Nie chodzi o to, żeby indywidualnie jakoś wytrwać wewnątrz trawionej kryzysem i mocno skompromitowanej instytucji, ale o to, żeby odnaleźć się razem z innymi wierzącymi jako Kościół. Wstęp do książki „Zostać w Kościele. Zostać Kościołem”
Fragment książki „Zostać w Kościele / Zostać Kościołem” Marka Kity, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Więź.pl
„Bądźcie prostoduszni jak gołębie, a przezorni jak węże” (Mt 10,16) [1]
Czy teologiczne studium może pomóc w sytuacji, gdy rozdźwięk między naukami Ewangelii a kościelnymi realiami jest oczywisty, a w dodatku wygląda na nieusuwalny? Jeżeli sięga po tę książkę osoba wierząca, której cierpliwość do rzymskiego katolicyzmu się wyczerpuje, niech wie, że autor podziela jej odczucia. Jednak ma przy tym wrażenie, że dostrzega „ciasną bramę i wąską drogę” (por. Mt 7,14) między dostosowaniem się a odejściem.
Użyte w tytule książki słowa „zostać Kościołem” mają uświadomić czytelnikowi coś istotnego. Nie chodzi o to, żeby indywidualnie jakoś wytrwać wewnątrz trawionej kryzysem i mocno skompromitowanej instytucji, ale o to, żeby odnaleźć się razem z innymi wierzącymi jako Kościół – w biblijnym sensie terminu Ekklēsia.
Podopieczni kleru
Ten grecki wyraz oznaczał, jak wiadomo, społeczność zwołaną na zebranie, a w Nowym Testamencie stosuje się go na określenie wspólnoty osób, które w reakcji na słowo Chrystusa weszły do Jego szkoły życia i misji. W tym kontekście dobrym tłumaczeniem greckiego Ekklēsia wydaje się wyrażenie „Gmina Zwołanych”.
Odnalezienie się we współczesnej rzeczywistości Kościoła jako Ekklēsia Chrystusa to duże wyzwanie, a w uchwyceniu jego specyfiki pomaga dwuznaczność polskiego słowa „zostać”.
Sformułowanie „zostać Kościołem” można zrozumieć albo w sensie „pozostania nim nadal”, albo w znaczeniu „stania się nim” w jakiejś przyszłości. Otóż w perspektywie teologicznej Kościołem‑Ekklēsią jesteśmy już wszyscy razem po prostu na mocy chrztu, który został kiedyś udzielony każdej i każdemu. Jednocześnie trudno zaprzeczyć, że w praktyce wiele osób ochrzczonych nie ma poczucia tworzenia wspólnoty następców apostołów[2], a całe społeczności parafii i innych kościelnych jednostek administracyjnych nie są traktowane podmiotowo przez swój „kler”[3].
Jeżeli sięga po tę książkę osoba wierząca, której cierpliwość do rzymskiego katolicyzmu się wyczerpuje, niech wie, że autor podziela jej odczucia. Dostrzega przy tym „ciasną bramę i wąską drogę” między dostosowaniem się a odejściem
Pytanie brzmi zatem, jak z jednej strony pozostać Ekklēsią, nie wyrzec się powołania do wspólnej wędrówki w wierze – a z drugiej strony jak w praktyce stać się Kościołem żywym, zacząć przeżywać to, do czego jesteśmy zwołani przez Słowo Boga. Pytamy, jak realizować, a nawet wręcz egzekwować nasz status „królewskiego kapłaństwa” (por. 1 P 2,5.9).
Co prawda rzeczywistość zwana Kościołem rozczarowała tak wiele osób, a przy tym w sposób tak bolesny, że można się poważnie zastanawiać nad liczbą zainteresowanych nawet samym „pozostaniem w Kościele” w charakterze podopiecznych kleru.
Tym bardziej można mieć wątpliwość, na ile atrakcyjna okaże się kolejna propozycja „budzenia Kościoła w duszach” – by użyć formuły Romana Guardiniego. Nawet osoby szczerze wierzące i zaangażowane w życie kościelne miewają dziś uczucie niesmaku na dźwięk haseł, z którymi rzeczywistość rozmija się wręcz dramatycznie. Tak, przyznajmy, mamy już serdecznie dość podniosłej mowy dokumentów i pięknych słów zaklinających rzeczywistość. Codzienność wielu parafii oraz innych struktur kościelnych szydzi sobie z teologii Ludu Bożego.
Ile już było zapału i oddania ze strony przebudzonych „świeckich”[4], których aktywność odbiła się od ściany księżowskiej rutyny, została zlekceważona i zmarnowana? Jak niby mamy praktycznie „zostać Kościołem” (aktualizować bycie nim), skoro instytucja świetnie sobie radzi bez naszych działań, a oddolne inicjatywy wyraźnie sprawiają jej kłopot i niepokoją? I w ogóle czy warto po raz kolejny dać się nabrać na „odnowę Kościoła”, gdy aktualne skandale pokazują, jak mało znaczy Ewangelia w korporacji wyświęconych? „Gdy walą się fundamenty, cóż zdziała prawy?” (Ps 11,3).
Wyjść poza kościelny matrix
Ta książka nie jest jeszcze jedną agitacją za koncesjonowanym „apostolatem” w wąskim zakresie i za robieniem dobrej miny do złej gry. Nie próbuje zagłaskać problemu, jaki mamy z naszym Kościołem, z zastaną formą „rzymskiego” katolicyzmu[5].
Ale nie jest też manifestem zerwania z katolickością[6]. To próba towarzyszenia tym, którzy są wprawdzie zniesmaczeni do bólu i czują, że czas skończyć z wieloma „tradycjami, anulującymi słowo Boże” (por. Mk 7,13) – ale chcą też ufać, że Chrystus, sponiewierany wśród „swoich” (por. J 1,11), zachował wewnątrz naszej ruiny swój skarb, jak norwidowski „diament na dnie popiołu”.
Zmartwychwstały, który potrafi przejść przez ścianę grobu i zaryglowane drzwi bez zajmowania się ich rozbijaniem (por. J 20,26), może nas wyprowadzić poza kościelny matrix drogą rewolucji pokoju (por. Łk 10,5–6).
To droga asertywnego dawania świadectwa o znajomości z Nim (por. Dz 1,8) oraz skrzykiwania się ze wspólnikami w tym doświadczeniu, żeby „przygotować Mu drogi” w naszym sąsiedztwie (por. Łk 1,76). Nie musimy przy tym atakować kościelnych biurokratów, bo „niewidomi przewodnicy niewidomych” sami się doprowadzą do klęski (por. Mt 15,14).
Mamy już serdecznie dość podniosłej mowy dokumentów i pięknych słów zaklinających rzeczywistość. Codzienność wielu parafii oraz innych struktur kościelnych szydzi sobie z teologii Ludu Bożego
Możemy spokojnie słuchać Bożych natchnień i robić swoje, a uzyskane w ten sposób doświadczenie da nam materiał do refleksji nad reformą. Życie wyprzedza regulacje, praca z Duchem Świętym poprzedza synod – ogólnokościelną wymianę intuicji, mającą zrodzić decyzje wyrażające wspólnotowe (a nie tylko biskupie lub papieskie) rozpoznanie tego, co słuszne (por. Dz 15,4.7–12.28).
Nie chodzi jednak o antyklerykalne przekreślenie wszystkiego, czym są i co robią wyświęceni słudzy Ekklēsii. Wielu z nich szczerze pragnie pracować dla Boga i ludzi (czy ujmując rzecz inaczej: dla Boga w ludziach). Nie chodzi też o negację porządku kościelnego, podziału funkcji i ról we wspólnocie (por. 1 Kor 12,29). Poniższe studium chce być raczej aklerykalne, bo podział na „duchownych”[7] i „świeckich” stanowi zastarzałe skrzywienie eklezjologii (uboczny efekt inkulturacji w świat imperium rzymskiego), nie wyrażając logiki Ducha Chrystusa[8].
Demokratyczne rozlanie Ducha Świętego
Zamiast bez końca debatować nad wzajemną relacją tych „stanów”, nad tym, co komu wolno i kto ma jaką pozycję, możemy zaufać „demokratycznemu” rozlaniu Ducha „na wszelkie ciało” (por. Jl 3,1; Dz 2,17). To ważne: nikt w Ekklēsii nie ma monopolu na mądrość – nikt z wyświęconych, ale też żaden „świecki” charyzmatyk. Choć rolą niektórych jest „czuwanie” (episkopē) nad wspólną wiernością drodze Chrystusa, nie chodzi jednak o to, żeby „panowali nad wiarą” pozostałych.
Pismo głosi, że w mądrości wiary wszyscy stoimy na własnych nogach (por. 2 Kor 1,24), dysponujemy „Bożym namaszczeniem”, święceniami prorockimi (por. 1 J 2,20.27). A służąca dobru wspólnoty ocena owoców czyjejś aktywności kościelnej (por. Mt 7,20) zakłada jej wcześniejszy swobodny rozwój, nawet gdy w trakcie tego rozwoju pojawiają się elementy negatywne, „chwasty w rosnącym zbożu” (por. Mt 13,30).
Tak, chrześcijanin nie musi być prowadzony za rękę przez duszpasterza, bo dziećmi mamy być tylko w odniesieniu do Boga (por. Mt 18,3). W układaniu wewnątrzkościelnych stosunków możemy i powinniśmy się zachowywać jak dorośli (por. 1 Kor 14,20), traktując się nawzajem po siostrzanemu i bratersku – i w tym kontekście dbając o posłuszeństwo jedynemu Mistrzowi (por. Mt 23,8.10). Istnieje droga biegnąca slalomem między czekaniem na aprobatę „władzy duchownej” a buntem wobec wszystkiego, co kościelne. Mamy prawo żyć Ewangelią od zaraz, nie prosząc o niczyją zgodę. Mamy prawo to robić w przymierzu „dwojga lub trojga” (lub więcej) siostrzanych i bratnich dusz – niekoniecznie sformalizowanym. Mamy prawo wykazywać eklezjalną i misyjną wyobraźnię.
Jeśli ktoś chciałby nas wtłoczyć w martwe schematy, w których sam tkwi, to „zostawmy obumarłemu grzebanie obumarłych” (por. Mt 8,22)[9]. Możemy iść za żywym Chrystusem drogą modlitwy i pielęgnowania dobrych relacji, dzielenia się Słowem, wspierania mających się źle. To nie musi się dziać w przykościelnej salce, nie wymaga pieczątki kurii, nie musi przy tym asystować nikt w koloratce. Wystarczy nasza wrażliwość na Ewangelię, uważność na „znaki chwili obecnej” (Mt 16,3), splot pokory i odwagi w badaniu pojawiających się inspiracji.
Droga opozycji ewangelicznej
Istnieje droga krytycznej ortodoksji oraz „obywatelskiej” wolności wierzących, niesprzeczna z lojalnością wobec Kościoła (rozumianego jako wspólnota w dziedzictwie słowa i sakramentów). Do pójścia nią potrzeba uczciwej powtórki z Nowego Testamentu, życia tym, co stanowi jego sedno, i świadomości ewolucyjnego charakteru tradycji. Kościół się zmienia, a teologia dojrzewa. Żeby zostać Kościołem w sensie pozostania nim, trzeba nim zostać w sensie stawania się – dokonać wewnętrznego przemieszczenia.
Nie potrzebujemy stanięcia murem za Kościołem, jaki znamy, lecz powrotu do źródeł, a zarazem wyjścia naprzód, ku prorockim wyzwaniom. Chrystus jest drogą (por. J 14,6), a Jego Ekklēsia wciąż jest w trakcie wędrówki ku pełni Prawdy (por. J 16,13; Ef 4,13).
Nie chodzi więc o to, żeby zostać w kościelnej rzeczywistości, jaką ona jest obecnie, ale właśnie o to, żeby z niej wyjść i zostać tym, czym jesteśmy w marzeniach pełnych Ducha. Oczywiście bez aspiracji do idealnego stanu rzeczy (nieosiągalnego przed Dniem Ostatecznym), ale też bez godzenia się na ugrzęźnięcie w jego zaprzeczeniu.
Ideałem na dziś jest droga, porzucenie konformizmu, zapamiętałe dążenie naprzód wynikające z bycia „zdobytymi przez Chrystusa” (Flp 3,12). Zostać w pielgrzymującej Ekklēsii to opuścić mury systemu nałożonego na żywe Ciało Pana (por. 1 Kor 12,27).
Wybranie drogi „opozycji ewangelicznej” jest wskazane w sytuacji, gdy Kościół przestaje być sobą – gdy fałszuje własne misterium lunae (powołanie do bycia „księżycem” Chrystusa)[10] i zamiast „Wschodu z wysoka” (por. Łk 1,78) odbija splendor „pychy tego życia” (por. 1 J 2,16). Oczywiście, grzech pychy zagraża też nam, którzy się na to oburzamy. Trzeba uważać, konfrontując upadki innych z naszą wiedzą o tym, jak być powinno – bo jednak pozostaje faktem, że „wiedza nadyma, a miłość buduje” oraz że „jeśli komuś się zdaje, że coś wie, to jeszcze nie wie, w jaki sposób to wiedzieć” (por. 1 Kor 8,1–2).
Zdrowa opozycja ewangeliczna wymaga ukochania dziedzictwa odkryć, refleksji oraz pobożności „świętego, wiernego Ludu Bożego” (jak lubi mówić papież Franciszek), czucia się spadkobiercami pokoleń prostych wierzących, a nie patrzącymi z góry ekspertami.
Oczywiście, chodzi o bycie spadkobiercami krytycznymi, zarówno wobec siebie samych, jak i wobec duchowej rodziny, jaką jest Kościół. Miłość nie wyklucza krytyki, a nawet właśnie do niej uprawnia. Na kartach Pierwszego Testamentu[11] prorocy potrafili mówić w sposób ostry o ludzie, do którego należeli i który kochali – inspirowani przez Boga, który pierwszy ukochał ten lud. Nie wszczynali buntu, ale stawali się dysydentami, głosem sumienia niepozwalającym zastygnąć w błędach.
Ewangeliczna opozycja w Kościele także oznacza porzucenie konformizmu na rzecz prorockiego fermentu, a zarazem rezygnację z rewolty na rzecz pokojowego sprzeciwu. To droga łączenia prostoty z przebiegłością – „gołębiej” prostolinijności w czytaniu Ewangelii z „wężową” giętkością w pokonywaniu labiryntu uwarunkowań, w jakich uwięzła Gmina Zwołanych, nasza rodzina (por. Mt 10,16).
Chyba najlepiej rozpocząć taką drogę od zrobienia sobie małych, osobistych rekolekcji. Żeby nie być ideologami Kościoła, lecz organami żywej Ekklēsii, potrzebujemy na moment się zatrzymać, ucichnąć wobec „subtelnego głosu ciszy” (kol d’mama dakka, por. 1 Krl 19,12) zamilknąć „przed obliczem Pana” (por. Za 2,17).
Potrzebujemy pozwolić Bogu na „pozbieranie na nowo” (re‑collectio) naszych połamanych serc i rozbieganych myśli. Potrzebujemy również wzajemnych kontaktów i dzielenia się owocami takich zatrzymań, echami dotykającego nas Słowa. Skromnym wkładem w ten oddolny synod chce być niniejsza książka.
Przeczytaj też: Kościół ma być nie masową organizacją, a siecią otwartych duchowych schronisk
[1] Cytaty biblijne podaję najczęściej we własnym tłumaczeniu, na podstawie edycji interlinearnej oraz porównania istniejących polskich przekładów.
[2] Przywykliśmy do idei, że następcami apostołów są przełożeni lokalnych społeczności kościelnych – biskupi, co w jakiejś mierze jest prawdą. Jednak ewangeliczna Dwunastka „patriarchów” Ekklēsii (ich liczba nawiązuje do dwunastu ojców pokoleń Izraela, por. Rdz 49,1–28), stanowi zalążek, „komórkę założycielską” całej wspólnoty wierzących, rozsadnik „bycia w Chrystusie” (por. 2 Kor 5,17). Jeśli wszyscy wierzący są (a przecież są) adresatami nauczań i poleceń danych pierwszym apostołom, to są również ich następcami, potomkami. Por. głos prof. Piotra Sikory w dyskusji „Jakich bezpieczników potrzebuje duchowość charyzmatyczna?” , „Więź” 2021, nr 4, s. 101. [3] Nawiasem mówiąc, w języku Nowego Testamentu termin klēros („wybraństwo”) odnosi się do całej społeczności wierzących, a nie do jej starszyzny – co widać w greckim brzmieniu wersetu 1 P 5,3, gdzie „starszym” (presbyteroi) nakazuje się „nie być jak ci, co dominują nad wybraństwem” (mēd’ hōs katakyrieuontes tōn klērōn).
[4] Jak wynika z cytowanego wyżej fragmentu Pierwszego Listu Piotra, oraz wprowadzonych w poprzednim przypisie uwag na temat kleru‑wybranych”, pojęcie „świeckich” („laików”) jako szarej masy kościelnego „pospólstwa” jest z teologicznego punktu widzenia nieporozumieniem. Będzie o tym jeszcze mowa.
[5] Warto mieć ekumeniczną wrażliwość i pamiętać, że istnieje również rodzina Kościołów starokatolickich, nie mówiąc już o katolikach obrządków wschodnich. Niekoniecznie będą do nich wszystkich pasować rozważania o sytuacji rzymskich katolików obrządku łacińskiego.
[6] Mam tu na myśli afirmację zasadniczych przekonań Kościoła „katolickiego i apostolskiego”. Ale chodzi też o postawę, do której zaprasza w jednym ze swych esejów ks. Tomaš Halík. Pisze on o nawracaniu się z katolicyzmu jako systemu ideologicznego („kontrkultury” walczącej z resztą świata) na katolickość w znaczeniu „uniwersalnej propozycji” Kościoła jako znaku oraz instrumentu jedności, do której ludzkość jest powołana w perspektywie ostatecznej – a którą Ekklēsia ma przygotowywać z otwartością i szacunkiem wobec różnorodności światopoglądów i duchowych doświadczeń. Por. T. Halík, „Pandemia jako doświadczenie ekumeniczne, w: „Odkrywanie wspólnoty. Wiara w czasach pandemii koronawirusa” , red. W. Kasper, G. Augustin, tłum. M. Chojnacki, Kraków 2020, s. 137–138.
[7] Zgodnie z Nowym Testamentem „duchowymi” lub „duchownymi” (pneumatikoi) są po prostu wszyscy czerpiący mądrość od Ducha Bożego i mający dzięki temu „umysł Chrystusowy”, Chrystusową mentalność (por. 1 Kor 2,12–16).
[8] Nowy Testament zrywa z podziałem społeczności wiernych na „kapłanów” i „profanów”. W jego perspektywie o wiele sensowniej będzie mówić o równych sobie uczniach jednego Mistrza (por. Mt 23,8), stanowiących razem „święte kapłaństwo Boga” (por. Ap 1,6), gdzie każdy ma taki sam dostęp do Ojca dzięki więzi z Chrystusem (por. Ef 3,12) oraz jakiś szczególny charyzmat do realizacji (por. 1 Kor 12,5–7). Oczywiście, niektóre z charyzmatów wiążą się z kościelnym urzędem (którego obecna forma różni się od pierwotnej i prawdopodobnie nie musi być wieczna). Pismo mówi o „apostołach, prorokach, ewangelistach, pasterzach i nauczycielach”, mających „wyposażać” resztę sióstr i braci do ich służby, budującej Ekklēsię (por. Ef 4,11–12). Por. J. Majewski, „Teologia na rozdrożach” , Kraków 2005, s. 140–186; tenże, „Wiara w trudnych czasach” , Warszawa 2019, s. 94–98.
[9] Nie chodzi o to, żeby kogokolwiek skreślać, bo „obumarł”. W perspektywie Ewangelii każdy umarły ma szansę wyjść ze swego grobu. Natomiast szkoda tracić energię na miotanie się wewnątrz klerykalnego schematu. Możemy go łagodnie zignorować bez szkody dla wierności wobec Ekklēsii i przeżywać przygodę Ducha „wiejącego, którędy chce” (por. J 3,8).
[10] Zgodnie ze starochrześcijańską symboliką Ekklēsia stanowi mistyczny księżyc, gdyż oświeca świat odbitym światłem Chrystusa – „Słońca Prawości” (Ml 3,20).
[11] To używane przez niektórych współczesnych teologów określenie wydaje się odpowiedniejsze niż zwyczajowo przyjęta forma „Stary Testament”. Unika się dzięki niemu wrażenia, że chodzi o coś, co się przedawniło – a warto pamiętać, że lekceważenie żydowskiego „Prawa i Proroków” (por. Mt 5,17) podcina korzenie chrześcijaństwa, jak stanowczo stwierdza apostoł Paweł (por. Rz 11,18).
Przeczytaj też: Ofiara pedofilii to nie maskotka