Jesień 2024, nr 3

Zamów

Miłosz wielki, Miłosz bezradny

Czesław Miłosz, maj 1990. Fot. Tomasz Wierzejski / Agencja Wyborcza.pl

Zaczynam dostrzegać innego Czesława Miłosza – nie tyle genialnego poetę, ile człowieka przyznającego się do porażek, przybitego własnym losem, coraz bardziej bezradnego.

Pamiętam czerwony pasek wyświetlany w telewizorze dziadków: „Czesław Miłosz nie żyje”. Był gorący sierpień, miałem dwanaście lat. Umarł znany literat, tyle wtedy wiedziałem. Kiedy siedem lat później zdałem maturę, jako swoistą wyprawkę w świat kupiłem sobie jego „Wiersze wszystkie”. W następnych latach spędziłem z nimi całkiem sporo nocy.

Mijają właśnie dwie dekady od tamtego sierpnia, od śmierci noblisty. Nie wydaje mi się, by można dziś było jakkolwiek zmierzyć „aktualność” Miłosza, jego społeczne znaczenie. O wiele ciekawsze jest pytanie, które zadaliśmy ludziom pióra w letnim numerze kwartalnika „Więź”: jaki Miłosz jest ważny dla mnie? Niekoniecznie dla Polski i świata, a dla mnie osobiście? Wyszła z tego międzypokoleniowa ankieta, zaś jeden z jej wniosków brzmi: jeśli się zacznie czytać autora „Ziemi Ulro”, nie można obok niego przejść obojętnie.

Dla mnie również nie ma i nie było jednego Czesława Miłosza. Najpierw odkrywałem tego późnego, teologicznego (dziś uznaję wyższość Różewicza w ich sporze), później – ekstatycznego przeciwnika śmierci. W ostatnich miesiącach zaczynam dostrzegać coraz wyraźniej jeszcze innego Miłosza – nie tyle wielkiego poetę, ile człowieka przyznającego się do porażek, przybitego, zaskoczonego, głównie negatywnie, swoim losem. Człowieka coraz bardziej bezradnego.

Dwa tory

W „Więziowej” ankiecie Urszula Honek przyznaje, że bliski jest jej Miłosz, „gdy zatrzymuje się na krawędzi rozpaczy, ale wie, że wystarczy jeden nieostrożny ruch”. Myślę podobnie. Wiem zresztą, że autor „To” sam siebie określał jako „mistrza pokonanej rozpaczy”, że praktycznie przez całe życie pisał przeciwko niej. Przeciwko rozpaczy wojny. Przeciwko rozpaczy emigranta zmuszonego trafić do obcego sobie świata (wspaniale opisuje to Eliza Kącka w swoim eseju w numerze). Przeciwko rozpaczy osoby żegnającej kolejnych bliskich, zmagającej się z trudami starości („Kończy się wiek dwudziesty i moje życie” – co za wers!) oraz z pokusą uznania, że czeka na nas jedynie nicość.

Pamiętam własne zaskoczenie, gdy na studiach przeczytałem gdzieś odpowiedź, jakiej stary Miłosz udzielił kiedyś dziennikarzom. Pytali, czy miał udane życie. Usłyszeli krótkie: nie. Wtedy tego nie mogłem pojąć. Jakże to, zdobył literacki Olimp i uznaje swoje życie za nieudane?! Dopiero z czasem zrozumiałem, jak szczere było to zaprzeczenie.

W latach 70. biografia Miłosza biegła dwutorowo. Na jednym torze był poeta odnoszący sukcesy, coraz pewniejszym krokiem zmierzający po najważniejszy literacki laur. Na drugim mąż i ojciec mierzący się z cierpieniem najbliższych. W roku 1976 ciężko zachorowała Janina Miłosz. Choroba praktycznie unieruchomiła ją na dekadę, sprowadziła na nią ból fizyczny i psychiczny, pytania w stylu: „Kto to robi? Komu to potrzebne?”. Z kolei młodszy syn poety, Piotr, wrócił z pracy na Alasce w fatalnym stanie psychicznym, czasowo niezdolny do samodzielnej egzystencji, z manią prześladowczą.

Życie Miłosza biegło dwutorowo. Na jednym torze był poeta odnoszący sukcesy, coraz pewniejszym krokiem zmierzający po najważniejszy literacki laur. Na drugim mąż i ojciec mierzący się z cierpieniem najbliższych

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Miłosz po raz pierwszy staje się opiekunem rodziny, domatorem. Mniej więcej w tamtym okresie nocami tłumaczy Biblię, dokładnie Księgę Hioba i psalmy. Na ile wpisuje własne życie w model próby, której poddaje sprawiedliwego Bóg? W powstałej później „Modlitwie” notuje:

Zanosiłem prośbę egoisty, i raczyłeś ją spełnić,
Po to, żebym zobaczył, jak była nierozumna.

Ale kiedy z litości dla innych błagałem o cud,
Milczały, jak zawsze, i niebo, i ziemia.

Z kolei w liście do przyjaciół zdradza: „O swoim życiu myślę jako przegranym. […] nawet gdyby założyć, że napisałem kilka rzeczy wartościowych, to na drugiej szali są cierpienia Janki, dziesięć lat paraliżu, depresji i paranoi, oraz cierpienia Petera”.

Czasem się mówi o Miłoszu jako o twórcy, który długo śnił i wreszcie wyśnił dla siebie Nobla. Tymczasem on, podobnie jak jego dawny przyjaciel Iwaszkiewicz, kiedy zbliżał się do szczytu, głowę miał zaprzątniętą innymi kwestiami niż literatura. Literatura, owszem, pozostaje ważna, nie może być inaczej, ale przede wszystkim trzeba ugotować obiad, posprzątać, zawieźć żonę lub syna do lekarza. Ironia losu? Nieprzypadkowo po latach powie o sobie, że był „igraszką sił / chichoczących, nurkujących w powietrzu, / i tylko dziwi się, / że tak mu wypadło”. Jego życie okazało się „połamane”, „niemożliwe, choć znoszone”. Gdyby ktoś się mu przyjrzał, mógłby określić je „ubogim” oraz stwierdzić: „ścieżki stamtąd w górę jakie strome!”.

Niech Nobel mnie ominie

Wracam jeszcze do tych niespełnionych prób, bo i sam Miłosz do nich wracał. Wtedy zresztą chyba doszedł do intuicji, którą wyrażał w późnych wierszach: Bóg zapewne jest, ale nie potrafi zbawić człowieka od bólu. Przynajmniej nie wybawił od niego poety. W „Przed Majestatem” czytamy:

Gorzko Boga w nieszczęściu chwalić,
myśląc, że nie uratował, chociaż mógł.

Anioł Jehowy nie dotknął powiek
człowieka, którego trzymam za rękę,
świadectwa bezwolny cierpienia bez winy.

[…] Niewysłuchana prośba: uderz we mnie,
a jemu w zamian daj powszednie życie.

Bóg „nie uratował, chociaż mógł”. Jak sobie z tym poradzić? A może tego się nie da zrobić, może trzeba nieść bliznę w sercu do ostatniego dnia? Miłosz postrzegał cierpienie bliskich w kategorii winy – to on miał być mu winny, to swoista kara za jego literacki talent i uznanie. Ból polegał też na tym, że nie mógł z tym nic zrobić, nie mógł dokonać transakcji wymiennej z Bogiem, Dajmonionem lub losem. Chociaż próbował: „Odstąp ode mnie, duchu ciemny. / […] Wbrew mojej woli dotykałeś mnie. Wbrew mojej woli przemawiasz, duchu ciemny”.

Rozdzierająco w tym kontekście brzmi wyznanie, jakie pisarz sformułował w liście do ks. Józefa Sadzika: niech Nobel mnie ominie, byleby w zamian wyzdrowiał Piotruś. Słowa te przytacza w swojej biografii Andrzej Franaszek, dodając komentarz: „Ktokolwiek nad nami słuchał tej modlitwy, ludzkie życzenie spełnił na odwrót”.

„Leżę i czekam, aż widziadła znikną”

Janina Miłosz odchodzi 17 kwietnia 1986 roku, mąż żegna ją w wierszu, w którym przyznaje się do zdrad. „Zaznaliśmy wiele szczęścia i wiele nieszczęścia” – podsumowuje. Dopiero w połowie lat 90. poprawia się i stabilizuje stan młodszego syna. Wcześniej jednak na poetę spada jeszcze jedna, tym razem zupełnie niespodziewana śmierć. 26 sierpnia 1980 roku umiera nagle ks. Sadzik, jego powiernik.

Zmień moje życie. Trzeba mi pomocy,
Tak jak dawałeś, radą i modlitwą.
Wymawiam imię przebudzony w nocy,
Leżę i czekam, aż widziadła znikną

– notuje poeta w wierszu żegnającym przyjaciela. Wkrótce zaczną się lata, gdy będzie formułował modlitwy „wydany na pastwę ciemności”. Lata duchowych poszukiwań, zmagań, lata pytań i udzielania sobie mniej lub bardziej klarownej odpowiedzi. Tyle że to dopiero później.

A i tak najbardziej intrygujące są te właśnie momenty biografii Miłosza, kiedy życie wymykało mu się z rąk, gdy myślał, że już wie, i… musiał ponownie weryfikować swoją wiarę i swoją niewiarę. Jak w przywołanej już „Modlitwie”, w wersach-prośbie: „Uwolnij mnie od win, prawdziwych i urojonych. / Daj pewność, że trudziłem się na Twoją chwałę”. Jak w „Orfeuszu i Eurydyce”, elegii na cześć zmarłej niespodziewanie drugiej żony (pisałem o tym poemacie tutaj).

Są chyba w Miłoszowej rzece odnogi wciąż ożywcze, przynajmniej dla mnie. Ale biją one nie tyle w traktatowej, wprost metafizycznej części jego twórczości. Raczej w wersach, z których przebijają się ludzkie rysy ich autora – twarz starca, wyznającego: „Jak mogłem / jak mogłem / robić takie rzeczy / żyjąc w tym strasznym świecie / podlegając jego prawom / igrając z jego prawami”. Smutna twarz człowieka doświadczonego przez życie, który przeszedł przez „wszystkie piekła i niektóre raje” swojego wieku, również, a może przede wszystkim – piekła intymne, indywidualne, egzystencjalne. Zostało udawać radość, „chociaż jej zabrakło, / Bo mnożyć skargi byłoby za łatwo”.

Wesprzyj Więź

Nad wszystkim zawisa pytanie: czy życie mogło się potoczyć inaczej? Życie Miłosza, ale i każde życie. A może to jedyna uniwersalna mądrość, wcale dziś niepopularna: ludzka egzystencja to żywioł, nie da się go tak całkowicie ujarzmić, zaplanować, poskładać różne jego części, zharmonizować je ze sobą, zapewnić sobie rozwój we wszystkich obszarach. Trzeba próbować. Zawsze jednak będzie jakiś brak, którego nie da się zapełnić. Cierpienie, któremu nie można zaradzić. I co? I nic.

Bardzo lubię pewien wiersz, jego tytuł to „Jeszcze jedna sprzeczność”. Miłosz zastanawia się w nim, czy spełnił, co miał „spełnić tu na ziemi”. Dochodzi do wniosku, że był „mało przytomny”, że „następnym razem” wcześnie szukałby mądrości. „Wyrzekając się, wybrałbym los w posłuszeństwie. / Poskromiłbym wilcze oczy i żarłoczne gardło. / Powierzyłbym się tylko jednemu zdaniu” – deklaruje poeta. I szybko dodaje: „Które jednak wtedy nie mogłoby być wykonane”.

Przeczytaj też: Arka Miłosza

Podziel się

4
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.