Knopfler jest gitarzystą, wokalistą, przede wszystkim jednak: twórcą piosenek. Mało kto potrafi z taką empatią wczuć się w dolę ludzi poniżanych i wyrzucanych na margines społeczeństwa.
Dire Straits to „taki przeciętny zespół knajpiany” – mówił w 2015 r. John Porter. Lider tej rockowej grupy bywał również obiektem kpin twórcy prześmiewczego profilu „Wychowany na Trójce”: „Mark Knopfler osiąga poziom, którego nie są w stanie doścignąć dzisiaj młodsi. Wymagania sprzętowe: co najmniej amplituner stereofoniczny Denon RCD-M40, nośnik: winyl” (uwaga, ironia). Innym razem ten sam autor podśmiewa się z komentatora Tomasza Smokowskiego: „pod płaszczykiem specjalizacji w dziedzinie sportu dla napitych «roboli» i troglodytów (22 chłopów gania za piłką) kryje się Znawca Muzy Rockowej, który… w Domu słucha «Brothers In Arms» przy Zapalonych Świeczkach…” (pisownia oryginalna).
Mark Knopfler – muzyk w Polsce uwielbiany i jednocześnie znienawidzony – kończy właśnie 75 lat. Dość niesprawiedliwie stał się w naszym kraju jednym z symboli „tatusiowego rocka z długimi wąsami”, który na długie lata zdominował wyobraźnię muzyczną dużej grupy Polaków – przynajmniej tych z intelektualnymi aspiracjami.
Konserwatywny patos?
Na czym polega „tatusiowy rock”? Długie solówki gitarowe, romantyzm, melancholia, męskie głosy. Obok Knopflera – Roger Waters z Pink Floyd, Peter Gabriel, a potem Phil Collins i Ray Wilson ze swoim Genesis, Marillion, Yes. Rock progresywny, rock klasyczny, raczej spokojny niż buntowniczy, z naciskiem na technikę, melodię i nastrój. Czasem mówi się o „rockowych nudziarzach”. „Piotr Kaczkowski w «Trójce» puszczał w kółko Emersonów i Yesów. To nie było uczciwe. Załatwił nas na cacy. Puszczał ten gnój i rozmiękczał nam charaktery” – pisał Andrzej Stasiuk. Dziś jednak, w urodziny Marka Knopflera, spójrzmy na niego nieco inaczej.
Z gigantami rocka progresywnego, promowanymi przez Piotra Kaczkowskiego czy Tomasza Beksińskiego, Knopflera łączy w gruncie rzeczy niewiele. Owszem, w czasach Dire Straits zdarzało mu się grać wielominutowe solówki („Telegraph Road”), niektóre jego utwory („Private Investigations”) też miały w sobie progresywno-rockowy dramatyzm. Ale tak naprawdę Knopflerowi daleko do „konserwatywnego” patosu. Dziś to przede wszystkim muzyk folk-rockowy, który nieśpiesznie opowiada swoje proste historie prostymi, ba, powiedziałbym: skromnymi dźwiękami.
Tak się składa, że w Polsce masowe uwielbienie dla Knopflera wzrosło przede wszystkim od czasów płyty „Brothers in Arms”. Przez trzydzieści lat, przez które emitowany jest trójkowy Top Wszech Czasów, tytułowy utwór tylko cztery razy nie pojawił się na podium. Jarek Szubrycht w przychylnym dla Knopflera artykule w „Gazecie Wyborczej” pisze, że przez tę ciągłą ekspozycję na przebój Dire Straits „z osobą Marka Knopflera wiąże się pewnego rodzaju trauma. Może tylko osobista, może generacyjna”. Potwierdzam: generacyjna.
Różne rzeczy można mówić o Dire Straits, ale na pewno nie da się ich pomylić z innym zespołem
Debiut Knopflera z Dire Straits miał jednak miejsce w 1977 roku – i muzyka grana przez nich wówczas niewiele miała wspólnego z „pościelowymi” saksofonami rodem z „Your Latest Trick”. Zespół grał rzeczy swoje, własne, osobne, i przynajmniej początkowo niepopularne. Zupełnie inne niż grało się w schyłkowych latach 70. i w latach 80. – w czasie wahań między punkiem, wzbierającą nową falą, coraz bardziej ordynarnym i barokowym popem (te kilkanaście lat dzieli szlachetne disco Glorii Gaynor od New Kids On The Block…) a epigońskimi, plastikowymi resztkami art rocka.
W tamtym momencie tworzył muzykę zapomnianą – bezpretensjonalnego roots rocka z elementami country, folku i rock’n’rolla. Prostego, a przy tym diabelnie wirtuozerskiego. Do ówczesnego krajobrazu muzycznego Dire Straits pasowali jak siodło do świni. To nie było też zupełnie nowe granie. W specyficznym fingerstyle Knopflera (gra wyłącznie palcami prawej ręki, nie używając kostki) wyraźnie słychać wpływ Cheta Atkinsa, gitarzysty country, współpracującego między innymi z Elvisem Presleyem. W 1990 r. Knopfler i Atkins nagrają zresztą wspólnie płytę „Neck and Neck”. W muzyce Marka słychać też wyraźny wpływ J.J. Cale’a (co zarzuca liderowi Dire Straits wspomniany Porter), do czego muzyk początkowo niechętnie się przyznawał.
Ale wszystkie te wpływy, twórczo przetworzone, złożyły się na niepowtarzalny styl. Różne rzeczy można mówić o Dire Straits, ale na pewno nie da się ich pomylić z innym zespołem.
Oddać głos ludziom
Mark Knopfler jest gitarzystą, wokalistą, ale dla mnie – przede wszystkim twórcą piosenek. Mało kto, może poza Bobem Dylanem, potrafił z taką empatią wczuć się w dolę ludzi słabszych, poniżanych, wyrzucanych na margines społeczeństwa. W tych opowieściach wybrzmiewa lewicowa wrażliwość Knopflera, ale w sposób nienachalny – lider Dire Straits nie moralizuje, nie wpycha słuchaczom do głowy ideologii. Przede wszystkim oddaje głos swoi bohaterom. Jest solidarny z tymi, którzy cierpią przez możnych tego świata.
Może wiąże się to z poplątanymi losami jego rodziny – ojciec był Węgrem pochodzenia żydowskiego, który uciekł do Wielkiej Brytanii przed Niemcami na początku II wojny światowej. Mark – z wykształcenia anglista – pracował jako reporter lokalnej prasy (w „Yorkshire Evening Post”) i napatrzył się na ciężki los brytyjskiej klasy ludowej. Ale nie każdy umie patrzeć tak jak on. Z debiutanckiej płyty do dziś rozgłośnie radiowe grają „Sultans of Swing”:
Harry nie przejmuje się, jeśli koncert nie wyjdzie
Na co dzień ma zwykłą pracę i jakoś daje radę
Umie grać na pianinie całkiem nieźle
Oszczędza siły na piątkowy wieczór
Utwór ren Knopfler napisał w 1977 r., kiedy jeszcze pracował jako nauczyciel angielskiego – któregoś dnia po prostu siedział w pubie i słuchał grającej tam, wyjątkowo kiepskiej kapeli jazzowej, budzącej raczej negatywne emocje wśród nielicznych gości. Na zakończenie nieudanego koncertu lider podszedł do mikrofonu i powiedział: „Dobranoc państwu, dziękujemy bardzo. Nazywamy się Sułtani Swingu”.
Knopfler zdecydował się wczuć w sytuację zespołu, niejako dorysować losy poszczególnych muzyków. I tak będzie też później – na kolejnych płytach znajdą się historie, opowieści, ballady o zwykłych ludziach. Po drugim wydaniu singla „Sultans of Swing” debiutancka płyta zaczęła sprzedawać się dobrze. Kolejne wychodziły co rok lub dwa lata.
Na „Communiqué” z 1979 roku znajdziemy choćby opowieść o silnej, niezależnej kobiecie z Irlandii, która wyjechała do Londynu („Portobello Belle”) czy impresję o ludziach związanych z żaglowcami, stojącymi na doku w stolicy Wielkiej Brytanii („Single-Handed Sailor”). Na „Making Movies” Knopfler wczuwa się w dziewczynę jeżdżącą wieczorem po mieście na wrotkach i snującą wielkie marzenia, choć „miasto było dla niej tak niemiłe” („Skateaway”).
„Love Over Gold” z 1982 r. otwiera wspomniany ponad 14-minutowy utwór „Telegraph Road”, historia powstawania amerykańskiej autostrady 24 w Michigan, oczywiście widziana oczami zwykłych pracowników:
W radiu mówili, że dziś będzie mróz
Ludzie wracają do domu z fabryk
Jest sześć pasów, ruch na trzech się ślimaczy
Kiedyś lubiłem chodzić do roboty, ale zamknęli zakład
Mam prawo pracować, ale nie ma gdzie
Kolejne płyty przynoszą Straitsom coraz więcej sławy, ale całkowita eksplozja nastąpi po wydaniu w 1985 r. tej właśnie płyty, która w Polsce przyniosła „generacyjną traumę”. Jednak „Brothers in Arms” to nie jest najbardziej reprezentatywny krążek Dire Straits, a przez wielu krytyków nie jest nawet uważany za najlepszy. Zaraz po premierze Mat Snow pisał dla „New Musical Express”: „Serio chcecie słuchać o kolejnych przygodach Marka Knopflera? Chcecie słuchać jego egzaltowanego użalania się nad sobą? Słuchać, jak w manieryczny sposób przywłaszcza sobie dźwięk rockowej Americany, jak tandetnie próbuje dowcipkować?”.
Snow oczywiście przesadzał, a nawet się mylił, bo w piosenkach Knopflera nie ma ani krztyny użalania się nad sobą (skąd on to wziął?). Nie opowiada on też o swoich przygodach – za to na przykład w „Money for Nothing” cytuje rozmowę dwóch pracowników sklepu AGD, którzy, rozładowując sprzęt, gorzko kpią z muzyków widzianych w telewizji i ich niezasłużonej fortuny. „Brothers in Arms” to ostatecznie bardzo dobry album, niestety bardzo źle brzmiący. Obok wspomnianych „pościelowych” saksofonów należy tu zauważyć straszliwe klawisze w „Ride Across the River”, przypominające estetykę reklam z nadchodzących lat 90. (poza tym to przepiękny utwór) i „Walk of Life”, o którym nawet Tomasz Beksiński, lubiący Straitsów, mówił, że jest „koszmarny i knajpiarski”. Ale utwór tytułowy – choćbyśmy mieli go dość, usłyszawszy go po raz dziesięciotysięczny – jest dziełem genialnym. I kropka.
Ostatnią płytę Dire Straits, „On Every Street”, powszechnie uważa się za mniej udaną. A tak naprawdę krążek powtarza po prostu grzechy poprzedniczki, choć zawiera wiele świetnych utworów („Iron Hand”, „Fade to Black”). Sława jednak nie ustała, i to ona przyczyniła się do zawieszenia działalności zespołu, a ostatecznie, w 1995 r., do zamknięcia rozdziału pod tytułem „Dire Straits”.
Znalazł swoją nutę
Knopfler nie ma w sobie nic z narcyzmu gwiazdy rocka, więc dziwmy się, że ogromny rozgłos mu nie służył. „Chciałem wrócić do jakiejś rzeczywistości – mówił w jednym z wywiadów. – To [była] samoobrona, sposób na przetrwanie. Taka skala jest odczłowieczająca. Zawsze lubię rozmawiać z kierowcami naszych ciężarówek, bo to niezależni, ciekawi ludzie. Pamiętam, jak podczas ostatniej trasy Straits wszedłem do bufetu i nie rozpoznałem kierowców. Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak”.
Po zakończeniu kariery Dire Straits Knopfler na solowych płytach grał bezpretensjonalnie, bez zadęcia, na luzie. Coraz bardziej oddalał się od straitsowego stylu w stronę akustycznych, spokojnych, ballad – to odjeżdżających w stronę folka, to country, to bluesa. I nadal opowiadał szczere historie. Na „Golden Heart” usłyszymy jedyny w swoim rodzaju hołd dla samotnego fana zbierającego autografy:
Rüdiger czeka w ciemności przy schodach
Jego palce drżą
Bolą go stopy
Ale twoje nazwisko jest w gazecie
Więc Rüdiger czeka
(„Rüdiger”)
Na „The Ragpicker’s Dream” znajdziemy historie brytyjskich robotników emigrujących za czasów Margaret Thatcher do Niemiec („Why Aye Man”), albo wstrząsającą, ubraną dla niepoznaki w subtelne dźwięki bożonarodzeniowej ballady, opowieść o dwóch bezdomnych osobach, zakatowanych na śmierć przez policję (utwór tytułowy). Na „Get Lucky” Knopfler wciela się w kierowcę ciężarówki („Border Reiver”), na „Shangri-La” opowiada o losach boksera („Song for Sonny Liston”). I tak dalej, i tak dalej, można by opowiadać w nieskończoność – by choćby wspomnieć o historii jednego z ostatnich słynnych napadów na pociąg na schyłkowym Dzikim Zachodzie. Mowa o „Tunnel 13”, utworze z wydanej w tym roku płyty „One Deep River”.
75-letni Knopfler nadal jest w formie. Ktoś mógłby wyzłośliwiać się, że śpiewa cały czas tę samą piosenkę – a jednak cały czas chce się jej słuchać w kolejnych odsłonach. Znalazł swoją nutę, i trzyma się jej, nie robiąc nic w celu zadowolenia publiczności. Cały czas przygląda się ludziom, rozmawia z nimi i oddaje im głos. A to jest bardzo dalekie od wizerunku wąsatej gwiazdy dad rocka. Plwajmy więc na tę skorupę, zapomnijmy o mitach stworzonych wokół Knopflera, i zstąpmy do głębi. A Markowi – dwieście lat, bo sto to za mało na wyśpiewanie tej ballady.
Przeczytaj też: Weź mnie za rękę i otrzyj łzy, kochanie. Pożegnanie Shane’a MacGowana