Zima 2024, nr 4

Zamów

Reżyser-skandalista nakręcił film o ojcu Pio. Wyszło przejmująco

Shia LaBeouf i Abel Ferrara na planie filmu „Padre Pio”. Fot. Materiały prasowe

Ferrara pokazał na ekranie autentyczną wiarę. Osiągnął coś, do czego nie udawało się nawet zbliżyć „chrześcijańskim filmom” ostatnich lat.

Na Amazon Prime ukradkiem pojawił się nowy film Abla Ferrary. „Ojciec Pio” nie wzbudził entuzjazmu po obu stronach światopoglądowego sporu. Przez widzów dalekich od chrześcijaństwa został odrzucony za specyficznie ujętą duchowość, katolikom natomiast trudno zaakceptować choćby erotyczny wymiar sceny kuszenia stygmatyka przez szatana. Tylko czy po kinie twórcy „Złego porucznika” można się spodziewać czegoś innego? Czy bycie na przekór nie stanowi jego istoty?

Religijne ulice nędzy

Ferrara to najsłynniejszy obok Martina Scorsesego nowojorski reżyser o włoskich korzeniach. Młodszy o dziewięć lat 72-letni filmowiec nie jest twórcą tak uznanym i utalentowanym jak starszy kolega z ferajny. Niemniej jednak obu nurtują te same metafizyczne rozterki, wypływające bezpośrednio z ich włoskiego katolicyzmu.

Scorsese od samego początku kariery zgłębia temat grzechu, który odkupić można tylko konfrontując wiarę z brutalnymi prawami ulicy. Niejednokrotnie opowiadał, że widok mafii oraz obserwowanie działalności księży katolickich na ulicach Małej Italii, czym przesiąkał od dzieciństwa, pchnęły go do zgłębiania konfliktu między sacrum a profanum. Jego pierwszy mafijny film, „Ulice nędzy” (1973), opowiadał o odkupieniu, ofierze i karze za grzechy w zbrukanym świecie.

W następnych latach, razem z wychowanym w surowym kalwińskim duchu Paulem Schraderem, Scorsese dał nam tak drażliwe i niejednoznaczne traktaty zatopione w Starym i Nowym Testamencie jak arcydzieła „Taksówkarz” (1976) i „Wściekły Byk” (1980), niedoceniona perełka „Ciemna strona miasta” (1999), a także szokujące „Ostatnie kuszenie Chrystusa” (1988). To ten film i reakcje na niego (pojawiały się nawet rozróby pod kinami) sporej części chrześcijan spowodowały, że reżyser na jakiś czas odseparował się od teologicznych rozważań, do których na dobre wrócił dopiero „Milczeniem” (2016) i kontynuuje je zarówno w genialnym zeszłorocznym „Czasie krwawego księżyca”, jak i w nachodzącym projekcie, jakim ma być kolejny film o Jezusie. Tym razem zrobiony z inspiracji papieża Franciszka.

Scorsese przez chwilę orbitował wokół buddyzmu, co miało swoje konsekwencje w nakręceniu biografii Dalajlamy „Kundun” (1997), ale nigdy na poważnie nie przyjmował tej swego czasu modnej w Hollywood religii. Co innego Ferrara: jest on dziś buddystą, choć nadal „romansuje” z wyniesionym z domu katolicyzmem. Zaczynał karierę w roku 1977 co prawda od filmu pornograficznego (napisanego wspólnie z licealnym kolegą potem stałym współpracownikiem Nicholasem St. Johnem) oraz slashera „Driller killer” (1979), natomiast w latach 80. wszedł w kino gangsterskie (kultowy „Król Nowego Jorku”, „Miasto strachu” czy pilot „Crime story”), by następną dekadę otworzyć „Złym porucznikiem” (1992).

Słuchaj też na SoundcloudYoutube i w popularnych aplikacjach podcastowych

Powstały w tym samym roku co przełomowe „Wściekłe psy” Quentina Tarantino (w obu występuje Harvey Keitel) film jest uważany za jeden z najbardziej kontrowersyjnych w historii. Opowieść o wiecznie naćpanym i skorumpowanym policjancie, który szuka gwałcicieli zakonnicy w polskim kościele na Bronksie, okazał się jedną z najgłębszych i najbardziej wstrząsających historii odkupienia. To odkupienie na ulicy (główny motyw wspomnianych „Ulic nędzy” – również z Keitelem w głównej roli), w bagnie grzechu, gdzie duchowa walka jest najtrudniejsza i najbardziej intensywna.

Nowy Pasolini

Prawda jest taka, że Ferrara nakręcił film godny bohaterów kina Pier Paola Pasoliniego (1922-1975). Ten włoski skandalista lubował się w portretowaniu „włóczykijów” z nizin społecznych i strzelał z filmowych armat do elit choćby w wyklętych do dziś „120 dniach sodomy” (1975). Ferrara zresztą stworzył biografię swojego mistrza w 2014 roku, obsadzając w głównej roli Willema Dafoe. Pasolini był marksistą i homoseksualistą, którego „Ewangelia według Mateusza” znalazła się na liście filmów polecanych przez Watykan. Dziś takie połączenie byłoby nie do pomyślenia, prawda? A Pasolini potrafił łączyć w sobie sprzeczności: z jednej strony żarliwie kochał ikonicznego komunistę Antonia Gramsciego, z drugiej pozostawał zafascynowany papieżem Janem XXIII.

Ferrara przez całą twórczość postępował podobnie. Szukał z pozoru sprzecznych ze sobą wartości. Razem z manifestującym swój katolicyzm Nicholasem St. Johnem nakręcił wampiryczne „Uzależnienie” (1995), metaforę epidemii heroinizmu, ale też porzucenia wiary, oraz gangsterski „Pogrzeb” (1996) z silnym wątkiem nieuchronnej kary za zbrodnie.

Po tym, jak współpracownik wycofał się z kina, Ferrara na wiele porzucił tematykę religijną. Przez dekady zmagał się z alkoholizmem i uzależnieniem od narkotyków, co zresztą miało przełożenie na coraz gorsze artystycznie dokonania. Dopiero nagrodzona na festiwalu w Wenecji „Maria” z 2005 roku z Juliette Binoche, Marion Cottiliard i Forestem Whitakerem przypomniała światu o reżyserze-skandaliście.

Traktuję „Ojca Pio” jako najszczersze wyznanie wiary u Abla Ferrary od czasu „Złego porucznika”. Ba, być może to w ogóle jedno z najbardziej szczerych wyznań w kinie ostatnich lat

Łukasz Adamski

Udostępnij tekst

To znamienne, że artystyczne „zmartwychwstanie” Ferrary nastąpiło przy gnostyckiej wersji życia Jezusa. Porzucenie Nowego Jorku na rzecz Rzymu i związanie się z Włoszką Cristiną Chiriac, z którą filmowiec ma córkę Annę, mocno go zmieniło. Nakręcił o tym autobiograficzny film „Tommaso” (2019), w którym Cristina i Anna zagrały u boku Dafoe. Co ciekawe, genialny amerykański aktor na stałe pracuje z Ferrarą (nakręcili razem sześć tytułów) i również mieszka w Rzymie, dosłownie w sąsiedztwie kolegi. „Zakochałem się w kobiecie i związałem się z tym miejscem” – mówił mi w wywiadzie, jaki w zeszłym roku przeprowadziłem dla TVP Kultura na festiwalu Camerimage. Także Ferrarę do Rzymu ściągnęła miłość do kobiety.

To w Italii Nowojorczyk zrozumiał fenomen ojca Pio, włoskiego stygmatyka i spowiednika. Nowy film jest zresztą najbliższym Pasoliniemu dziełem Ferrary, co stało się też jednym z powodów jego odrzucenia przez katolickich recenzentów w krajach anglosaskich i w Polsce. Włosi są dla filmu o wiele łagodniejsi.

Ferrara jako duchowy spadkobierca włoskiego mistrza prowadzi narrację dwutorowo. Osadzona w 1920 roku w San Giovanni Rotondo opowieść ukazuje dwie wojny. Jedna to wojna duchowa ojca Pio (Shia Labeouf) z szatanem, drugą jest wojna komunistów z rosnącymi w siłę faszystami, będącymi w sojuszu z obszarnikami i zwolennikami starego porządku. Nie stanowi tajemnicy, kto w tym politycznym starciu nosi szatańskie znamiona…

Żeby nie było wątpliwości: jestem przeciwnikiem pokazywania Chrystusa jako rewolucjonisty z karabinem na ramieniu. Nie zmienia to faktu, że traktuję „Ojca Pio” jako najszczersze wyznanie wiary w kinie Ferrary od czasu „Złego porucznika”. Ba, być może to w ogóle jedno z najbardziej szczerych wyznań w kinie ostatnich lat, choć film artystycznie nie dosięga poziomu ostatnich dzieł Scorsesego i Schradera.

Ferrara jak Pio?

Gdzie dostrzegam w „Ojcu Pio” tak wielkie pokłady szczerości? Choćby we wzmiankowanych już scenach erotycznego kuszenia ojca Pio. Kapucyn jest nękany wizją nagiej kobiety, która chce go odciągnąć od Boga. W podobny sposób pokazuje kuszenie w swoim klasyku z lat 80. Scorsese, wówczas zmagający się z uzależnieniem od narkotyków i niewiernością (warto pamiętać, że w Jezusa wcielił się tam nie kto inny jak… Willem Dafoe). Ten sam zabieg stosuje Ferrara, który po ustatkowaniu się porzucił używki. Oburzająca wielu katolików (również w polskich recenzjach) scena kuszenia w „Ojcu Pio” jest zatem bardzo osobista i symboliczna dla Ferrary – filmowca, który doświadczał podobnych pokus, ulegał im i kusił innych, kręcąc kino pornograficzne w początkach kariery.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze wyznanie Shia LaBeoufa, który głośno mówi o swoim nawróceniu na katolicyzm podczas przygotowań do roli słynnego zakonnika. Pod koniec zeszłego roku ten niegdyś „niegrzeczny chłopiec Hollywood” przyjął bierzmowanie z rąk bp. Roberta Barrona i miał wyrazić chęć zostania w przyszłości diakonem. „Byłem człowiekiem szukającym przyjemności, egoistycznym, egocentrycznym, nieuczciwym, bezmyślnym i bojaźliwym” – przyznawał w głośnym wywiadzie, w którym odcinał się od swojej chuligańskiej przeszłości.

Widzowie pamiętają LaBeoufa z występów w serii „Transformers” albo roli syna Indiany Jonesa w „Królestwie kryształowej czaszki” (2008), ale warto też przypomnieć jego kreację w „Nimfomance” (2013) Larsa Von Triera. Duński skandalista długo zmierzał w stronę otwartego satanizmu, czemu dał wyraz wcale nie w „Antychryście” (2009), a w trzecim sezonie serialu „Królestwo” z 2022 roku (tam również bryluje – a jakże! – Willem Defoe!). LaBeouf przeszedł natomiast długą drogę od roli w pornograficznej „Nimfomance” do zachwytu nad Mszą Trydencką na kanapie u znanego amerykańskiego hierarchy. Zdumiewająca transformacja? O tak, i Abel Ferrara nie mógł się nie znaleźć w tej opowieści.

Finałowa scena stygmatów, w której ojciec Pio czuje „dotknięcie Boga”, jest czymś więcej niż aktorstwem. Szloch LaBeoufe’a okazuje się do bólu prawdziwy, wypływa z serca aktora. Czy prowadzący go swoją reżyserską ręką Ferrara był tego świadomy? Odbierając nagrodę na katolickim festiwalu w Terni w listopadzie 2023 roku, filmowiec perorował ze sceny, że to, co dzieje się obecnie w Strefie Gazy, świadczy, iż naprawdę żyjemy na „początku końca świata”. On więc chciał, jak tłumaczył, opowiedzieć o miłosierdziu skromnego zakonnika, miłosierdziu rodzącym się w czasach, kiedy do głosu dochodził faszyzm, który doprowadził do Holokaustu.

Wierzę Ferrarze. Finał jego miejscami pogruchotanego filmu jest subtelny i naprawdę poruszający. Nawet jeżeli reżyser popełnił błędy w budowaniu dramaturgii scenariusza, zideologizował w duchu Pasoliniego chrystusową rewolucję i zawiódł nadzieję tych, którzy chcieli zobaczyć na ekranie pełną biografię świętego z Pietrelciny, to osiągnął coś, czego nie są w stanie osiągnąć ani twórcy katechetycznego, protestanckiego kina z logo christian movies, ani ich polscy naśladowcy od fabularyzowanych i ckliwych dokumentów religijnych.

Wesprzyj Więź

Ferrara pokazał kawałek realnej wiary na ekranie. Wiary aktora przeistaczającego się w swojego duchowego przewodnika oraz swojej własnej wiary, wcześniej zakopanej ze strachu przed konfrontacją z demonami przeszłości. Nowojorski reżyser może kręcić takie filmy jak „Syberia” (2020), gdzie bohater jest skonstruowany za pomocą teorii Junga. Ale ostatecznie i tak okazuje się, że ten wychowany we włoskiej katolickiej rodzinie filmowiec pada na kolana jak gliniarz o twarzy Harveya Keitela w „Złym poruczniku”.

Sam unika analogii, ale przecież ojciec Pio też swoją duchową walkę toczył w zaciszu. O tym jest ten film. I dobrze, że oburza. Zapominamy czasem, że chrześcijaństwo było u swojego zarania religią oburzającą. Wielkanoc jest dobrym czasem, by sobie o tym przypomnieć.

Przeczytaj też: Kino na usługach pobożności

Podziel się

18
9
Wiadomość

5 stycznia 2024 r. wyłączyliśmy sekcję Komentarze pod tekstami portalu Więź.pl. Zapraszamy do dyskusji w naszych mediach społecznościowych.