest niewinne.
Przeciwnie, może to prowadzić do bardzo poważnych, niebezpiecznych konsekwencji, w skrajnych, kulminacyjnych wersjach przybierających postać zabójczych ideologii totalitarnych. Nawet jeśli „definicyzacja” nimi nie owocuje (co oczywiście zwykle się nie zdarza), to i tak, dając złudne poczucie oswojenia „istoty wszechrzeczy”, kieruje swoich adresatów ku czemuś, czego nie zawahałbym się określić mianem intelektualnego skrzepu.
Bo oto myśl zatrzymuje się, choć przecież nie powinna. Temu, który ją w sobie nosi, może się wówczas wydawać, że oto już „wie”; wie wszystko. A przecież w jej – myśli – naturze jest nieustanne drążenie, wykraczanie ku owemu nigdy niezakończonemu „dalej”, „głębiej”, „szerzej”… Zatem autentyczna myśl, myśl żywa, nieustannie rośnie. Nie zatrzymuje się. Jej horyzontem jest przeto, choćby tylko czysto konceptualna, ale jednak nieskończoność.
Dlatego trudno nie zgodzić się z tym, co miał na myśli Zbigniew Herbert, gdy w liście do Henryka Elzenberga wyznał, iż obcując z filozoficzno-teologiczną syntezą Tomasza z Akwinu, poczuł w pewnym momencie coś na kształt absolutnej pewności. I w tym momencie dotarło do niego, że trzeba zawrócić, bowiem autentyczna droga poszukiwań nie może prowadzić taką, zbyt prostą, drogą. Bo przecież prosta droga czy wręcz droga zbyt prosta i wygodna – jak przekonuje w swoim nauczaniu Jezus Chrystus – prowadzić może tylko do zguby (Mt 7,13).
Prawda stoi ponad rzeczywistością. To znaczy: Osoba stoi ponad rzeczą, dynamiczność ponad statycznością, życie ponad śmiercią
Osobiście (personalnie), z wyżej wymienionych względów, podpisuję się więc pod „anty-istycznym”, antysystemowym zastrzeżeniem Ricoeura i za nim, a także – jak sądzę – w sposób nieodległy od intencji autorek i autorów personalistycznego manifestu, chcę upomnieć się o personę – to, co na wskroś indywidualnie istnieje samo w sobie, dla siebie i dopiero w tej mierze, w sposób nieodłączny również dla innych person (łac. per se- „przez siebie”).
Dając się porwać etymologicznemu impetowi, wolałbym zatem mówić o radykalizmie personalistycznym aniżeli właśnie o personalizmie. Ów radykalizm (słowo z wielu względów niecieszące się dzisiaj dobrą sławą) ma jednak jak najbardziej dobry rodowód, a odnosi się do tego, co źródłowe, pierwsze, fundamentalne (łac. radix – korzeń). Radykałem personalistycznym, w takim znaczeniu, jakiego chciałbym się trzymać, będzie ten, kto rozpoznaje absolutną źródłowość i bezwzględne pierwszeństwo tego, co nazywamy osobowością wraz ze wszystkim, co temu pojęciu odpowiada.
Albo osoba, albo rzeczywistość
Znana jest anegdota, zgodnie z którą bodajże największy filozoficzny systemotwórca w dziejach naszej cywilizacji, Georg Wilhelm Fredrich Hegel, powiedział mniej więcej taką rzecz: jeśli moja teoria nie zgadza się z faktami (rzeczywistością), tym gorzej dla faktów. Wcielając się w rolę advocatus diaboli, chcę zauważyć, że w formie „cytatu”, w radykalno-personalistycznym horyzoncie poszukiwań, myśl ta zawiera ważne rozpoznanie. Jakie?
Takie, że to nie rzeczy-wistość stanowi ostateczną instancję odwoławczą. Nie do niej należy ostatnie słowo, bo nie do rzeczy, przedmiotów należy świat. Stąd prawa fizyki, chemii, biologii – ich bezwzględne, matematyczne obramowanie, choć rzeczywiste, faktyczne i w tym sensie niepowątpiewalne, nie jest bynajmniej tym, co najważniejsze, najistotniejsze. Jak powiedział Józef Tischner, ponad bytem, przed nim, jest coś takiego jako Dobro. Ono poprzedza i uzasadnia istnienie, które bez Niego nie ma żadnego sensu. Byt „sam w sobie”, nie-Dobry byt to – jak czytamy w „Uprawie filozofii” Herberta – słowo twarde i bezbarwne… Nieludzkie, zimne i, no właśnie, jedynie rzeczywiste.
Tak, pragnę podzielić się następującą myślą: Prawda stoi ponad rzeczywistością. To znaczy: Osoba stoi ponad rzeczą, dynamiczność ponad statycznością, życie ponad śmiercią. Aby nie zabrzmieć jak samozwańczy, dający się ponieść szaleństwu „odkrywca”, pozwolę sobie odwołać się do eseju, w którym rozpoznaję rysy personalistycznego radykalizmu. Jest nim mowa noblowska Olgi Tokarczuk pt. „Czuły narrator”. To właśnie tutaj pisarka expressis verbis stwierdza, że tęskni za światem osób.
Jeszcze więcej: ona tęskni za wszechświatem wszech-osób. Nieograniczonym, a jednak konkretnym miejscem, w którym gości życie, nigdy zaś stagnacja. W którym godność osoby nadana jest nie tylko człowiekowi. Mało tego, nie tylko zwierzętom, których moglibyśmy się ewentualnie domyślać jako „osób pozaludzkich”, ale temu, co – z rzeczywistego punktu widzenia – nieożywione; temu, co ów „faktyczny”, zdroworozsądkowy punkt widzenia przypisuje status rzeczy, przedmiotu. A, jak (nie bez wpływu Andersena) zdaje się uważać Tokarczuk, osobą jest także imbryk, widelec, talerz. Żywy jest księżyc, słońce, kamienie. Franciszek z Asyżu powiedziałby o nich: bracia i siostry.
Czyż, nawiasem mówiąc, nie taki jest głęboki sens relikwii? Że, mianowicie, ma ona na sobie niezbywalny rys czyjeś żywej obecności? Że jest „kimś”, że odsyła do kogoś, a nie „czegoś”? Ale żeby to dostrzec, trzeba czegoś znacznie większego aniżeli tylko dosłowności. Raczej odwrotnie, powinniśmy wyjść od słów na ich zewnętrze, poza nie. Odbić się od nich, zobaczyć, co znaczą i, krzyżując je ze sobą, poza dotąd ustalonymi, zastanymi schematami – w takt myśli poszukującej, niewolnej od fantazji, wyobraźni i uczuć – porzucić perspektywę anonimowego, powszechnego ego i, z całą przynależną nam mocą sprzeciwu, opowiedzieć się za osobowym, to znaczy osobistym punktem widzenia.
I tutaj tkwi ów radix, źródło. Tutaj rozpoczyna się „świat osób”. Stąd właśnie proponowana przeze mnie perspektywa radykalnie personalistyczna. Wiąże się z nią jednak pewien wymóg. Jest nim każdorazowo autorski imperatyw na wskroś indywidualnego, podmiotowego wychodzenia ku temu, co jak dotąd nierozpoznane, nieznane.
By nawiązać do przesłania manifestu: nie ma innej drogi, jak zasuspendowanie polityczno-społeczno-religijnego schematyzmu, do którego – niestety – przeważnie się przyzwyczajamy, schodząc tym samym na antypody własnej osobowości. Ale to wszystko wymaga decyzji, gestu wolności. Nie wolności pojętej jako jedna z wielu zdolności podmiotu, atrybutu – ale wolności jako jego tożsamości. Synonimem Osoby jest Wolność.
Literatura, czyli filozofia
Ale znów, jaką stworzyć „metodologię”, która gwarantowałaby upowszechnienie radykalnego personalizmu, aby można było o nim mówić „na poważnie”; w perspektywie przywołanej przez Tokarczuk, poszukiwanej uniwersalnej opowieści, która ocalałaby – dosłownie! – świat? Pisarka odpowie, że droga wiedzie przez literaturę. To ona nas u-czula, sprawia, że nawet ów zniszczony, wyrzucony imbryk może do nas przemówić, wzruszyć nas… W pełni zgadzając się z noblistką, chciałbym wszakże dodać, że literatura (znów zwracam uwagę na samo słowo) jako taka, może człowieka zamknąć. W myśl intuicji Pawła z Tarsu, zgodnie z którą litera zabija, duch zaś ożywia.
Duch? Duch, czyli żywa myśl, która – jak wiatr – wieje, gdzie i kiedy chce. Bo jest wolna. Jej zwieńczeniem (choć zwieńczeniem tylko w ograniczonym sensie, bo jak powiedzieliśmy wyżej, myśl jako dążąca ku nieskończoności, nigdy się nie domyka) będzie przeto horyzont zwany odwiecznie Mądrością. To, co starożytna greka określa żeńskim, kobiecym mianem Sophii. Do czego zmierzam? Pamiętając, że pojęcie personalizmu jest rdzennie filozoficzne, i tak też piszą o nim redaktorzy „Więzi” w swoim tekście, chciałbym za Giorgiem Collim upomnieć się o zapomnianą prawdę, dotyczącą wynalezienia przez Platona nowego gatunku literackiego.
Jak przekonuje włoski filozof w swoich „Narodzinach filozofii”, Platon, zazdrosny artysta o największych ambicjach, a zarazem nieposkromiony badacz najwyższych idei, metodą pisarskiego dialogu koronuje literaturę jako taką i wynosi ją do najwyższej możliwej godności poznawczej – godności filozoficznej. Odtąd odmianą literatury – tym słusznym, prawdziwym jej wariantem – jest filozofia. Jej celem jest nie co innego, jak paideia. Wychowanie: pokazanie tego, co słuszne, pełne, ale w taki sposób, który otwiera, inspiruje, dając myślącej i poszukującej Osobie nadzieję na to, że spełnienie leży w horyzoncie jej wolności, że nie jest niewykluczone, a zatem możliwe.
I wówczas nie można wykluczyć, że zasadą wszech-świata jest wszech-osobowość. Bo istotne jest to, co jest „przez”, „z” i „w” – to (Ta, Ten), co jest „przez siebie”, jest Absolutem. Osobą. Hiszpański filozof-eseista Miguel de Unamuno powie bez zawahania, że osobowe pragnienie nieśmiertelności nie ogranicza się do jakiegoś wyróżnionego typu osób. Jutrzenka świecąca o poranku, którą teraz widzimy, kiedyś się przecież wypali, czym budzi w nas największe współczucie. Fakt, że nasz świat – z czysto rzeczywistego, faktycznego punktu widzenia – zostanie pochłonięty przez nicość, również jest tym, co budzi w nas pragnienie nieśmiertelności, to znaczy pragnienie uniwersalnej, powszechnej personalizacji.
Czytamy na kartach „O poczuciu tragiczności życia wśród ludzi i wśród narodów”, że człowiek wzbudzony do szczytu własnej osobowości, człowiek wychylający się ku pełni, nie może nie budzić w sobie nadziei na to, że „wszystko jest przeniknięte duchem, że w mniejszym czy większym stopniu na wszystko rozciąga się świadomość. Pragniemy nie tylko siebie, lecz i świat ocalić przed nicością” (s. 202). Czy deklaracja filozofa nie współbrzmi w radykalno-personalistycznej zgodności z maksymalizmem wyłożonym przez Tokarczuk w jej „Czułym narratorze”?
Tylko filozofia będąca jednocześnie poezją, literaturą, może otwierać przed nami tak śmiałe, nie-realne, ale nie nieprawdziwe perspektywy… Stąd, parafrazując znane zdanie Tischnera o kondycji chrześcijaństwa, sądzę, że odkrycie radykalizmu personalistycznego jest ciągle przed nami. Nie dojrzymy go nigdy, ograniczając nasze spojrzenie do płaskiego „tutaj”, nie ocali nas polityka ani technika i jej logos: technologia. Nie załatwią za nas żadnej poważnej sprawy instruktaże, reguły, algorytmy ani nawet inne osoby.
„Prawdziwe życie jest gdzie indziej”, tak Emmanuel Lévinas zaczyna swój esej „Całość i Nieskończoność”. I dodaje, że prawdziwego życia należy spodziewać się w wymiarze metafizycznym. To bynajmniej nie oznacza, że dokonuje się ono dopiero w pośmiertnej przyszłości. Przeciwnie, jest już tutaj w całej swojej okazałości, w powszechnie postrzeganej przez nas jako przedmiotowo-bezosobowej, „fizyczności”. Ale życie to nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, a wiąże sie z owym „meta” – ponad, w głębi: jako Osoba, Osoby.
Przeczytaj również: Personalistyczny ster w głowie i rękach. Manifest niedokończony