W jaki sposób spopularyzowanie ideałów autentyczności i autoekspresji wpływa na myślenie o powołaniu kapłańskim czy zakonnym? Czy możliwa jest jeszcze tzw. kultura powołaniowa?
Zacznę nieco anegdotycznie. Przedstawiciele mojego pokolenia pamiętają piosenkę śpiewaną przez Ałłę Pugaczową (można ją cytować, bo skrytykowała Putina) o królu, który chciał się żenić. Refren tej piosenki przypominał, że królom wolno wszystko, ale nie mogą się żenić z miłości (Но, что не говори, жениться по любви Не может ни один король).
Ałła, jak dobrze wiemy, myliła się. Odkąd król Edward VIII zrzekł się brytyjskiej korony, by ożenić się z Wallis Simpson, amerykańską rozwódką, królowie mogą się żenić z kim chcą.
Dążenie do samorealizacji wcale nie musi być egoizmem nieliczącym się z cudzym dobrem
Wydarzenie to przyjęto jako pewien akt symboliczny. Dotąd racja stanu była czymś niekwestionowanym, a osobiste pragnienia, emocje, plany i uczucia – wszelkie racje osobiste – musiały zostać poddane racji Korony. Nikt nie kwestionował, iż interes państwowy domagał się poświęcenia tego, co osobiste na – powiedzmy górnolotnie – ołtarzu ojczyzny.
Samorozwój to nie egoizm
Przywołuję to wydarzenie w kontekście pewnego kulturowego zjawiska, które obserwujemy na tzw. Zachodzie od dobrych kilku dekad, a które u nas właśnie się nasila, o czym mówią także badania. Chodzi mi o prymat samorealizacji (samorozwoju, samospełnienia, samowyrażenia się).
Ciekawe, że proces ten wkracza także w przestrzeń teologii i liturgii. Jeden z moich studentów zaproponował na ćwiczeniach temat: „Gesty i postawy liturgiczne jako sposób samowyrażania się”. Nie chodziło mu jednak o znaki wyrażające jedność wspólnoty, ale o granice indywidualizacji w zgromadzeniu liturgicznym.
Socjolog Jarema Piekutowski zwrócił niedawno uwagę na wyniki badań wartości najważniejszych dla Polaków. Napisał na Facebooku: „Rodzina zdetronizowana. W raporcie They.pl i Uniwersytetu SWPS pokolenie 18-25 mówi, że najważniejszy jest dla nich samorozwój. Przez wiele lat nawet w tej młodej grupie wartości związane z rodziną były na pierwszych miejscach (por. choćby «Co jest ważne, co można a czego nie wolno – normy i wartości w życiu Polaków», CBOS 2010). Nawet przy zastrzeżeniu, że mamy tu niejednolitą metodologię, coś jest na rzeczy”.
Istnieje pokusa, by „samorozwój” zamknąć w terminie „egoizm”, uznając, że samorozwój to przedłożenie własnego rozwoju nad pewnym dobrem – powiedzmy – większym, zewnętrznym, wspólnym, dzielonym z kimś innym, na przykład z małżonkiem i dziećmi. Wydaje mi się jednak, że to zbyt radykalna ocena. Dążenie do samorealizacji wcale nie musi być egoizmem nieliczącym się z cudzym dobrem.
Samorealizacja a małżeństwo
Moje doświadczenie jako sędziego kościelnego podpowiada mi, że wiele małżeństw rozpada się wcale nie wkrótce po zawarciu małżeństwa, ale na przykład po kilkunastu latach trwania związku, a czasami i później. Jedną z wielu przyczyn bywa decyzja kobiety, która uznaje, że teraz, gdy dzieci są już duże, nadszedł czas na jej samorozwój, realizację marzeń, planów, osobistych ambicji, na co dotychczas nie miała miejsca w małżeństwie.
Być może niegdyś kobietom – przynajmniej niektórym – odpowiadał status bycia żoną swojego męża, a więc panią pułkownikową, dyrektorową, rektorową albo pastorową. Dzisiaj wiemy dobrze, że kobieta potrzebuje także tożsamości – że tak powiem – niezapośredniczonej: nie tylko jako żony męża i matki dzieci, ale jako jej samej. Gdy nie zostanie to wkalkulowane w małżeństwo, istnieje ryzyko, że w pewnym momencie ono się rozpadnie.
Czy można w takich sytuacjach mówić o czyjejś winie? Zdecydowanie nie. Wina nie jest tutaj odpowiednim słowem. Chodzi o współodpowiedzialność i uwspólnienie wizji małżeństwa oraz tego, kto kim w tym małżeństwie jest. I nie o niezgodność charakterów chodzi, lecz o niezgodność wizji małżeństwa oraz zdefiniowania relacji między dobrem wspólnym a jakimś dobrem własnym.
Trzeba więc pytać: czy w przypadku prymatu dobra własnego nad dobrem małżeństwa lub nad dobrem rodziny możliwy jest związek małżeński? Czy dla trwania małżeństwa jakieś wzajemne „poświęcenie” własnego dobra nie jest konieczne? Jakiś kompromis, jakaś rezygnacja?
Prymat porządku zewnętrznego nad porządkiem wewnętrznym?
Nie ulega wątpliwości, że ta zmiana – opisana tutaj tylko pokrótce – wynika ze zwrotu podmiotowego, który obserwujemy w życiu zachodnich społeczeństw przynajmniej od początku XX wieku, choćby w ruchu emancypacyjnym. Nie można tego zwrotu zignorować także w życiu religijnym.
W książce „Bóg umarł” Michał Jędrzejek pisze, że obecnie spopularyzowały się ideały „autentyczności” i „autoekspresji”, zakładające, że „naszym moralnym celem pozostaje zgodność z sobą, z własnymi przekonaniami i odczuciami”. Jędrzejek cytuje Charlesa Taylora: „Każdy z nas istnieje na swój własny, wyjątkowy sposób. Każdy ma swoją własną «miarę» […]. Jeśli nie będę sobie wierny, przegapię to, czym człowieczeństwo jest dla mnie”.
W ten sposób człowiek skupia się nie tyle na obowiązku realizacji jakiegoś ordo – porządku zadanego i zewnętrznego – ale na prawie do realizacji własnego projektu, także w odniesieniu do Boga.
W tym kontekście pojawia się istotny problem w odniesieniu do powołania kapłańskiego czy zakonnego. Czy mianowicie możliwa jest jeszcze tzw. kultura powołaniowa? Rozumiem ją jako prymat porządku zewnętrznego (czyli powołania przeznaczonego do osobistego odczytania) nad porządkiem wewnętrznym, czyli kreacją własnego życiowego projektu.
Jakie posłuszeństwo?
Mam oczywiście świadomość, że przedstawiam tu ten problem schematycznie, wykluczająco. Absolutyzacja pierwszego, dotychczasowego modelu prowadziła – i często wciąż prowadzi – do postrzegania posłuszeństwa osoby powołanej w kategoriach bezdyskusyjnego posłuchu, niemożności posiadania rzeczywistego wpływu na realizację swojego powołania, konieczności wyrzeczenia się osobistych ambicji czy pragnień.
Wydaje się, że wiele kryzysów (i odejść) z kapłaństwa i życia konsekrowanego ma swoje źródło właśnie w tym krytycznym dla człowieka momencie. Stosowana argumentacja biblijna – „Potrzeba, aby On wzrastał, a ja się umniejszał” (słowa św. Jana Chrzciciela o Jezusie) – bywa wykorzystywana do tego, by usprawiedliwiać pozbawienie powołania komponentu jego indywidualności i pragnienia samorozwoju (samorealizacji). Tego pragnienia nie można zaś w życiu ignorować.
Nie wiem, jak jest teraz, ale dawna ascetyka dla kandydatów do kapłaństwa i życia zakonnego akcentowała konieczność absolutnego wyzbywania się siebie, porzucania osobistych pragnień i ambicji, rezygnacji z indywidualności na rzecz kształtowania siebie „pod sznurek”. Nie wydaje mi się możliwe, by takie wizje mogły dzisiaj pociągnąć wychowanych we współczesnej kulturze kandydatów do kapłaństwa czy też do życia konsekrowanego męskiego i żeńskiego. Z drugiej jednak strony trzeba zapytać, kiedy „realizacja siebie” przestaje być „realizacją powołania”, kiedy mój prywatny projekt na siebie de facto unieważnia obiektywność Bożego porządku.
I jeszcze jedno. Nie można wykluczyć, że są także i tacy kandydaci, którzy w powołaniu rozpoznają przestrzeń realizacji wybranego przez siebie, świadomego ogołocenia z własnego „ja”, poddania się Bogu (a także instytucji Kościoła), jako ideał życia duchowego. Zapewne psychologowie religii będą mieli wiele do powiedzenia o relacji między typem osobowości a sposobem realizacji powołania, ale przecież ostatecznie nie można nikomu zabronić tego, jak kształtuje relacje między swoją wolą a – jak wierzy – wolą Boga wobec niego, między autoprojektem a powołaniem.
Przeczytaj także: Ksiądz przyszłości jako postać kontrkulturowa