Jesień 2024, nr 3

Zamów

Bob Dylan, pustka i Bóg

Bob Dylan podczas koncertu w Rotterdamie, lato 1978. Fot. Chris Hakkens / Wikimedia Commons

Uduchowione koncerty Dylana w końcówce lat 70. wzbudziły jeszcze większe kontrowersje niż pamiętne początki jego pierwszej elektrycznej trasy. Przyjęcie chrześcijaństwa przez muzyka było szczerze czy stanowiło „akt komercyjny”?

Trasa światowa 1978 roku oznaczała dla Boba niemal rok gorączkowego hedonizmu, mocno kontrastującego z rozpadem jego małżeństwa i życia rodzinnego. Niemniej pod koniec tournée odczuwał takie samo niezadowolenie jak cztery lata wcześniej, podczas finalnych koncertów Tour ’74. Zarobił w tych miesiącach istną fortunę, ale znikomą satysfakcję przynosiło mu schematyczne odgrywanie listy własnych przebojów przed stadionowymi tłumami.

W chwilach gorszego samopoczucia, gdy potrzebował czegoś lub kogoś dla poprawy nastroju, otaczali go głównie chrześcijanie, a szczególnie chrześcijanki. Jego dziewczyna Carolyn Dennis pochodziła ze środowiska gospelowego Środkowego Zachodu. Mary Alice Artes dopiero co doznała „cudu” zbawienia. Trzecia sympatia, Helena Springs, radziła mu, by w momentach zwątpienia i zagubienia próbował się pomodlić.

Część członków jego zespołu z 1978 roku, nie mówiąc o kilkorgu innych znajomych muzyków, całkiem niedawno przeszło na chrześcijaństwo. Ówczesną branżę muzyczną ogarnęła wręcz swego rodzaju moda na chrześcijaństwo, być może w reakcji na rozbuchany styl życia w końcu lat sześćdziesiątych i w kolejnej dekadzie, a także na to, że życie wielu artystów zniszczyły narkotyki, alkoholizm i różne inne skutki ówczesnego rozpasania. […]

Religia towarzyszyła Bobowi właściwie od dziecka, ojciec wpajał synowi ścisłe zasady moralne, a przed obrzędem bar micwy wysłał go na nauki do rabina

Howard Sounes

Udostępnij tekst

Katalizatorem tej niezwykłej przemiany Boba w  pełnowymiarowego chrześcijanina była zapewne jego wcześniejsza dziewczyna Mary Alice Artes, aczkolwiek związek z Carolyn Dennis też musiał skierować jego myśli w tę stronę. Artes była związana z Vineyard Fellowship [Wspólnotą Winnicy], niewielkim, ale rozwijającym się Kościołem ewangelickim w Dolinie San Fernando w okręgu Los Angeles. […] Nabożeństwa we Wspólnocie ożywiała muzyka popularna, wierni byli zachęcani do publicznego wykonywania piosenek. Z Vineyard związała się pewna liczba znanych artystów, między innymi jeden z członków The Eagles. Spotkania wiernych miały charakter nieformalny, pastor Kenn często bywał na nich ubrany w krótkie spodenki. Wspólnota nie dysponowała własną świątynią, toteż albo wynajmowała pomieszczenia, albo urządzała zgromadzenia na plaży. Na ideologiczne podstawy Vineyard składały się ścisłe przesłanie biblijne i surowe potępienie narkotyków, pijaństwa i cudzołóstwa.

Pastor Kenn mówi, że pewnej styczniowej niedzieli 1979 roku Mary Alice Artes podeszła do niego po nabożeństwie w wynajętym gmachu kościelnym w Reseda i powiedziała, że chciałaby, aby ktoś poszedł w odwiedziny do jej chłopaka. Wybór padł na dwóch kolegów pastora, Paula Emonda i Larry’ego Myersa, którzy posłusznie pojechali z Artes do mieszkania w Brentwood na zachodnich obrzeżach Los Angeles. I tam spotkali się z Bobem.

Jak relacjonuje pastor Kenn, któremu potem zdali raport, Bob wyznał im, że czuje pustkę życiową. Pastorzy odparli, że „tylko Bóg daje ostateczne powodzenie”, Bob zaś powiedział, że pragnie doświadczyć „intymnego stylu życia” z Bogiem, jak to określał pastor Gulliksen. „Najwyraźniej gotów był błagać Boga o wybaczenie za grzechy” – mówi pastor Kenn. Larry Myers opowiadał Bobowi o Jezusie Chrystusie i o Biblii, od Księgi Rodzaju po Objawienie św. Jana. „I niedługo potem, podczas prywatnej ceremonii, w samotności, Bob przyjął Chrystusa i uwierzył, że Jezus zaprawdę jest Mesjaszem” – mówi Myers.

[…] Bob i Mary Alice przez ponad trzy miesiące 1979 roku w większość dni powszednich uczęszczali na poranne zajęcia z Biblii w Szkółce Katechumenów przy Wspólnocie. Zrazu Bob sądził, że w żaden sposób nie zdoła poświęcić na to aż tyle czasu – czuł, że musi wracać na trasę. A jednak wkrótce zaczął budzić się o siódmej, gotów wstawać i jechać do biura nieruchomości w Reseda, gdzie odbywały się zajęcia. „Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje” – mówił.

Pastor pomocniczy Bill Dwyer, który prowadził zajęcia na temat Kazania na Górze, zapamiętał, że Bob na lekcjach biblijnych, a także podczas nabożeństw, siedział bardzo zamknięty w sobie. „Pewnie musiał – tłumaczy pastor Bill. – Przy tych nielicznych okazjach, kiedy [zachodził] do kościoła, ludzie czepiali się go: «O rany, to Bob Dylan!»”. Zresztą sam pastor Bill, który miał w domu wszystkie jego płyty, musiał się bardzo powstrzymywać, by nie zachować się podobnie.

[…] Twórczość Boba zawsze obfitowała w elementy religijne, szczególnie mocno obecne na albumie „John Wesley Harding”. Religia towarzyszyła mu właściwie od dziecka, ojciec wpajał starszemu synowi ścisłe zasady moralne, a przed obrzędem bar micwy wysłał go na nauki do rabina. Sam Dylan jako autor uważał, że przepływa przezeń strumień natchnienia.

Już na początku kariery w wywiadzie dla „Sing Out!” mówił: „Piosenki gdzieś tam sobie żyją. Istnieją same z siebie i tylko czekają, żeby je ktoś napisał”. Z takiej perspektywy pozostawał więc w codziennym silnym kontakcie z tajemnym źródłem informacji, a w miarę upływu lat doszedł do wniosku, że piosenki biorą się z Boga. A stąd już chyba tylko nieduży krok do tego, by rzucić się na oślep w ramiona ortodoksyjnej religii.

Oczywiście Bob urodził się i został wychowany w wierze żydowskiej, a dla większości Żydów teza, że Jezus Chrystus mógłby być Mesjaszem, to fundamentalna herezja. […] I faktycznie konwersja Boba wzbudziła wśród części jego żydowskich krewnych i przyjaciół głęboką konsternację, a nawet gniewne pretensje. „Moim zdaniem to było podyktowane autoreklamą, tak uważam. On przecież ma żydowski umysł, żydowski na wylot. Tak go wychowano. Przeszedł bar micwę” – przekonuje ciotka Boba Ethel Crystal.

Przejście na chrześcijaństwo wprowadziło też spory dyskomfort w życiu jego dzieci, wyrosłych wszak w wierze żydowskiej. Nagle całe hordy dziennikarzy jeździły za ich ojcem do Vineyard Fellowship w nadziei, że cykną mu zdjęcie, jak wchodzi do kościoła, obserwowały też stale jego dom. Dzieci stykały się z całym tym zamieszaniem, ilekroć go odwiedzały. Ta kłopotliwa sytuacja sprawiła, że jak rzadko kiedy sława ojca zaczynała im doskwierać.

Ciągle w drodze
Howard Sounes, „Ciągle w drodze. Życie Boba Dylana”, tłum. Filip Łobodziński, Wydawnictwo Kosmos Kosmos 2023

Wiara natchnęła Boba do tworzenia nowych piosenek. Były tak otwarcie religijne, że z początku planował ofiarować je Carolyn Dennis, by ona je nagrała. Później jednak zdecydował, że sam je zarejestruje w Sheffield w Alabamie w studiu Muscle Shoals Sound pod wodzą znanego producenta rhythm’n’bluesowego Jerry’ego Wexlera, wsławionego sesjami z Rayem Charlesem i Arethą Franklin. Wexler zrazu był zaskoczony religijną treścią utworów, a zupełnie rozbroił go Bob, próbując go ewangelizować. „Masz do czynienia z sześćdziesięcioletnim zdeklarowanym Żydem ateistą – powiedział do niego. – Nagrajmy ten album”.

Wexler dopiero co skończył pracę nad albumem „Communiqué” brytyjskiego zespołu Dire Straits, zaproponował więc, by w nagraniu płyty ostatecznie zatytułowanej „Slow Train Coming” wziął udział ich lider, gitarzysta Mark Knopfler. Knopfler był utalentowanym muzykiem, na którego bardzo wpłynęła twórczość Boba. Sam mówi o sobie, że został „ogromnym fanem Dylana w wieku jedenastu lat”. Niekiedy brzmiał wręcz, jakby parodiował Dylana, który zresztą był świadom swojego oddziaływania. „Mark udaje mnie najlepiej ze wszystkich” – przyznał kiedyś w rozmowie z Wexlerem.

[…] Przed występami Bob modlił się ze swoimi muzykami. „Nikomu nie przeszkadzało, że przed wyjściem na scenę wszyscy tworzymy krąg, chwytamy się za dłonie, a ktoś wypowiada słowa modlitwy. Trwało to z reguły minutę albo nawet nie tyle – wspomina „Spooner” Oldham. – Najczęściej było to «Chwalmy Pana!», rozumiesz, «Dzięki Ci, Jezu, za to, że zachowujesz nas w bezpieczeństwie i zdrowiu»… Według mnie były to modlitwy o dobry koncert”. Modły często prowadził tymczasowo oddelegowany ze wspólnoty Vineyard Larry Myers. Niekiedy rolę tę odgrywała Monalisa Young, błagając, by „światło miłości znalazło w nas odbicie”. Jednego wieczoru po prostu modlili się za Boba, ponieważ bolało go gardło, po czym, gdy wyszedł na scenę, zaśpiewał, jakby nic się nie stało. „Dzięki Ci, Jezu!” – wołały dziewczyny.

Pierwszy występ w Fox Warfield rozpoczęła Regina Havis uduchowionym religijnie monologiem. […] Pod koniec pieśni „This Train” światła przygasły, po czym na nowo rozbłysły, ukazując na estradzie Boba wraz z całym zespołem. Dylan wyglądał jak rasowy rock’n’rollowiec, ubrany w czarną kurtkę skórzaną i białą koszulę. Kiedy jednak zbliżył się do mikrofonu, z jego ust popłynęły słowa „Gotta Serve Somebody”, pierwszej z siedemnastu zupełnie nowych piosenek, z których każda wyrażała jego nowo przyjętą wiarę w Jezusa Chrystusa.

Nawet ci, którzy słyszeli już nowy album Dylana, nie sądzili, że materiał tego rodzaju wypełni cały koncert. „Publiczność nie wiedziała, jak ma to ugryźć – mówi Keltner. – Przyszli zobaczyć Boba Dylana, wielu z nich paliło zioło, jak zwykle na koncertach rockowych, więc w powietrzu unosił się silny zapach zioła, wrzaski i krzyki dały się słyszeć po tych pierwszych kawałkach, gdzie ciągle była mowa o Bogu i ani trochę znajomych słów. Część ludzi zaczęła wrzeszczeć i krzyczeć, domagając się rock’n’rolla. Zachowywali się niezmiernie bluźnierczo, darli się potwornie głośno, wstawali i machali rękami, żeby zwrócić na siebie uwagę. Ja się temu przyglądałem ze swojego miejsca, Bob z pewnością też. Ale przy paru okazjach… ktoś wstawał, wołał: «Bob, kochamy cię!» i «Kochamy tę nową muzykę!». Tak to wybuchła swego rodzaju walka w łonie publiczności… Było na co popatrzeć”.

Dylan nie zwracał uwagi na krzykaczy, podobnie jak podczas trasy z lat 1965–1966, kiedy wygwizdywano go niemal co wieczór. Unosiła go niezwykła muzyka. Wokalistki wznosiły głosy pod niebiosa. Delikatne nuty fortepianu Younga kontrastowały z niemal sapiącymi organami Oldhama. Bob zawodził na harmonijce. „Chwilami dosłownie wzlatywał muzycznie… przenosił się do innego świata” – wspomina Keltner.

Podczas drugiej piosenki, „I Believe in You”, Keltner zaczął ronić łzy. Autentycznie płakał każdego kolejnego wieczoru w Fox Warfield, co mu się właściwie nigdy wcześniej nie zdarzało. „Zawsze było w jego tekstach coś, co przejmuje człowieka do szpiku kości – mówi. – Ale tam działo się coś niesamowitego”.

Uduchowione koncerty Boba wzbudziły jeszcze większe kontrowersje niż pamiętne początki jego pierwszej elektrycznej trasy. Elektryfikacja irytowała folkowych purystów, religijność odstręczała wszystkich. „Wyruszyłem w trasę wyłącznie z piosenkami, których wcześniej nigdy nie grałem – mówił Bob. – Wydaje mi się, że było to coś niebywałego. Nie wiem, czy jakikolwiek inny artysta się na to zdobył”.

Miał rację, ale krytycy się zeń nabijali. Na pierwszej stronie „San Francisco Examiner” krzyczał ogromny nagłówek: NOWO NARODZONY DYLAN NAWALIŁ. Joel Selvin swoją recenzję w „San Francisco Chronicle” zatytułował: OKROPNA EWANGELIA WG BOBA DYLANA.

[…] Kolejny przystanek wypadał w Arizonie w mieście Tempe, gdzie Bob zagrał dwa koncerty dla świeckiej publiczności studenckiej, która przyjęła jego duchowe pieśni zdecydowanie sceptycznie. Ludzie krzykliwie domagali się rock’n’rolla i nabijali się z wokalistek, dopuszczając się, jak to określił Bob, „wszetecznych ekscesów ustami”. (Takie osobliwe sformułowania to ciekawy aspekt jego nawrócenia).

Drugi występ niemal został przerwany, gdy Bob zaczął upominać młodych, którzy przecież w jego mniemaniu powinni być mądrzejsi, skoro należą do „wyższej kategorii ludzi wykształconych”. Z irytacją powiedział, że jeśli chcą rock’n’rolla, powinni byli pójść na koncert zespołu Kiss, znanego z umalowanych twarzy i wywalanych na wierzch języków. Tam będą mogli „tarzać się w rock’n’rollu aż na dno otchłani!”.

Po koncercie siadł do maszyny i napisał do [swojej znajomej] Muldaur list, w którym dzielił się refleksją, że arogancja młodzieży to kolejny widomy znak, że „Czasy Ostateczne” są naprawdę blisko. Najwyraźniej wiara na jakiś czas wyrugowała z Boba jedną z jego najwspanialszych cech – poczucie humoru.

[…] Zdaniem niektórych przyjęcie chrześcijaństwa przez Boba było aktem komercyjnym. Na przykład Keith Richards z Rolling Stonesów nazwał Dylana „profetą profitów”. Z nawrócenia Boba naigrywał się też Ronnie Hawkins, gdy 20 kwietnia 1980 roku trasa Dylana dotarła do Toronto. Spotkali się z tej okazji. „Jak ci się już [ta płyta] sprzeda, to zostaniesz ateistą i będziesz wciskał towar tym wszystkim gostkom, co w nic nie wierzą” – zawyrokował Hawkins z szorstkim rechotem. Bob jednak nie był zachwycony. „Nie zaśmiał się. Tylko patrzył na mnie. A ja swoje wiedziałem. I on też wiedział, że ja wiem, o co mu chodzi: o sprzedaż. Siedzi w tym interesie”.

Cyniczna opinia Hawkinsa jest jednak niesprawiedliwa. Wszystko wskazuje na to, że Bob szczerze wierzył w to, o czym śpiewał, a wyznając swoją wiarę, naraził się na nieprzyjemności. Wprawdzie „Slow Train Coming” okazało się sukcesem, niemniej akt konwersji miał w dłuższej perspektywie opłakane skutki dla kariery Dylana. W poprzednich latach niemal wszystkie jego albumy dotarły do pierwszej dziesiątki list bestsellerów, a „Saved” zdołało osiągnąć zaledwie dwudziestą drugą pozycję – co było jego najgorszym wynikiem od 1964 roku. W dodatku to niepowodzenie zwiastowało gwałtowne odwrócenie koła fortuny. Nie dość, że „Saved” sprzedawało się marnie, to jeszcze sam Bob już nie był w stanie zapełnić dużych sal koncertowych.

Ci, którzy pofatygowali się na jego występy, obcowali z  jedynym w swoim rodzaju spektaklem, w którym Bob prawił kazania niczym kaznodzieja telewizyjny. „Ostatnio niewiele się mówi o Bogu. Dlatego dziś będziemy o Nim mówić przez cały wieczór” – zapowiedział 7 maja 1980 roku w Hartford w stanie Connecticut.

Wesprzyj Więź

Kilka dni później w Akron w Ohio publiczność przyjęła go w miarę serdecznie, co sprawiło mu miłą niespodziankę. Skomentował to uwagą, że przywykł już do tego, że diabeł „dopuszcza się rozmaitych niegodziwości” wobec widowni. Szatan na pewno gmerał w kasach – ostatni koncert trasy trzeba było odwołać z powodu słabej sprzedaży biletów – a kolejne miesiące przyniosły nowe niepowodzenia. Jego życie, zarówno zawodowe, jak i osobiste, naznaczyły niedole, a w końcu także tragedia.

Fragment książki „Ciągle w drodze. Życie Boba Dylana”, tłum. Filip Łobodziński, Wydawnictwo Kosmos Kosmos 2023

Przeczytaj też: „Wiatr właśnie zaczął wyć”. Bob Dylan i wielkość kontrkultury

Podziel się

4
4
Wiadomość