Świat ciągłych sukcesów jest ostatecznie światem nieludzkim.
Skończyłem oglądać „Teda Lasso”. Serial ten stał się w ciągu kilkunastu ostatnich nocy miodem na moje serce. Opowiada o trenerze futbolu amerykańskiego, który zgadza się prowadzić przeciętną drużynę piłkarską, fikcyjne AFC Richmond, w angielskiej Premier League. Z faktu, że Ted (znakomity Jason Sudeikis, zresztą pomysłodawca formatu) nie ma pojęcia o piłce nożnej, wynika wiele zabawnych sytuacji. Całość to jednak coś znacznie więcej niż zgrabna komedia – jest tu miejsce i na śmiech, i na łzy, i na pokazanie ujmujących, ludzkich cech poszczególnych bohaterów, i na empatię.
Piękno, a nie wynik
Oglądając, od razu zwróciłem uwagę na pewien szczegół. Drużyna trenera Lasso długo, praktycznie wcale nie wygrywa, na koniec pierwszego sezonu wręcz – przepraszam za spoiler – spada do niższej ligi. I co? I nic, Ted zdaje się tym niewzruszony. Mówi otwarcie, że nie o wygrywanie mu chodzi. Chce, by jego piłkarze uwierzyli w siebie, by stawali się „swoją najlepszą wersją” – na boisku, i poza nim. Tyle i aż tyle.
Banał? Być może. A jednak… Jest taki moment w serialu, kiedy po raz kolejny Richmond podejmuje wielki Manchester City. Po meczu do Lasso podchodzi Pep Guardiola, jeden z najlepszych trenerów na świecie, podaje mu rękę, uśmiecha się i… dosłownie powtarza formułę Teda: „Nie chodzi mi o wygrywanie, a o to, by moi piłkarze stawali się lepsi, na boisku i poza nim”.
I ja się uśmiecham, w uszach dźwięczy mi bowiem autentyczna, rozbrajająca wypowiedź Pepa raptem sprzed kilku dni, że na razie nie ma on w sobie motywacji do wygrania po raz kolejny ligi angielskiej (ale – jak zaznacza – motywacja przyjdzie zapewne pod koniec sezonu). Znowu: nie o wygrywanie tu chodzi…. Przypominam też sobie boiskową filozofię Césara Luisa Menottiego, szkoleniowca, który w 1978 r. poprowadził Argentynę do upragnionego mistrzostwa świata. Był on miłośnikiem literatury i piękna – przede wszystkim piękna w futbolu. Zależało mu, by jego zawodnicy grali ze swobodą i kreatywnością, by uosabiali wolność dręczonego wojskową dyktaturą narodu.
A Cesare Prandelli? Pamiętam dobrze Euro 2012, rozgrywane w Polsce i w Ukrainie. Włosi przyjechali na turniej z fatalną opinią dotyczącą całej drużyny i poszczególnych zawodników – właściwie nikt w ich kraju nie wierzył, że cokolwiek ugrają, dziennikarze i kibice wieszali na kadrze psy. Trener Prandelli kazał natomiast piłkarzom cieszyć się z tego, że nie muszą dźwigać na barkach żadnej presji. Niech czerpią radość z gry, niech się nią bawią. Efekt? Drużyna dotarła do finału, zaprezentowała bodaj najładniejszy futbol na turnieju. Owszem, rozegrała jeden słaby mecz, ten finałowy, 0:4 z Hiszpanią, ale mogła wrócić do Italii bez wstydu, bez spuszczania głowy.
O źródłach pocieszenia Damian Jankowski rozmawia z Wojciechem Bonowiczem
Każdy z tych trenerów osiągnął sukces bądź się do niego zbliżył, ale końcowy triumf nie był dla żadnego z nich celem samym w sobie, raczej elementem pewnego procesu, niejako jego efektem ubocznym. Bardziej niż wynik liczył się wysiłek i nastawienie.
Przychodzi mi na myśl jeszcze boks. Słynne słowa Rocky’ego Balboa: „Nieważne, jak mocno bijesz. Ważne, jak długo wytrzymasz”. I błysk w oku Martina Scorsese, który po realizacji „Wściekłego byka” przekonywał w wywiadach, że dyscyplina ta jest dobrą metaforą życia. W nim też – zauważał reżyser – musisz raz czy drugi oprzeć się o liny. Upaść na deski. Przegrać z rywalem lub z własną słabością. A potem się podnieść i spróbować znowu.
Warto być – to nieoczekiwane porównanie Teda Lasso – jak złota rybka: mieć krótką pamięć, nie rozpamiętywać tego, co było. Skupić się na tym, co przed tobą. Dać z siebie wszystko. Wtedy twoje zaangażowanie docenią kibice (kto z nas nie zachwycał się waleczną Gruzją na ostatnim Euro?).
Sukces jako „coś paskudnego”?
Jeśli ktoś myśli, że to tekst o sporcie, myli się. Wszystko, o czym tu mowa, można przenieść na niemal każdą dziedzinę życia.
Weźmy jakąkolwiek twórczość. W rozmowach z Wojciechem Marczewskim, które ukazały się w książce „Świat przyspiesza, ja zwalniam”, niewiele mówiliśmy o sukcesach. „W życiu twórcy ważne są porażki. Zatrzymują go one w biegu, napędzanym przez wcześniejsze uznanie czy nagrody, pozwalają zrobić krok wstecz, nabrać nieco dystansu. Niebezpieczne byłoby uwierzyć, że jest się genialnym artystą” – zaznaczał reżyser.
W jeszcze ostrzejszym tonie wypowiadał się dekady wcześniej Pier Paolo Pasolini. „Sukces jest niczym. Jest dla człowieka zawsze fatalny. Może chwilowo wywyższać, może oferować drobne zadowolenie, sycąc próżność, ale w rzeczywistości, gdy tylko się go osiągnie, człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że to coś paskudnego” – stwierdzał w 1971 roku.
Jasne, że to hiperbola, że nie zgodziłby się z tymi słowami żaden zawodowy sportowiec. W końcu każdy, kto staje do rywalizacji, marzy o wygranej (kiedy jej nie ma, opinia publiczna potrafi być wściekła, jak po zakończonych właśnie igrzyskach…). Ba, każdy człowiek pragnie spełnienia, uznania dla swojego trudu, satysfakcji, każdy pragnie sukcesu – w takiej czy innej dziedzinie, zawodowej lub prywatnej. To absolutnie nic złego. A jednak w zdaniu, że „sukces jest niczym”, dostrzegam sporo prawdy.
Mniej więcej do liceum dużo grałem w piłkę jako bramkarz. Mistrzostwa szkoły, takie czy inne turnieje, mecze. Zasada bramkarskiego treningu, którą szybko sobie przyswoiłem, brzmiała: „nie wszystko wyłapiesz”. Oczywiście dobrze byłoby za każdym razem zachować czyste konto, ale czasem to niemożliwe, pod gradobiciem strzałów co najmniej jeden gol zazwyczaj wpadnie.
I to chyba szersza prawidłowość: sukces jest ulotny. Żadna dominacja nie będzie trwała wiecznie. Nie da się ciągle wygrywać. A nie da się z prostego powodu: nie jesteśmy maszynami. Przychodzi moment, gdy – jak w wierszu Miłosza – napotykamy na kamienny mur i zaczynamy rozumieć, że „ten mur nie ustąpi żadnym naszym błaganiom”.
Cel nie uświęca środków
Od porażki wolę zresztą słowo „klęska”. Pierwsze ma zabarwienie pragmatyczne, zwłaszcza współcześnie. Porażka musi nas czegoś nauczyć, stać się trampoliną ku szczytom. A klęska to klęska. Przychodzi i zastaje człowieka bezradnym. „Wśród lęku i podejrzeń, / z zamętem w myślach, z trwogą w oczach, / rozpaczliwie szukamy jakichkolwiek sposobów, / aby uniknąć oczywistej grozy, / która jest tuż przed nami” – notuje Kawafis.
W innym utworze aleksandryjski poeta radzi: „losu, co w końcu zawiódł cię, trudów, / co poszły na marne, planów, które wszystkie / okazały się pomyłką, nie opłakuj bez sensu”. Trzeba pożegnać szansę, którą tracimy, nie oszukując się przy tym, że „to był tylko sen”.
Uznać własną przegraną oraz fakt, że w danym momencie nic już nie zrobimy – myślę, że to ważne. I uniwersalne. W przeciwnym razie będziemy dążyli do takiego lub innego zwycięstwa dosłownie za wszelką cenę, po trupach. Uznamy, że cel – ten najwyższy cel! – uświęca środki. A to droga donikąd. Jasne, być może wreszcie osiągniemy sukces, ale po drodze zostawimy za sobą ścieżkę, którą wydeptaliśmy cierpieniem innych, nieliczeniem się z innymi. Naprawdę było warto? Świat ciągłych sukcesów jest ostatecznie światem nieludzkim. Pozbawionym wrażliwości i empatii.
Pisałem o tym na łamach „Więzi” kilkakrotnie: żyjemy w kulturze ciągłej rywalizacji – tyleż pociągającej, co bezdusznej. Od dziecka musimy się starać o jak najlepsze wyniki w szkole, potem myśleć o awansie w pracy, nierzadko drżeć o zawodową pozycję. Robić coraz więcej i coraz lepiej. Wyścig ma przecież zwycięzców (tych jest mniej) i pokonanych (większość).
A gdyby tak spróbować – przynajmniej w jakimś stopniu – wypisać się z tego biegu? Gdyby uznać, że nie musimy ciągle wygrywać? Że jeśli przegramy, to nie staniemy się nagle mniej wartościowymi osobami, bo swojej wartości, ani niczyjej wartości, nie mierzymy sukcesami? Gdyby po prostu, choć to naiwnie brzmi, czerpać radość z życia, jak piłkarze AFC Richmond ze swojej gry? Bez zakładania różowych okularów, bez infantylizmu; uznając, że nie wszystko pójdzie po naszej myśli. Że – jak w piosence Budki Suflera – „przegrywać czasem to normalna rzecz”. I że wtedy, właśnie wtedy, bardziej niż podczas triumfów, okazujemy się ludźmi…
Przeczytaj też: Smutku mój, ty zawsze przy mnie stój