Kantowska idea krytyki pozwoliła nam wydostać się z wielu form niepełnoletniości. Czy jednak nie zaprowadziła nas w ślepy kąt? Potrzebujemy pomysłu na myślenie, jakie przychodzi „po krytyce”.
Jeśli kiedykolwiek odwiedziliście Królewiec, to doskonale wiecie, że jest to idealne uosobienie europejskiego „nigdzie”. Zaniedbane zabytki pamiętające lepsze czasy, tu i tam rozsiane znaki rosyjskich dziejowych szachów, ponure blokowiska, chropowate doki i linia brzegowa, na której próżno szukać śladów czegoś doniosłego. Już sama współczesna nazwa obwodu – Kaliningrad, honorująca radzieckiego zbrodniarza – nie składa odwiedzającym żadnej dobrej obietnicy.
Przypadek Immanuela Kanta, który całe swoje życie spędził w prowincjonalnym Królewcu, jest chyba najdonioślejszym dowodem na to, że nie istnieje bezpośredni związek pomiędzy wpływem, jaki dana postać może wywrzeć na losy cywilizacji, a jej usytuowaniem w centrum biegu wydarzeń, bliskością wobec ośrodków władzy i prestiżem uniwersytetów, z jakimi jest związana.
Jeśli Oświecenie było wyjściem z niedojrzałości, w którą popadliśmy z własnej winy, to pustynia krytyki jest wejściem w chorobliwą nieufność – wobec tekstów kultury, wiary, filozofii i polityki – którą sami sobie narzuciliśmy. W ciągu ostatnich 200 lat wielu intelektualistów osiedliło się w tym osobliwym miejscu
A jednak to właśnie tam, w ścianach Uniwersytetu Albrechta w Królewcu, rozegrała się bitwa o kształt naszego współczesnego świata. To Immanuel Kant w tekście „Co to jest Oświecenie?”, opublikowanym w piśmie „Berlinische Monatsschrift” w 1784 roku, sformułował chyba najdonioślejszą definicję europejskiej nowoczesności: „oświeceniem nazywamy wyjście człowieka z niepełnoletniości, w którą popadł z własnej winy”.
Myśl o wychodzeniu ze stanu niedojrzałości i odzyskiwaniu stłumionej pełni władz poznawczych stała się idée fixe myśli europejskiej na kolejne dwieście lat. Kantowska krytyka – poszukiwanie legitymizacji podstaw naszej wiedzy – do dziś, jak opiekuńczy duch, definiuje zachodnią samoświadomość. Zwykle wydaje się nam, że z pożytkiem dla wszystkich. Nie wszyscy są jednak co do tego zgodni.
„Mając za sobą pustynię, którą stworzyła krytyka, chcemy znowu posłyszeć zwrócone do nas wezwanie” – pisał Paul Ricoeur w książce „Symbolika zła”. Czy jeden z najważniejszych myślicieli dwudziestego wieku chciał podważyć rolę, jaką Kant odegrał w dziejach Zachodu? Niekoniecznie, choć dyskusję pomiędzy tymi dwoma dżentelmenami można uznać za niezwykle ważną dla naszej współczesnej kondycji. Jej istotą jest spór między krytyką a tym, co przychodzi po niej.
Pustynia krytyki, o której pisał Ricoeur, to inaczej świat, jaki nastał po wielokrotnie powtarzanym procesie odczarowania – wygnania z naszej wyobraźni myśli o opiekujących się nami bóstwach i siłach, które ingerują w życie śmiertelników w sposób widoczny gołym okiem. To świat po triumfalnym pochodzie „mistrzów nieufności” – Marksa, Freuda i Nietzschego – dla których egzystencja przedkrytyczna (w istocie religijna) jest stanem sztucznie podtrzymywanej niedojrzałości, ideologią klas rządzących i kagańcem fałszywej moralności nałożonym na witalne i twórcze moce jednostek.
Pustynia krytyki nie powstała z dnia na dzień – wyłoniła się w wyniku trwającej przez dziesięciolecia gospodarki na pojęciach i znaczeniach, prowadzącej (w imię racjonalności) do erozji, wykorzenienia i przerzedzenia zastanych form naszego życia. Praktyka oświeceniowej krytyki zmieniła nie tylko przedkrytyczny krajobraz naszej egzystencji – mity, opowieści, modlitwy – ale często również grunt, w którym były one zakorzenione: otwartość na tajemnicę, intuicję o istnieniu jako darze, naiwną fascynację światem stworzonym.
Jeśli Oświecenie było wyjściem z niedojrzałości, w którą popadliśmy z własnej winy, to pustynia krytyki jest wejściem w chorobliwą nieufność – wobec tekstów kultury, wiary, filozofii i polityki – którą sami sobie narzuciliśmy. W ciągu ostatnich 200 lat wielu intelektualistów osiedliło się w tym osobliwym miejscu. Namioty przestały być tymczasowym miejscem zamieszkania w drodze do właściwej destynacji, a stały się ostatecznym celem podróży.
A co, jeśli krytyka okazałaby się ograniczona, a nie niewyczerpana? Jeśli jest skończona i omylna? A gdybyśmy przyznali, że niektóre rzeczy robi dobrze, a inne słabo lub wcale? W pewnym momencie krytyka nie jest w stanie zaprowadzić nas już nigdzie dalej – pisze współczesna teoretyczka literatury Rita Felski, jedna z kluczowych reprezentantek fenomenu, który czasami nazywa się zwrotem post-krytycznym.
Bez wątpienia idea krytyki – etosu nieustannego rewidowania podstaw naszej wiedzy i powiązanych z nią form społecznej organizacji – pozwoliła nam wydostać się z wielu form niepełnoletniości. Czy jednak, doprowadzona do absurdu, nie zaprowadziła nas w ślepy kąt? Wielu współczesnych myślicieli zgadza się, że potrzebujemy pomysłu na myślenie, jakie przychodzi „po krytyce”.
Jeśli rację miał komentator Immanuela Kanta – Michel Foucault – i oświecenie to nie tylko epoka historyczna, ale odnawiany w każdym pokoleniu etos, polegający na nieufnym przyglądaniu się prawomocności wiedzy i władzy, to trudno nie odnieść wrażenia, że krajobraz współczesności wymaga czegoś więcej niż kompulsywnie ponawianego pakietu oświeceniowych odruchów.
Spójrzmy na logikę myślenia, dla którego krytyka staje się celem ostatecznym. Zgodnie z nią jeśli nie jesteś krytyczny – wystarczająco krytyczny, czyli stale rewidujący swoją czujność wobec ukrytych form poznawczego fałszu i politycznej przemocy – to z pewnością, świadomie lub nie, służysz status quo. Myślenie w takich kategoriach, co zauważyli nawet teoretycy i teoretyczki związani z teorią krytyczną – jak Eve Kosofsky Sedgwick – prowadzi do oświeconej paranoi.
Jeśli nieustannie, w imię wychodzenia z niedojrzałości, podważamy wszystko wokół nas – media głównego nurtu, konsensus naukowy, historyczne fakty – to szybko okazuje się, że podcinamy gałąź, na której sami siedzimy. Bez zgody na wspólnie akceptowane formy społecznych więzi, poznania i legitymizacji fundujemy sami sobie wojnę wszystkich ze wszystkimi. Każdy fakt, każde doniesienie może być dowodem knowań ukrytych sił i struktur, które chcą nas wpędzić w niewolę.
W trzechsetne urodziny Immanuela Kanta zadanie krytyki z pewnością nie jest zakończone: nie świętujemy ostatecznego triumfu nad fundamentalizmem religijnym, populistycznymi nacjonalizmami, wojowniczym imperializmem, widmem pełnoskalowej wojny i teoriami spiskowymi. Krytyka jako formacja i etos wydaje się mieć dziś przed sobą więcej pracy i wyzwań niż jeszcze 20 lat temu.
A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że bez pewnej dozy tego, co jest postawie krytycznej przeciwne – zaufania, bliskości, zawierzenia, podziwu – fundujemy sobie publicznie uzasadnioną formę paranoi.
Przeczytaj też: Powrót do Boga po Bogu. Rozmowa z Richardem Kearneyem