Skoro ekranowych bohaterów atakuje coś nierzeczywistego, możemy spać spokojnie – żyjemy przecież w racjonalnym świecie. A jeśli sprawca zła niepokojąco przypomina nas samych?
Fabuła tego mrocznego thrillera opierała się na klasycznej zagadce: kim jest morderca? Filmowych bohaterów zabija coś ze świata nadprzyrodzonego czy może raczej sprawcą jest ktoś z nich? „Chciałbym, żeby rozwiązanie okazało się nierzeczywiste” – usłyszałem cichy dialog pary siedzącej obok mnie w kinie. „Dlaczego? Bo inaczej to byłby banał, nic ekscytującego” – wyjaśniał dalej chłopak. Uśmiechnąłem się pod nosem…
Kilka lat temu na łamach kwartalnika „Więź” zastanawialiśmy się, czy kryminał przywraca światu ład. Jest przede wszystkim opowieścią o opowieści, ale też sprawiedliwość może w nim zatriumfować, przynajmniej w klasycznych wariantach gatunku. Zbrodnia zostanie wykryta i ukarana, nastąpi pewnego rodzaju wyrównanie rachunków.
Jeśli trzymać się prostych przyporządkowań, sprawa wygląda tak: dreszczowiec z kolei ma nas „bezpiecznie” przestraszyć, odczujemy strach i adrenalinę, słynny „dreszcz emocji”, by nie szukać go w codziennym, raczej spokojnym życiu. A gdyby złamać te założenia?
Bestia czy człowiek?
Dwie dekady temu, na przełomie wieku, obserwowaliśmy wysyp wysokobudżetowych produkcji, mieszających w sobie fantastyczne i rzeczywiste, kilka estetyk, znane nazwiska, swoistą neogotycką niesamowitość, oraz tajemnicę. W Europie było to m.in. głośne „Braterstwo wilków” (2001) Christophe’a Gansa, za Oceanem – „Trzynasty wojownik” (1999) Johna McTiernana. Swoich sił w tej materii próbowali również tacy autorzy jak Terry Gilliam z mroczną wersją „Nieustraszonych braci Grimm” (2005) oraz Tim Burton, kręcący „Jeźdzca bez głowy” (1999).
Filmy te różnie się zestarzały, część z nich – jak pierwszy z wymienionych – cierpi na niedostatki techniczne. Albo banalny scenariusz. Ale broni się klimatem. Weźmy „Trzynastego wojownika”. To średniej klasy przygodówka z Antonio Banderasem. Jedną z osad Wikingów nękają potwory, na ratunek przybywa naprędce stworzona tytułowa drużyna wojów. Najciekawszym elementem opowieści jest odkrycie, że owe monstra to ludzie, nieco egzotyczne plemię, które w celu wzbudzenia postrachu przystraja się do walki w niedźwiedzie głowy.
Zło o fantastycznym zabarwieniu bywa kuszące, realistyczne natomiast niepokoi nas swoją bliskością
Banderas i spółka wyciągają z tego pragmatyczny wniosek: skoro mierzą się z człowiekiem, to człowiek musi gdzieś spać. Wystarczy zatem znaleźć jego legowisko i zaatakować go z zaskoczenia.
Drugi wniosek, który ledwo przebija się w filmie, brzmi znacznie bardziej intrygująco: czy aby na pewno nasi wojownicy mierzą się z ludźmi? Przecież ich przeciwnicy dopuszczają się nieludzkiego, bezsensownego wręcz okrucieństwa. Nie, „Trzynasty wojownik” nie idzie głębiej. Jest, jak wspomniałem, prostą historią, obliczoną głównie na zysk z kas kinowych. A jednak poruszana przez niego wątpliwość długo nie dawała mi spokoju. Przyjdzie mi jeszcze do niej wrócić.
Przerażająca zwyczajność
Myślę zupełnie odwrotnie niż przywołany na początku nieznajomy z kina. Choć nadprzyrodzone rozwiązanie zagadki – pamiętacie serial „Z archiwum X”? – jest może i widowiskowe, a nawet fabularnie uprawnione, ciekawsze, to paradoksalnie działa… uspokajająco, wręcz usypiająco.
Skoro bohaterów atakuje coś nierzeczywistego, możemy spać spokojnie – żyjemy nie w świecie filmowych fajerwerków i nagłych zwrotów akcji, tylko w mniej lub bardziej, ale jednak racjonalnej rzeczywistości, i rządzą nią określone prawa. Światy stworów, których nie można łatwo unieszkodliwić, albo zmarłych dawno zabójców mordujących we śnie (cóż za genialny pomysł miał Wes Craven!) – pozostaną zamknięte w ramach ekranu. I wspaniale. Zakończy się film, zapali światło, będzie można wrócić do poważnych zajęć.
A jeśli scenografia horroru niepokojąco przypomina dobrze znaną nam rzeczywistość? Stanley Kubrick za najbardziej przerażający film, jaki widział w życiu, uznawał holenderskie „Zniknięcie” (1988). Twórca „Lśnienia” (1980) podobno spotkał się nawet z reżyserem filmu, Georgem Sluizerem, by przeanalizować wspólnie jego opowieść. Fabuła – znowu – jest prosta. Podczas wakacji para zatrzymuje się na stacji benzynowej. Dziewczyna znika. Kilka lat później chłopak otrzymuje list od porywacza.
Sluizer uzyskuje piorunujący efekt inaczej niż słynni przedstawiciele gatunku. Rezygnuje z podstawowej zagadki, przez większą część fabuły każe nam obserwować codzienność przyszłego mordercy – to, jak podejmuje on mozolne, niezdarne, kończące się fiaskiem próby, by kogoś uprowadzić i zabić.
Dlaczego to robi? Ma przecież stabilne życie, rodzinę, pracę. Wydaje się być sympatycznym gościem. Co pcha go w otchłań, w którą chce wciągnąć innych? Reżyser nie serwuje jednoznacznych odpowiedzi, może zresztą są one koszmarnie kolokwialne: znudzony bohater pragnie poczuć coś niezwykłego, a więc przesuwa własne granice. Przerażenie, które udziela się widzom, wynika przede wszystkim z bezsilności wobec zła, które dokonuje się na ekranie – kolejnych twistów nie będzie, zapomnijcie też o sprawiedliwości i odkupieniu.
Poczciwy Kuba Rozpruwacz
Podobny efekt próbował osiągnąć w swoim kinie Michael Haneke. Jego „Funny games” (1997) to bezlitosna satyra na świat, który ekscytuje się przemocą. U austriackiego twórcy ona wylewa się wręcz z ekranu, ale dzieje się poza kadrem. Nie znaczy to, że jest mniej dotkliwa, wręcz przeciwnie: igranie z konwencją wzmaga kłującą bezradność ekranowych ofiar oraz odbiorców.
Przeraził mnie kiedyś inny film Hanekego, nieco wcześniejszy. W „Benny’s video” (1992) nastolatek zaprasza do domu koleżankę. Pokazuje jej nagranie, na którym znajomi gospodarze prądem zabijają świnie. Okazuje się, że chłopak ma przy sobie aparat ubojowy. By poczuć ekscytację, przykłada go do brzucha dziewczyny. Naciska spust. Potem jeszcze raz, i jeszcze. Kiedy jego rodzice dowiedzą się o zdarzeniu, zatrą ślady morderstwa – rozczłonkowane ciało spuszczą w sedesie…
Haneke oparł scenariusz na notatce prasowej – kilka lat wcześniej tego czynu naprawdę dopuściła się pewna niczym niewyróżniająca się rodzina. Na tym właśnie polegała makabra – sprawca stał się mordercą w pięć sekund, podczas jego zdaniem niewinnego figla. Z kolei dorośli tak bardzo chcieli go chronić, że zdecydowali się na zacieranie śladów, którego nie powstydziłby się Kuba Rozpruwacz. A przecież ich życie przed morderstwem nie różniło się niczym od szarej egzystencji, którą wiedziemy i my, widzowie…
Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Prawda jest taka, że jako ludzie uwielbiamy lokować to, co trudne, na zewnątrz. Spójrzmy choćby na szukanie ciągłych wrogów przez różnej maści populistów. Albo na wciąż popularną w Kościele w Polsce fascynację demonologią. Psychiatra prof. Krzysztof Krajewski-Siuda w wydanej ostatnio książce „Uleczyć Boga w sobie” zwraca uwagę, że „człowiek kieruje swoją uwagę na demony między innymi po to, żeby nie zauważyć innych, większych problemów, które ma w życiu”. Ja bym dodał – by nie dostrzegać, że zło jest najczęściej rezultatem jego własnych czynów, że nie przychodzi jako atak z zewnątrz.
Czy horrory, zwłaszcza te z elementami niesamowitości, nie są zwykle opowieścią z tego samego ogrodu?
Naziści to kosmici?
Może prawdziwa groza mieszka gdzie indziej? Łatwiej ekscytować się pradawną siłą, zabijającą nastolatkę. Trudniej uznać, że sprawcą był jej ojciec, ktoś, kogo znała i kochała (pozdrawiam tych, którzy rozpoznają, do którego klasyka telewizji teraz nawiązuję). Idźmy dalej. A co, jeśli Hitchcockowski Norman Bates mieszka nie tyle obok nas, ile w każdym z nas? Nie jesteśmy od razu wszyscy mordercami, to oczywiste. A jednak Bates jest człowiekiem, tak jak ludźmi okazali się przeciwnicy trzynastu wojowników, a to ma swoje konsekwencje. Gdyby pozostawali na przykład Tolkienowskimi orkami, sprawa byłaby prosta: różnią się od nas diametralnie, powstali, by zabijać, trzeba ich zatem „wyeliminować”.
Ale oni są przecież z tej samej gliny, co my. Urodzili się, dorastali, zapewne mieli kogoś, kto ich kochał, podejmowali decyzję, być może troszczyli się o bliskich. W którym momencie swojego życia stali się kimś, kogo określamy mianem „potwora”? I czy mamy pewność, że nie podążymy nigdy ich ścieżką? Zło o fantastycznym zabarwieniu bywa kuszące, realistyczne natomiast niepokoi nas swoją bliskością…
W 2019 roku Instytut Pamięci Narodowej postanowił zmienić słynny cytat z „Medalionów” Zofii Nałkowskiej. W filmie upamiętniającym rocznicę wybuchu Powstania w getcie warszawskim zamiast motta „Ludzie ludziom zgotowali ten los” pojawił się napis „Ludzie (Niemcy) ludziom zgotowali ten los”. Dbałość o „prawdę historyczną” przysłoniła głęboką prawdę o człowieku.
Czy się to komuś podoba czy nie, niemieccy naziści nie spadli z nieba, niczym kosmici w komiksach. Byli dziedzicami narodu o wspaniałej tradycji, ojczyzny Goethego i Bacha, Manna i Hessego. Pozostawali nierzadko członkami chrześcijańskich Kościołów. Mieli rodziny. Ba – nie doszli do władzy dzięki wsparciu jakiejś nieokreślonej siły nieczystej, a w wyniku demokracji – ktoś ich wybrał, kogoś przekonali do swojej wizji. A ten ktoś chciał najpewniej bezpieczeństwa dla swojej rodziny (i silnej pozycji swojego kraju na arenie międzynarodowej). Naprawdę to nietypowe pragnienia?
Wracamy zatem do początku: w życiu musimy się mierzyć z przerażającym banałem. Na pytanie skąd zło, odpowiadać za Różewiczem: „z człowieka / zawsze z człowieka / i tylko z człowieka”. Pamiętać, co dopowiadał Miłosz: że „dobra natura i zły człowiek / to romantyczny wynalazek / gdyby tak było / można by wytrzymać”, zaś „zniknie ze świata zło / kiedy zniknie świadomość”. I łagodzić te wnioski za pomocą nadprzyrodzonej, fikcyjnej grozy…
Przeczytaj też: „Psy”, czyli w dzikim świecie wolności