rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Autentyczny w upadkach, czyli czego Kościół mógłby się nauczyć od Maradony

Graffiti z Maradoną na ulicach Buenos Aires. Fot. Cadaverexquisito

Maradona był łgarzem, cwaniakiem i narkomanem. A mimo to pozostał idolem prostych ludzi, którzy w jego wyborach i marzeniach widzieli samych siebie.

25 listopada zmarł Diego Armando Maradona, według wielu największy piłkarz w historii światowego futbolu. Był typowym przedstawicielem „uświadomionych” niższych klas społecznych Ameryki Łacińskiej, zaś niesłabnącą popularność zawdzięczał temu, że nigdy nie odciął się od swoich korzeni.

Dwie drogi

Co ciekawe, jeśli chodzi o postawę społeczną, jego przeciwieństwem jest inny wielki wirtuoz futbolu, Brazylijczyk Pele. Wykorzystał on okazję, by odmienić swój los. Dzięki sukcesom na boisku i rozgłosowi, „skumał się” z bogatymi i wpływowymi elitami, trzy razy żenił z białymi kobietami, zgromadził własny kapitał, został nawet ministrem sportu, a w końcu przeniósł się na stałe do Stanów Zjednoczonych – państwa, które Latynosi uważają za kraj bogatych wyzyskiwaczy, choć większość obywateli Ameryki Południowej marzy, by w nim zamieszkać.

Zrealizowane marzenia miały jednak swoją cenę. Mimo że Pele wygrał trzy mundiale, a reprezentacja Brazylii z nim w składzie nigdy nie przegrała żadnego meczu (!), stracił status gwiazdy, i to w kraju, w którym piłka nożna uchodzi za religię.

Maradona z kolei się nie zmienił, nigdy nie starał się być kimś innym. Pozostanie idolem prostych ludzi, którzy mogą się z nim utożsamiać – w jego sposobie życia, w poglądach i w marzeniach o powszechnym szczęściu widzieć samych siebie. 

Boiskowy geniusz i łgarz

Diego uważał się za głęboko wierzącego katolika. Twierdził, że Kościół powinien walczyć o prawa ubogich. Nie ukrywał swoich lewicowych sympatii. Popierał autokratyczne rządy Fidela Castro i Hugo Cháveza, jego największym idolem był rewolucjonista Che Guevara, którego wytatuowany wizerunek nosił z dumą na ramieniu.

A na boisku? W czasie meczów omijał przeciwników jak paliki. To były niezapomniane slalomy. Umiał też niestety oszukiwać rywali, a czasem nawet sędziego (słynna „ręka Boga” w ćwierćfinałowym meczu z Anglią na mundialu w 1986 r.). 

Poza grą także był cwaniakiem i łgarzem, ponadto człowiekiem uzależnionym od używek, a także od sławy.

Cwaniactwo jedynym sposobem?

Żeby zrozumieć fenomen Maradony i Pelego, warto przyjrzeć się kontynentowi, z którego obaj pochodzą. Społeczna koniunktura Ameryki Łacińskiej przypomina Europę sprzed ponad stu lat, a może nawet sprzed rewolucji francuskiej.

Pełnia władzy należy do bogatych, którzy decydują o losie biedoty żyjącej w totalnej nędzy, bogacąc się jej pracą. Elity oczywiście chcą za wszelką cenę utrzymać społeczeństwo klasowe. Już samo zwrócenie uwagi na niesprawiedliwość systemu może w ich oczach uczynić z komentatora komunistę. W ten właśnie sposób często widziany jest tam Kościół, który nie chce pogodzić się z sytuacją wyzysku, uzależnienia społecznego i który w Ameryce Południowej znany jest z głoszenia teologii wyzwolenia. 

Taka jest smutna rzeczywistość latynoamerykańska: biedni, czując się kompletnie bezsilni wobec sprawujących władzę, postrzegają cwaniactwo jako jedyny sposób na przetrwanie, oczywiście poza przejściem na stronę władzy, które zresztą rzadko jest możliwe. Czy nie podobnie było w Polsce za okupacji czy później komuny? Cwaniactwo pozostawało nieraz jedynym, poza kolaboracją, sposobem na dobre i w miarę dostatnie życie.

Uciec z matni

Nie mniej istotnym elementem latynoskiej układanki jest świadomość ludzi z nizin społecznych, że nie mają oni żadnego wpływu na swoje życie i przez to czują się totalnie uzależnieni od woli silniejszych od siebie. A jeżeli ktoś jest uzależniony, najczęściej konformistycznie poddaje się uzależnieniu, łatwo usprawiedliwia się przed samym sobą, ewentualne krótkie chwile szczęścia przeżywa tylko w świecie fantazji. Można też walczyć z uzależnieniem, ale jest to walka, która kosztuje wiele wyrzeczeń i upokorzeń.

I tu wracamy do Maradony. Był on człowiekiem faktycznie uzależnionym, ulegał szaleństwom świata, nie był żadnym nonkonformistą, często poddawał się niszczącym jego zdrowie nałogom, szczególnie narkotykom. Ale próbował z tym walczyć.

Latynosi z nizin społecznych, czując się kompletnie bezsilni wobec sprawujących władzę, postrzegają cwaniactwo jako jedyny sposób na przetrwanie

Udawał się na odwyk między innymi na Kubę. Wydaje się, że dla niego reżim był zarówno jedynym sposobem na walkę z własnym uzależnieniem, jak i na rozwiązaniem problemu uzależnienia społecznego – biednych od bogatych. Dlatego właśnie popierał Castro i innych. Było to oczywiście myślenie bardzo naiwne, ale miało swoje uzasadnienie w takim, a nie innym kontekście społeczno-politycznym, w którym słynny Argentyńczyk dokonywał wyborów.

Perspektywa kusząca, choć samobójcza

A co ma do tego wszystkiego Kościół? On tak samo musi wybierać, zarówno w Ameryce Południowej, jak i w każdej innej części świata. Kościół latynoamerykański nie jest jednolity w swoich decyzjach i w poszczególnych krajach regionu pozostaje mniej lub bardziej związany z elitą władzy. Raczej trudno mówić o jego neutralności, bo postawa neutralna wobec rzeczywistości jest tam w zasadzie postawą akceptującą rzeczywistość, a postawa ją kwestionująca zawsze będzie się wiązała z represją ze strony tych, którzy nie chcą zmian.

Podobnie było zresztą w Ewangelii – trudno znaleźć w niej sytuacje, w których Jezus byłby neutralny wobec cierpienia lub nie byłby krytykowany za czyny miłosierdzia.

Wesprzyj Więź

Środowiska kościelne, które popierają elity władzy, korzystając z przywilejów, dóbr i wpływów, usprawiedliwiają się jednak, że jest to najodpowiedniejszy sposób na realizowanie posłannictwa Kościoła, czyli doprowadzenia ludzi do zbawienia. Perspektywa rzeczywiście kusząca, ale dla Kościoła samobójcza.

Nie jest autorytetem, ale…

Wróćmy do wirtuozów futbolu. Pele wybrał drogę przywilejów. Przechodząc na stronę bogatych, stracił miłość zwykłych ludzi, pozostała ich obojętność lub co najwyżej resztki sympatii. Ale dodajmy – sympatii do wielkiego piłkarza z przeszłości, a nie do byłego ministra sportu Brazylii i prezydenta drużyny New York Cosmos. 

Maradona dokonał innego wyboru. Nie jest on dla mnie żadnym autorytetem moralnym, wręcz przeciwnie. Uważam go za człowieka słabego i pogubionego, który zawsze próbował „wykiwać” to, czemu nie potrafił stawić czoła. A jednak ludzie cenią go nie za jego słabości, ale za to, że nie wstydził się bycia grzesznikiem i – jak oni – podejmował walkę ze swoimi upiorami.

Podziel się

1
Wiadomość