Dialogi o wierze Scorsese Spadaro

Lato 2024, nr 2

Zamów

Joanna Gocłowska-Bolek: Ameryka Łacińska buntuje się na nowo

Joanna Gocłowska-Bolek. Fot. archiwum prywatne

Protesty w Ameryce Łacińskiej pokazują, że czara goryczy się już przelała – to, co dotąd było akceptowalne, już takie nie jest.

Adrian Bąk: Jak powiem, że w Ameryce Łacińskiej wrze, to będzie to prawda?

Joanna Gocłowska-Bolek: Sytuacja w wielu państwach na pewno jest napięta, ale dziś jednak nie jest tak, jak było w 2019 roku, gdy można było to powiedzieć z pełnym przekonaniem. Wówczas fala protestów przetoczyła się przez większość krajów kontynentu. Natomiast rzeczywiście w Ameryce Łacińskiej dużo się dziś dzieje – i politycznie, i gospodarczo. Protesty też wybuchają, ale mają one różne przyczyny, są może nawet bardziej złożone. Co też nie znaczy, że nie mają wspólnych mianowników. 

Wtedy, w 2019 roku, wielu obywateli różnych państw kontynentu zaczęło mówić „dosyć” i „wystarczy”, nazwano to nawet „latynoamerykańską wiosną”. Skąd wzięło się to wzburzenie?

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

– To był rok masowych protestów, zresztą nie tylko w Ameryce Łacińskiej, ale też w innych regionach i państwach świata. Afryka Północna – Algieria i Egipt; Europa – Francja; Azja – Hongkong. Chociaż właśnie w Ameryce Łacińskiej ten ruch sprzeciwu objął niemal wszystkie państwa. Żeby zrozumieć, dlaczego tak się stało, należałoby umieścić to w szerszym kontekście historycznym, jeśli mogę sobie na to pozwolić…

… oczywiście, że tak. Jak to zwykle z historią bywa – ona nam raczej pomaga niż przeszkadza w interpretowaniu zjawisk, które dzieją się na świecie.

– To prawda. Chociaż możemy poprzestać na tu i teraz. Możemy znaleźć pretekst, który zawsze się pojawia i jest on uzasadniony. Zwykle jest jakaś kropla, która przelewa czarę goryczy i ludzie wychodzą na ulice. A za nimi następni i następni. To są konkretne rzeczy. W Chile na przykład to była kilkuprocentowa podwyżka cen biletów na komunikację miejską. I możemy się na tym zatrzymać. Powiedzieć: no dobrze, to był ten powód, koniec dyskusji. Ale możemy też spróbować zastanowić się, dlaczego jedno wydarzenie ma taką siłę rażenia, bo z czegoś musi się to wziąć. Przecież nie każda podwyżka cen biletów kończy się masowymi protestami społecznymi.

Gdzie więc są początki strajków w Chile i innych podobnych protestów?

– W latach siedemdziesiątych. Mamy wówczas w Ameryce Łacińskiej rosnące zadłużenie. Szoki naftowe, które drastycznie zmieniły sytuację. Prawicowe dyktatury wojskowe, wspierane bardzo często przez Stany Zjednoczone. Z tym się prawica przez długie lata będzie od tego momentu kojarzyć: z dyktaturą, przemocą, morderstwami politycznymi, z terrorem, torturami, wymuszonymi zniknięciami.

Później następują lata osiemdziesiąte, czyli tak zwana stracona dekada, bo ogromne zadłużenie, powstałe w poprzednich latach, przeradza się w potężny kryzys gospodarczy, który obejmuje cały kontynent. Jednocześnie rozpoczyna się proces demokratyzacji, dyktatury wojskowe tracą już jakiekolwiek poparcie. 

To, co się dzieje przez całe lata dziewięćdziesiąte, to z jednej strony właśnie demokratyzacja, a z drugiej narzucany przez USA neoliberalizm, czyli wprowadzanie reform w duchu konsensusu waszyngtońskiego. Politycy składają wiele obietnic społeczeństwom, mówią: teraz musimy zaciskać pasa i oszczędzać, ale będzie tylko lepiej! Problem w tym, że te obietnice nie znajdują później potwierdzenia w rzeczywistości, żadnych dowodów, żadnych namacalnych rzeczy. 

I tak docieramy do przełomu XX i XXI wieku, gdy kontynent mierzy się z ogromnym kryzysem gospodarczym i kolejną falą protestów społecznych… Ludzie domagają się poprawy sytuacji materialnej i ustąpienia niechcianych polityków.

W wielu państwach skutkuje to przyjęciem zupełnie nowego spojrzenia politycznego. Zaczynają się rządy lewicy, nazwane później „różową falą”. Właściwy początek tej różowej fali, to wybór Hugo Cháveza na prezydenta Wenezueli w 1999 roku. Później wygrywa Luiz Inácio Lula da Silva w Brazylii, Evo Morales w Boliwii… „Trzech muszkieterów lewicy”, tak zaczyna się na nich mówić. 

Za tym idą także zmiany w wielu innych krajach kontynentu, w w myśleniu o zarządzaniu państwami. Rządy lewicowe stawiają na większą równość, bo rozwarstwienie społeczne w ostatniej dekadzie XX wieku bardzo narastało. Dobrym przykładem tego przełożenia wajchy w drugą stronę jest Brazylia, bo Lula da Silva wprowadza wiele programów pomocy warunkowej, conditional cash transfers, po raz pierwszy właściwie w tak dużej skali, rzeczywiście nakierowanych na grupy słabsze, ubogie. Takie rodziny zaczynają otrzymywać konkretne pieniądze, ale pod pewnymi warunkami: muszą wysłać dzieci do szkoły, zadbać o ich szczepienia, o to, żeby kobiety w ciąży chodziły do lekarza, i tak dalej… 

To powoduje niesamowitą zmianę społeczną w Brazylii. Czterdzieści milionów Brazylijczyków zostaje wydźwigniętych z głębokiej biedy i tworzy niższą klasę średnią po raz pierwszy w historii. Później podobne programy zostają wprowadzone w innych krajach Ameryki Południowej z rządami lewicowymi.  

Nowe programy społeczne z początku XXI w. pozwoliły wielu ludziom w Ameryce Łacińskiej przejść od egzystencji na granicy nędzy do stanu, w którym ktoś po raz pierwszy w życiu mógł kupić sobie lodówkę, samochód, czy wysłać dzieci do szkoły. To nadmuchało bańkę oczekiwań

Joanna Gocłowska-Bolek

Udostępnij tekst

To powróćmy teraz do teraźniejszości i zostańmy przy Brazylii, tym bardziej że tym krajem znów rządzi Luiz Inácio Lula da Silva. Ten rys historyczny jest ważny, bo pokazuje, jak wielką siłę oddziaływania miał, i chyba nadal ma, na siebie cały kontynent. Jak państwa i idee polityczne potrafią zmieniać rzeczywistość, także tę zagraniczną. Z drugiej strony mamy często tendencję – także my, dziennikarze – do syntetyzowania wydarzeń czy skomplikowanej rzeczywistości, bo wydaje nam się wówczas, że lepiej ją rozumiemy. Czy to, że rząd i Sąd Najwyższy w Brazylii wyłączyli ostatnio serwis społecznościowy X, ma coś wspólnego z zapowiedzią prezydenta Argentyny Javiera Milei o blokadzie podwyżek emerytur albo z niechęcią prezydenta Wenezueli Nicolasa Maduro do oddania władzy?

– Myślę, że te punkty wspólne są, chociaż sytuacja wydaje się teraz jeszcze bardziej skomplikowana. W Brazylii mamy przecież powrót rządów lewicowych, w Argentynie wybór skrajnego prawicowego polityka, te linie polityczne nie są już rysowane tak mocną kreską.

Znów wróciłabym do historii, a dokładnie do pierwszej dekady lat dwutysięcznych, która była okresem wzrostu ekonomicznego. Mieliśmy do czynienia z boomem gospodarczym, napędzanym przez popyt Chin i innych krajów azjatyckich. To nadmuchało bańkę oczekiwań, bo wspomniane już nowe programy społeczne pozwoliły wielu ludziom przejść od egzystencji na granicy nędzy do stanu, w którym ktoś po raz pierwszy w życiu mógł kupić sobie lodówkę, samochód, czy wysłać dzieci do szkoły. 

Tymczasem w drugiej dekadzie XXI wieku następuje spadek cen surowców, sytuacja międzynarodowa i koniunktura się zmienia, zaczyna się kolejny kryzys. Nazwałabym ten czas dekadą straconych złudzeń. Były ogromne oczekiwania, ludzie poczuli, że można żyć inaczej, a później znów przyszło ogromne rozczarowanie. I tu już zmierzamy do sytuacji obecnej, bo to, co się działo w 2019 roku i co dzieje się w roku bieżącym, to jest właśnie odprysk wspomnianego rozczarowania, a może i przejścia do kolejnego etapu, czyli buntu. I to buntu niezależnego od idei politycznych – od podejścia prawicowego czy lewicowego.

To by się zgadzało z tym, co magazyn „The Economist” pisał na końcu poprzedniego roku – że 2024 rok wydaje się momentem, w którym stare podziały między lewicą i prawicą w Ameryce Łacińskiej ustąpią, a polityka w regionie stanie się o wiele bardziej skomplikowana. Może rzeczywiście należy już odłożyć do lamusa pojęcia takie, jak „różowa fala” czy „niebieska fala”? Bo obserwując wydarzenia w Ameryce Łacińskiej sam widzę tę komplikację. Na przykład coraz więcej krajów, także lewicowych, nie popiera Wenezueli i prezydenta Nicolasa Maduro…

– Tu zwróciłabym uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze nasze europejskie czy polskie rozumienie lewicy i prawicy nie przystaje do tego, co dzieje się w Ameryce Łacińskiej. Wiązanie prawicy latynoamerykańskiej z dyktaturą, przemocą, ale też z poparciem Stanów Zjednoczonych – bardzo silnie rezonuje również dzisiaj. Z kolei dla młodego pokolenia Latynosów dzisiejsza lewica to już nie są politycy, którzy dochodzili do władzy w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

To już nie jest Fidel Castro i rewolucja kubańska czy boliwariańska, tylko bardziej jest to Gabriel Boric z Chile – prezydent nowoczesny z pokolenia millenialsów, który kładzie nacisk na kwestie społeczne i słucha młodych. Po drugie – to, co się dziś dzieje, rzeczywiście nie nazwałabym „różową falą”, nie nakładałabym na to aż tak wyraźnych łatek ideologicznych. 

Widzimy zatem protest ludzi przeciwko dotychczasowym rządom. Gdy rządzi lewica, to wybieramy prawicę. A gdy rządzi prawica, to wybieramy lewicę. Albo – i to dzieje się coraz częściej – pojawiają się absolutni outsiderzy, których trudno nawet zakwalifikować czy to do lewicy, czy do prawicy, bo ludziom jest wszystko jedno. Chodzi o typ człowieka, który nie jest kojarzony ze skompromitowaną olbrzymimi skandalami korupcyjnymi klasą polityczną. Dotyczy to głównie lewicy, ale nie tylko. 

Dlatego teraz zaczyna dominować takie myślenie: dziękujemy wszystkim, którzy już byli. Oni się nie sprawdzili. Nieważne, czy byli z lewicy, czy z prawicy. Dziś wybieramy kogoś zupełnie innego.

Mówi Pani, że obywatele krajów protestują przeciwko rządom – ale to przecież też jest pewna droga na skróty – bo rządy są często skutkiem wielu innych negatywnych zjawisk czy problemów. Wspomniała też Pani o nowym prezydencie Chile – Gabrielu Boriciu – który również doszedł do władzy w wyniku masowych protestów przeciwko nierównościom społecznym. On dziś notuje spadek poparcia w sondażach z powodu rosnącej przestępczości. Przestępczość to jest kolejne hasło, które bardzo często się pojawia w dyskursie o Ameryce Łacińskiej, być może nawet coraz częściej. To jest jedno z tych konkretnych wyzwań?

– Brak bezpieczeństwa jest poważnym problemem. On jest związany z ogromną przestępczością, ale mowa też o braku bezpieczeństwa żywnościowego czy materialnego. Natomiast jeśli chodzi o rosnącą przestępczość – dochodzimy do sytuacji, w której nie tylko problem narasta, ale też ludzie masowo nie chcą go już akceptować.

Tutaj mogłabym podać przykład Salwadoru, który silnie oddziałuje także na inne kraje, nie tylko w Ameryce Centralnej. Chodzi o prezydenta Nayiba Bukele, który doszedł do władzy w 2019 roku, idąc właśnie tym trybem: wybieramy kogoś, kto nie jest skompromitowany, kto wcześniej w ogóle nie był związany z polityką, kogoś, kto obiecuje proste rozwiązania trudnych problemów. Zapewnia, że skończy z przestępczością, że ludzie nie będą musieli wyjeżdżać z kraju, że będą mogli sobie pozwolić na tę przykładową lodówkę czy nawet samochód. 

Ale poza tą przykładową lodówką Nayib Bukele mówi coś jeszcze: nieważna jest demokracja, ona jest przereklamowana, zbudujemy państwo po swojemu! Po swojemu, ale bezpiecznie. Niedługo później Bukele wrzuca do więzień całe masy ludzi, którzy są związani mniej lub bardziej, a może i w ogóle, z gangami. Nie ma długich procesów, nie ma demokratycznych standardów, ale Salwador z najniebezpieczniejszego kraju w regionie w stosunkowo krótkim czasie przekształca się w kraj, w którym da się normalnie żyć, wyjść wieczorem na ulicę i zrobić z sąsiadami grilla. 

Chociaż do przywódcy Salwadoru już przylgnęła łatka przedstawiciela nowej „twardej prawicy”.

– Ale kto mu ją przylepił? My w Europie trochę na siłę często nadajemy takie łatki. Próbujemy klasyfikować, czy to prawica, czy lewica, czy skrajna, czy nieskrajna. A takiemu społeczeństwu salwadorskiemu było tak naprawdę wszystko jedno, gdzie mu jest bliżej. Społeczeństwo było zmęczone ciągłym brakiem bezpieczeństwa i potrzebowało kogoś, kto ten problem rozwiąże. A Nayib Bukele powiedział: ja wiem, jak to zrobić! Ja mam pomysł!

I oto Nayib Bukele jest uwielbianym prezydentem, a sam siebie nazywa najfajniejszym dyktatorem na świecie. On wcale nie neguje tego, w jakim stylu rządzi, to też jest pewna nowa jakość, nie oceniając jej zupełnie. 

Wprowadziłbym na tę latynoamerykańską scenę przywódców kolejnego prezydenta, który też chyba – mimo tego, co się wokół niego dzieje – postanowił, że weźmie sprawy w swoje ręce. Jak na regionalnym tle wypada prezydent Argentyny Javier Milei, który – mimo całego populistyczno-anarchicznego ładunku – stara się jednak wziąć byka za rogi i wyprowadzić kraj z kryzysu, choć na razie efekt jest raczej przeciwny… Jemu ta libertariańska terapia szokowa się udaje?

– To jest dobre skojarzenie, bo on także doszedł do władzy, proponując zupełnie nową jakość. Czy to się uda, czy nie, to już inna sprawa. Argentyńczycy byli jednak zmęczeni politykami, którzy się nie sprawdzili. Ostatnie rządy były lewicowe, peronistyczne, ale wcześniej z kolei były rządy prawicowe – Mauricio Macri ze swoją ekipą też próbowali coś zmienić, ale im się to nie udało.

Oczywiście Milei będzie dla nas skrajnie prawicowy, ale on został przede wszystkim wybrany dlatego, że powiedział: a ja znam receptę! Co więcej: ona jest prosta! A później dodał jeszcze: wiem jak uzdrowić Argentynę, wiem, co zrobić, żebyście żyli spokojnie i żeby to był znowu bogaty kraj, tak, jak sto lat temu. I to był klucz do jego zwycięstwa, Argentyńczycy nie byli już w stanie zaakceptować dotychczasowego modelu. 

Czy on jednak rzeczywiście jest w stanie postawić Argentynę na nogi? To wątpliwe, bo w przeszłości miały już tam miejsce antysystemowe próby reformy, oparte na terapii szokowej, ale one się niespecjalnie sprawdziły. Mam takie podejrzenie, że to będzie jego jedyna kadencja. Nie ma bowiem prostej recepty i szybkich rozwiązań na tak ogromne trudności gospodarcze. To jest kryzys strukturalny, który narastał przez dekady, on nie jest związany tylko z wysoką inflacją, o której się tyle mówi.

A skoro padło hasło „recepta” – czy jest jakaś recepta dla Wenezueli? Tam się nic raczej nie zmieni, prawda? Lider opozycji Edmundo González i de facto zwycięzca ostatnich wyborów prezydenckich uciekł właśnie z kraju do Hiszpanii. Prezydent Nicolas Maduro, rządzący autorytarną ręką, sfałszował wybory, a później, żeby uspokoić naród, przesunął – nie po raz pierwszy zresztą – święta Bożego Narodzenia, które w tym roku wypadną w Wenezueli 1 października. To uspokoi naród?

– Oczywiście, że nie uspokoi. W Wenezueli jest jeszcze inny problem – popadanie w skrajny autorytaryzm. Tam nie można wyjść na ulice i protestować, jak się nie podoba sytuacja, bo ryzykuje się własnym życiem. Albo wieloletnim więzieniem i torturami. Mimo to Wenezuelczycy są na tyle już zdeterminowani, że to robią. Mówią: trudno, co ma być, to będzie, ale nie chcemy już dłużej tego znosić.

Przyczyny tego są zarówno polityczne – czyli coraz większe dokręcanie autorytarnej śruby, o czym świadczą lipcowe wybory – jak i gospodarcze, bo sytuacja kraju jest tragiczna. Ludzie są zmuszeni do ucieczki. Blisko osiem milionów Wenezuelczyków opuściło już swój kraj i teraz po wyborach będą wyjeżdżać następni. Ucieczka też jest formą protestu. Często to jest ucieczka dosłowna, na piechotę, na przykład do Kolumbii. 

Myślę, że w przypadku Wenezueli też nie ma dobrego rozwiązania, ponieważ Nicolas Maduro idzie w stronę Nikaragui, czyli absolutnego autorytaryzmu, niedopuszczającego żadnej myśli opozycyjnej i stosującego prześladowania wszystkich grup społecznych, co dobrze też obrazuje ucieczka Edmundo Gonzáleza i szukanie azylu w Hiszpanii.

Maduro z pewnością stracił już jakąkolwiek wiarygodność i reputację w opinii międzynarodowej i jest przykładem skrajnym, godnym najwyższego potępienia, jak i skrajne i godne potępienia bywają też jego idee polityczne. Faktem jest jednak, że liderzy polityczni z Ameryki Łacińskiej, niezależnie z której strony, mierzą się z bardzo trudnymi wyzwaniami, które po tej złotej pierwszej dekadzie XXI wieku musiały prędzej czy później przyjść. Potrzeba naprawdę sprawnie działających państw i mądrych liderów, żeby w takich warunkach utrzymać się na powierzchni. Ameryka Łacińska nie ma takich liderów?

– Ameryka Łacińska ma wiele problemów strukturalnych i jednym z tych problemów – może jednym z największych – jest poleganie na silnych liderach o figurze kacyka, czyli przywódcy, który z czasem przejmuje coraz więcej władzy i niespecjalnie chce się z tą władzą rozstać. I tu mogę wrócić do przykładu Salwadoru i Nayiba Bukele, który wcześniej mógł wybrzmieć nader pozytywnie. Ale chodzi również o inne kraje. Niekoniecznie te, które od lat kojarzymy z popadaniem w autorytaryzm, jak Wenezuela, Kuba czy Nikaragua, ale na przykład Boliwia czy Gwatemala. W przypadku Gwatemali akurat udało się ten proces, po wyborach demokratycznych, przerwać. Ale zasadniczo jest to bardzo trudne. 

Na to jeszcze należy nałożyć szerszą charakterystykę regionu – Ameryka Łacińska jest kontynentem bardzo rozwarstwionym, o ogromnych nierównościach społecznych, co też wpływa na sytuację wyborców i ich głosy. Bardzo trudno jest przejść z najniższych klas społecznych do tych wyższych. To się czasem udaje – jak w przypadku Brazylii i Luli da Silvy – ale potrzeba do tego ogromnego przekonania ze strony lidera i ogromnych pieniędzy, bez których lider byłby bezzębny. 

Dużych umiejętności i samozaparcia wymagają także zmagania z innymi problemami strukturalnymi, z którymi mierzy się każdy, kto dochodzi do władzy. Wracamy tutaj do tej wyświechtanej korupcji, ale rzeczywiście jest ona kolejnym wielkim problemem Ameryki Łacińskiej. Dotyka tak naprawdę każdego politycznego przywódce i jego otoczenie na takim poziomie, z którego my może nawet nie zdajemy sobie sprawy w Europie. Obywatele do tej pory nawet byli w stanie to zaakceptować na zasadzie: kradnie, ale przynajmniej się dzieli, a czasem nawet coś i zrobi (na przykład poprawi stan infrastruktury). Ale i w tym wymiarze czara goryczy się już przelewa. 

Podobnie jak to miało miejsce w poprzedniej dekadzie w Brazylii, gdy z powodu skandali korupcyjnych, związanych z Partią Pracujących upadły rządy lewicowe, a sam ówczesny prezydent Lula da Silva był oskarżany o korupcję i stawał z tego powodu przed sądem. Do tego dochodzi wspomniana już przestępczość – zarówno zorganizowana, jak i taka pospolita, ale także utrudniająca bardzo życie. Nie ma dziś liderów, którzy chcieliby się tym zająć na poważnie, choć oczywiście w każdej kampanii wyborczej padają takie zapewnienia.

A może Ameryka Łacińska potrzebuje innych wzorców, jeśli w ogóle jesteśmy uprawnieni, żeby w tak paternalistyczny sposób o niej rozmawiać. Na kogo ten region i jego liderzy dzisiaj spoglądają? Bo jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu, można było odnieść wrażenie, że była zapatrzona w Europę. Chwalono wzorce demokratyczne, Wspólnotę Europejską, podglądano także polityki ekonomiczne. Rozmawiamy kilka dni po zakończeniu Forum Ekonomicznego w Karpaczu, w którym Pani uczestniczyła. Ameryka Łacińska – czy też poszczególne kraje regionu – była na nim w jakiś sposób obecna?

– Słabo to wybrzmiało. Jesteśmy w Europie raczej skupieni na sobie, ewentualnie próbujemy znaleźć swoją pozycję i rolę w gospodarce światowej, ale niewiele poza tym. W Karpaczu pojawiły się wątki dotyczące Chin, które oczywiście też są bardzo ważne, ale globalne południe bardzo rzadko pojawiało się w dyskusjach.

Nawet w Wenezueli, gdzie za wyjście na ulicę można dostać karę śmierci albo wieloletnie więzienie, ludzie już nie kalkulują. To jest nowa sytuacja, nowy rodzaj buntu

Joanna Gocłowska-Bolek

Udostępnij tekst

Wydaje mi się, że niepostrzeganie przez nas Ameryki Łacińskiej jako regionu partnerskiego, jest dużym problemem. Nie potrafimy też zbudować takiej polityki, która wspomagałaby poszczególne kraje w budowaniu czy zaszczepianiu demokracji, a tego im – i oni sami to często powtarzają – bardzo potrzeba. Chodzi również o brak wspólnej, europejskiej polityki gospodarczej, co dobrze pokazuje przykład wieloletniej już sprawy umowy między krajami należącymi do MERCOSUR, a więc organizacji współpracy w Ameryce Południowej, a Unią Europejską, która jest negocjowana już dwadzieścia lat i znów została zawieszona. 

Co więcej, Stany Zjednoczone też już od dłuższego czasu nie mają pomysłu na Amerykę Łacińską. Szeroko rozwinięty antyamerykanizm czy nastroje antynatowskie wciąż rezonują. Ale wcześniej Stany mimo wszystko służyły jako wzorzec państwa demokratycznego. To jednak się skończyło. Przyczynił się do tego atak zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol w 2021 roku. 

Wesprzyj Więź

W tym kontekście Europa ma do wygrania rolę promotora i pomocnika w budowaniu demokracji. I to jest dziś najważniejsza funkcja, jakiej możemy się tam podjąć. Oni chcą, żebyśmy im opowiadali i instruowali w temacie tworzenia stabilnej demokracji. Gdy jeżdżę po uczelniach latynoamerykańskich, na przykład po uczelniach w Wenezueli, gdy spotykam się ze studentami czy wykładowcami, to oni bardzo często podają i znają przykład Polski. Chcą rozmawiać na temat naszej transformacji demokratycznej i gospodarczej. I myślę, że mamy im wiele do przekazania, mimo różnej specyfiki krajów regionu oraz świadomości, że to głównie oni są odpowiedzialni za swoją przyszłość. 

Joanna Gocłowska-Bolek – ekspertka w zakresie stosunków Unia Europejska–Ameryka Łacińska i Karaiby. Od kwietnia 2020 roku pełni funkcję zastępcy dyrektora Ośrodka Analiz Politologicznych i Studiów nad Bezpieczeństwem Uniwersytetu Warszawskiego. Posiada tytuł doktora nauk ekonomicznych.

Przeczytaj również: Autentyczny w upadkach, czyli czego Kościół mógłby się nauczyć od Maradony

Podziel się

Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.