Metafora dojrzewającego dopiero nastolatka w relacji do Matki-Kościoła zupełnie odbiera katolikom prawo do dorosłości. A właśnie o to prawo chodzi.
Opublikowany niedawno na łamach Więź.pl list Pawła Koniarka OP do Kościoła Matki zastał mnie w przedświątecznym rozgardiaszu. Miałam właściwie tylko rzucić na niego okiem – spowodował on we mnie jednak tak szeroką gamę emocji, że porzuciłam z tego wszystkiego pomysł umycia okien. Zamiast tego siedziałam, czytałam i pytałam samej siebie, o co właściwie mi chodzi. Odpowiedzią na to pytanie chciałabym się podzielić.
Pozwolę sobie jednak zacząć od tego, w czym bez dwóch zdań z autorem się zgadzam. Bliska jest mi propozycja odejścia w naszym wyobrażeniu Kościoła od metafory murów obronnych na rzecz metafory Matki. Zgadzam się również z pytaniami, które autor tej Matce zadaje, ze wstępną diagnozą jej nie do końca najlepszych metod wychowawczych, z wezwaniem, aby dała swoim dzieciom prawo do buntu… A jednak…
Jeśli nosimy w sobie trudny, bolesny obraz rodzica, to Bóg, jak wierzymy, zawsze okaże się inny – dobry, kochający, troskliwy. Nie jest tak, niestety, z Matką–Kościołem
A jednak wydarzyło się coś, co sprawiło, że potrzebowałam ten tekst przeczytać uważnie trzy razy, zanim odnalazłam punkty wspólne łączące mnie i autora. Niewątpliwą przeszkodą ku temu okazała się spora dawka złości, z którą musiałam najpierw sobie poradzić. Kiedy przystanęłam przy niej przez chwilę, pytając, o czym chce mi powiedzieć, odpowiedź stała się oczywista: o ile zgadzam się ze sposobem, w jaki autor opisuje Matkę-Kościół, o tyle diagnoza tych, którzy z Kościoła odchodzą, jest dla mnie trudna do zaakceptowania.
W swoim tekście autor używa bowiem metafory nastolatków, którzy są w konflikcie z matką. Nastolatków, którzy, z jednej strony, przeżywają ważny dla procesu kształtowania swojej tożsamości bunt adolescenta, a z drugiej – których „buńczuczność” jest „podpalana przez przebudowę organizmu i burzę hormonalną”.
Spodziewam się, że sformułowanie tej metafory mogło być podyktowane potrzebą zwrócenia uwagi na niekonstruktywne metody wychowawcze Matki-Kościoła (w końcu, jak się wydaje, im więcej autorytaryzmu, tym więcej buntu). Autor podkreśla dodatkowo, że „nastolatek” nie jest dla niego pojęciem pejoratywnym. Dla mnie problemem tej metafory jest jednak nie tyle jej pejoratywność, co skośność. Skośność, której – jak się zdaje – wielu świeckich ma już serdecznie dość.
Skośność, która złości
Niesymetryczność relacji między świeckimi a Kościołem instytucjonalnym jest nam bowiem bardzo często przypominana – wszyscy już chyba wiemy (zadbał o to były przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski), że zbuntowany człowiek świecki pełni w Kościele funkcję „ogona”, którego biskupowi „nie wypada” słuchać. Każdy lub prawie każdy z nas spotkał się w Kościele z proboszczem czy wikarym, który nie omieszkał przypomnieć nam, gdzie jest nasze miejsce.
Ten rodzaj chorej skośności, przez lata podlewany kościelną kulturą klerykalną, wciąż ma się w naszej wspólnocie bardzo dobrze. Spodziewam się zresztą, że nie dotyczy ona jedynie świeckich, ale też „zwykłych” duchownych, stojących na tej drabinie feudalnej prawie tak nisko jak my.
Nic więc dziwnego, że kiedy stykamy się z metaforą, która ponownie podkreśla wspomnianą niesymetryczność, aktywują się w nas (pozwalam sobie na liczbę mnogą po przeczytaniu komentarzy do tekstu autora na FB „Więzi”) mechanizmy obronne. Ponieważ złości jest w nas ogrom, mechanizmy te są bardzo silne – na tyle, że w wielu z nas tak bardzo zwróciły uwagę na metaforę nastolatka, że mieliśmy kłopot z dostrzeżeniem pozostałych tez stawianych w tekście (mi samej, jak już wspomniałam, udało się to po trzykrotnej lekturze i spotkaniu z własnymi emocjami).
Nie oznacza to, rzecz jasna, że wszelka skośność jest fałszywa. Oczywiste jest, że pozostajemy w relacji niesymetrycznej w stosunku do Mistycznego Ciała Chrystusa. Spodziewam się jednak, że ten sposób patrzenia na Matkę-Kościół nie jest dla wielu z nas oczywisty. Skoro nawet jeden z ostatnich papieskich dokumentów z „matką” w tytule (list apostolski motu proprio „Come una madre amorevole”) dotyczy rozliczalności biskupów w związku z dokonanymi przez nich zaniedbaniami, trudno o skośności myśleć w pierwszym odruchu w stosunku do Mistycznego Ciała Chrystusa.
Jesteśmy też oczywiście, jako świeccy, w relacji skośnej w stosunku do prezbiterów… ale tylko w określonych, sakramentalnych, okolicznościach. In persona Christi zbyt często już było nadużywane do uzasadniania postępowania niemającego z Chrystusem nic wspólnego. Nie mówię jedynie o ciężkich przestępstwach. Sama niedawno uczestniczyłam w Eucharystii, podczas której młodszy ode mnie wikary wypalił: „A teraz wszyscy grzecznie usiądziemy i posłuchamy świętych ogłoszeń duszpasterskich!”.
Jak zauważa Doris Reisinger w rozmowie z Tośką Szewczyk z zeszłorocznego kwartalnika „Więź”: „Wyrośliśmy w Kościele, który uczy nas, że wszyscy jesteśmy dziećmi i owcami. Potrzebujemy w związku z tym dorosłych i pasterzy, którzy się nami zaopiekują. A przecież sakrament chrztu daje nam udział w kapłańskiej i królewskiej godności Chrystusa! Dlaczego Kościół nie traktuje nas zatem jak królów i kapłanów?”. Wydaje mi się więc, iż użycie metafory zakładającej skośność na określenie osób, które właśnie ze złości na tę skośność i związane z nią nadużycia z Kościoła odchodzą, było, pomimo dobrych intencji autora, pomysłem nietrafionym.
Nastolatek a dziecko
Inną, dodatkową kwestią pozostaje różnica pomiędzy od wieków obecną w Tradycji Kościoła metaforą Matki i jej dzieci, a metaforą matki i nastolatka. Zasadniczą przewagą tej pierwszej wydaje się fakt, iż dziecko może być… dorosłe.
Jak zauważa w swojej najnowszej książce „Kościół, który wyznaję” ks. Andrzej Draguła: „Nie wiem, czy chciałbym być przedmiotem troski duszpasterskiej mojego biskupa. Oznaczałoby to bowiem, że jestem albo niedojrzały, albo w jakimś sensie niepełnosprawny czy ograniczony w prawach. Chcę, by traktował mnie jak syna, owszem, ale jak syna dorosłego: z poszanowaniem autonomii i podmiotowości. Każdy chce tego w Kościele. I każdy ma do tego prawo”.
Choć oczywiście z różnych powodów z tego prawa do dorosłości nie każdy w Kościele korzysta, to metafora dojrzewającego dopiero nastolatka wydaje się nam je zupełnie odbierać. A właśnie o to prawo chodzi.
I o to, kto ma kompetencje do oceny, na jakim etapie każdy z nas się znajduje – czy kapłan formułujący taką metaforę, czy każdy z nas z osobna. Spodziewam się, że niezmiernie ciekawa byłaby analiza dojrzewania chrześcijańskiego pod kątem wszystkich kryzysów rozwojowych opisanych przez Eriksona (nie tylko buntu adolescenta) – pod warunkiem, że wnioski płynące z niej pozbawione byłyby zbyt prostych etykiet.
Jaka jesteś, Matko?
W swoim tekście autor zauważa również – bardzo słusznie! – znaczenie naszych pierwotnych relacji dla czytania tego typu metafor. Wprawdzie, chcąc być precyzyjną, powinnam zaznaczyć za Stanisławem Tokarskim, że obraz Boga kształtuje się w nas nie tylko przez relację z ojcem, ale także z matką lub innymi obiektami znaczącymi – jest to jednak w tym momencie mało istotne.
Ważniejsze jest to, że jeśli nosimy w sobie trudny, bolesny obraz rodzica, to Bóg, jak wierzymy, zawsze okaże się inny – dobry, kochający, troskliwy. Trudne obrazy wyniesione z domu rodzinnego w relacji z Bogiem mają szansę być uzdrawiane, a relacja z Nim może niektórym służyć wręcz jako doświadczenie korektywne.
Nie jest tak, niestety, z Matką–Kościołem (jeszcze raz podkreślam, że nie mówię tu o Mistycznym Ciele Chrystusa). Ostatnie lata pokazują, że tej Matki nie możemy być pewni tak, jak jesteśmy pewni Boga. Mówiąc językiem Donalda Winnicotta, nasz Kościół nie wydaje się ostatnio „wystarczająco dobrą” matką – taką, która zapewni dziecku poczucie bezpieczeństwa, stabilne i przewidywalne środowisko rozwoju, która pozwoli dziecku na kroki wolności, zapewniając mu przy tym wsparcie, która, w końcu, uzna indywidualność dziecka i jego prawo do własnych uczuć i potrzeb.
Matka-Kościół zbyt często do bólu powtarza trudne doświadczenia wyniesione z domu przez niektórych z nas. Zderzenie z tym jest jednym z powodów separacji… na każdym etapie chrześcijańskiego życia.
Być może więc niektórzy z nas faktycznie są dziś jak nastolatki, wyrażający sprzeciw wobec rodzica. Być może da się pójść nawet jeszcze dalej i uznać, że część z nas przeżywa dopiero swój bunt dwulatka i walkę o własną autonomię. Jestem jednak również absolutnie przekonana, że część z osób, które dziś z Kościoła odchodzą, robią to nie jak dzieci i nastolatki, ale jak dorośli po latach wyrywający się z przemocowej rodziny. Jak dorośli, w których już dawno nie buzują hormony, którym daleko do „buńczuczności” i którzy zrezygnowani uznają (słusznie lub nie), że w tej Matce próżno szukać Ciała Chrystusa.
Prawdopodobnie to właśnie jest jedno z ważniejszych wyzwań, przed którymi stajemy jako wierzący. Prawdopodobnie dlatego właśnie ważne jest to, do czego autor w swoim tekście ostatecznie zdąża – poszukiwanie takiego modelu funkcjonowania wspólnoty, który uczyniłby Kościół Matką czułą, dobrą i dojrzałą. W poszukiwaniu tym zdecydowanie stoję z autorem ramię w ramię.
Przeczytaj też: Wejdziemy w noc i poranek