Usakralizowana władza jest potężnym narzędziem, które może być wykorzystane ze szkodą dla człowieka. Ale nie uznawajmy patologii za nieodłączny element kościelnych instytucji formacyjnych.
Muszę powiedzieć kilka słów na marginesie niektórych wypowiedzi byłych zakonnic, księży i kleryków (niektórych – podkreślam, ale nazwisk przywoływać nie będę). Zacznę od historii autentycznej.
Do jednego z seminariów duchownych przyjechał kandydat z mamą, która w imieniu syna zapytała na wstępie, czy będzie mógł przyjeżdżać do domu na weekend. Z relacji przełożonego, który rozmawiał z kandydatem i jego matką, wiem, że jej zaskoczona reakcja na informację, że nie ma w seminarium takiego zwyczaju, była autentyczna. Nie wiem, czy to był dominujący argument, ale kandydat klerykiem nie został.
Mój proboszcz mawiał, że jednym z największych niebezpieczeństw w Kościele jest głupota konsekrowana. Konsekracja bowiem wyostrza zarówno pozytywne, jak i negatywne cechy człowieka
Przypomniałem sobie tę historię teraz, gdy w internecie aż mnoży się od wypowiedzi eks-zakonnic, eks-kleryków i eks-księży na temat nadużyć w formacji zakonnej i seminaryjnej. Mam wrażenie, że w wielu wypowiedziach samych bohaterów, jak też w pytaniach i uwagach dziennikarzy prowadzących rozmowy, mylone są dwie kwestie: formacja i deformacja.
To, że wiele z tych historii opowiada o prawdziwych przejawach nadużycia władzy, o przemocy duchowej, o krzywdzie psychicznej wyrządzanej młodemu człowiekowi – nie ulega wątpliwości i żadną miarą z tym nie polemizuję. Ale dla mnie nie ulega wątpliwości także to, że w wielu opisywanych przypadkach mamy do czynienia z syndromem niezrozumienia specyfiki powołania i życia zakonnego oraz powołania kapłańskiego i natury seminarium. Co więcej – w mojej oczywiście ocenie – to niezrozumienie jest coraz większe.
Nieboża wola Boża
Przed kilkoma laty poproszono mnie o zrecenzowanie spektaklu „Zakonnice odchodzą po cichu” na podstawie reportażu Marty Abramowicz. Przez swoją performatywność spektakl był dużo boleśniejszy w odbiorze niż książka. Oskarżenia wypowiedziane na głos brzmią boleśniej niż bezgłośnie czytane oczami. Większość wątków tej eks-zakonnej narracji dotyczyła kwestii posłuszeństwa. Inne – te dotyczące choćby ubóstwa – były z problemem posłuszeństwa ściśle powiązane.
Przyznam, iż przeraziło mnie to, że prawdziwie „czarnym charakterem” tych opowieści była najczęściej mistrzyni nowicjatu, której władza nad początkującymi zakonnicami okazała się po prostu absolutna. Celem nie było ukształtowanie rozumnego posłuszeństwa, lecz raczej złamanie wolności człowieka, potraktowanie go jak bezwolnej rzeczy, którą można dowolnie dysponować. Jeden z bardziej złośliwych moich kolegów księży mawiał, że celem formacji zakonnej jest na tym etapie nauczyć się chodzić jak matka założycielka. To miałaby być taka zakonna forma musztry.
W tym spektaklu nie było tak drastycznych przykładów tresowania w posłuszeństwie jak sadzenie warzyw korzeniami do góry czy też zamiatanie schodów od dołu do góry, o czym sam słyszałem z ust nieżyjącej już zakonnicy (jej nowicjat przypadał jeszcze na okres międzywojnia), ale opowiadane historie były i tak wystarczająco bolesne.
Nie ma sensu powtarzać tu tego, co na łamach letniej „Więzi” mówiła Doris Reisinger w rozmowie z Tośką Szewczyk, opisując mechanizmy przemocy duchowej obecne w Kościele (zob. „Przemoc duchowa po katolicku”). Dość powiedzieć, że elementem tej przemocy w życiu zakonnym jest nadmierna sakralizacja władzy, która nieustannie powołuje się nadprzyrodzoną legitymizację. Wtedy można usprawiedliwić wszystko. Nawet decyzję przełożonej o przenosinach nazywano wprost „wolą Bożą”.
Moim zdaniem utożsamianie woli przełożonych z wolą Boga to istotne nadużycie, a już na pewno jest tak wtedy, gdy są to decyzje nierozumne, krzywdzące czy upokarzające. A takie też bywały. Usakralizowana władza jest potężnym narzędziem, które może być wykorzystane ze szkodą dla człowieka. Nie ma sensu tego negować.
Mój śp. proboszcz mawiał, że jednym z największych niebezpieczeństw w Kościele jest głupota konsekrowana. Twierdził bowiem, że konsekracja wyostrza zarówno pozytywne, jak i negatywne cechy człowieka. Wzmocniona konsekracją głupota przełożonej może być naprawdę niebezpieczna.
Zostać kurialistą
Wspominam o tym wszystkim, aby uprzedzić ewentualne zarzuty, że nie zdaję sobie sprawy z tego, co się dzieje w klasztorach. Wiem, co może się zdarzać.
Czy podobnie jest w nowicjatach męskich oraz seminariach diecezjalnych i zakonnych? W dyskursie publicznym pojawia się wiele wypowiedzi byłych kleryków i księży, którzy sygnalizują różne negatywne zjawiska z czasów formacji seminaryjnej. Nie chciałbym tutaj popaść w jakieś stereotypowe oceny w odniesieniu do różnic psychologicznych między wspólnotami męskimi i żeńskimi, ale odnoszę wrażenie, że te napięcia dotyczące władzy i posłuszeństwa w seminariach rozkładają się inaczej.
Przyznam, że nie pamiętam, abym w czasie seminarium miał jakieś doświadczenie wspomnianej wyżej sakralizacji władzy. Nie pomnę, by ktoś z przełożonych na mnie coś wymuszał, powołując się na duchowy charakter swej władzy. Właściwie dopiero przy święceniach pojawia się wezwanie do „czci i posłuszeństwa”, które przyszły ksiądz winien jest swemu biskupowi czy innemu przełożonemu. Przyznam też, że żaden z moich biskupów (a mam już czwartego) nigdy nie zobowiązywał mnie do niczego „pod posłuszeństwem”.
Trudno jednak wykluczyć – bo i takie pojawiają się głosy – że ktoś swój pobyt w seminarium uczynił cyniczną grą z przełożonymi, w której to grze szczerość troski o powołanie i jego rozwój została zastąpiona „układami”. Taki wiedział, komu się „podłożyć”, by później szybko awansować, i z kim trzymać na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu groziło mu usunięcie z seminarium.
Pamiętam, że w którymś z seminariów polskich robiono badania wśród przyszłych kleryków na temat tego, jak wyobrażają sobie realizację powołania kapłańskiego. Niepokojąco duży odsetek pytanych przyznał, że ich marzeniem było pracować w kurii… Jak widać, motywacje wstąpienia do seminarium bywają różne. Te motywacje – jeśli nie zostaną oczyszczone w procesie formacji – mogą wykształcić różne strategie przystosowawcze po to tylko, by osiągnąć cel.
W tym momencie pojawia się istotne diagnostycznie pytanie: czy tego typu deformacje – by nie powiedzieć: patologie – to nieodłączny element instytucji czy też może pojawienie się tych patologii jest ściśle powiązane z czynnikiem ludzkim?
Gdyby odpowiedzieć pozytywnie na pierwszą część tego pytania, to seminaria i klasztory trzeba by rozgonić na cztery wiatry jako struktury patogenne. Uważam jednak, że tak nie jest. To oczywiste, że określone struktury sprzyjają niektórym zachowaniom, ale nie znaczy, że jest to dowód na ich naturalną patogenność. Oczywiście, już samo odizolowanie i „skazanie” na siebie 24 godziny na dobę jest sytuacją psychologicznie trudną, ale czy koniecznie patogenną?
W ostatnim czasie dużo się także mówiło o negatywnych zjawiskach w zakresie relacji międzyludzkich, także w obszarze zależności służbowej i podległości, w takich instytucjach jak szkoły artystyczne, redakcje gazet, teatry itd. To teza robocza, ale może dochodziło do takich zachowań właśnie wtedy, gdy artysta stawał się „kapłanem”, a relacje się sakralizowały?
Pożegnanie z pływalnią
Od patologii i deformacji trzeba odróżnić formację, a ta – odnoszę wrażenie – akceptowana i rozumiana jest coraz mniej. Jeśli ktoś narzeka, że w seminarium czy nowicjacie obowiązuje plan dnia, pobudka o określonej porze, że trzeba wykonywać prace fizyczne, a możliwość kontaktów i opuszczania budynku jest bardzo ograniczona, i że nie ma weekendowych wyjazdów do domu – to znaczy, że albo tej formacji nie rozumie, albo ona po prostu nie jest dla niego.
Wstąpienie do seminarium czy nowicjatu zakonnego jest swoistym paktem, dobrowolną zgodą na samoograniczenie. W formacji przyszłych osób konsekrowanych i księży chodzi także o to, by w tym czasie wypracować w sobie wewnętrzne mechanizmy samodyscypliny, a także – zwłaszcza w życiu zakonnym, co jest związane ze ślubem ubóstwa – nauczyć się żyć bez rzeczy mniej lub bardziej zbędnych.
Bez zrozumienia i akceptacji, że kapłaństwo czy życie zakonne to mniej lub bardziej inny świat niż ten, który się jakoś porzuca, wcześniejsze bądź późniejsze rozczarowanie jest gotowe
Oczywiście rozstrzygnięcie tego, co jest konieczne do życia a co jest zbytkiem, łatwe nie jest. Weźmy to nieszczęsne lusterko, którego zabraniają używać – jak żalą się byłe zakonnice – w klasztorach klauzurowych. Zdaję sobie sprawę, że z perspektywy świata, który dość mocno skoncentrowany jest na estetyce ciała, to bez mała pogwałcenie praw obywatelskich. Ktoś powie, że łatwo mi o tym mówić, ponieważ tego typu zakazy dotyczące lusterka, makijażu i urody mnie nie dotyczą. I owszem, mam świadomość, że wrzucanie do mediów społecznościowych kolejnego selfie jest ukłonem wobec kultu własnej urody, któremu sam ulegam.
Zapewne granice tego, co zbyteczne i światowe bardzo się przesuwają. Co więcej, inaczej zostają wyznaczone w odniesieniu do mężczyzn (księży, zakonników), a inaczej w stosunku do kobiet. Ci pierwsi zawsze przecież mogą zmienić sutannę czy habit na garnitur czy bluzę, te drugie – raczej nie.
Pamiętam taką wypowiedź jednej z sióstr, która przyznawała, jak trudno jej na początku było zaakceptować to, że nie może chodzić na pływalnię, a właśnie pływanie było „w świecie” jej ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Uczynienie rezygnacji z pływania ofiarą wyrzeczenia się czegoś ze względu na Boga zapewne będzie bardzo różnie oceniane. Rozumiem, że dla wielu patrzących z boku to będzie pogwałcenie ludzkiej wolności, wszak w pływaniu nie ma nic złego, przeciwnie – w zdrowym ciele zdrowy duch. Dla innych – w tym dla tej zakonnicy – może się stać czymś zupełnie przeciwnym: dowodem na wolność, potwierdzeniem zdolności dokonania wyboru i świadomej rezygnacji.
Separatio a mundo
Tak czy inaczej, wstępując do seminarium, postulatu czy nowicjatu, zgadzamy się na niejedno samoograniczenie. Zapewne zakres tych rezygnacji dzisiaj się bardzo przesuwa. W czasach dawnej formacji nie pozwalano nawet na opuszczenie klasztoru czy seminarium nawet na pogrzeb rodziców, wszak należało „zostawić umarłym grzebanie ich umarłych”. Dzisiaj takie decyzje byłyby uznane za niehumanitarne.
Modele wychowania seminaryjnego czy zakonnego zmieniają się na naszych oczach. Weźmy choćby nowoczesne technologie komunikacyjne i media. Za moich kleryckich czasów telewizor można było oglądać wyłącznie w poniedziałek wieczór (Teatr TV) i niedzielne popołudnie, a także codziennie w czasie wiadomości wieczornych. Na jakiś ekstra film czy wydarzenie sportowe trzeba było mieć zgodę przełożonych. Jeden – oczywiście stacjonarny – telefon stojący na korytarzu był całym oknem komunikacyjnym.
Słuchaj też na Soundcloud, Youtube i w popularnych aplikacjach podcastowych
Dzisiaj kwestią dyskusyjną jest zakres i sposób korzystania z multimediów, komunikatorów, telefonów itd. Pamiętam, jak któryś z opatów tynieckich mi mówił, iż odkąd jest internet, nie ma już zakonnej celi. To zupełnie nowe wyzwanie dla życia mniszego.
Jedną z cech życia zakonnego jest separatio a mundo, czyli „oddzielenie od świata”. Zakres, skala, sposoby tego oddzielenia zależeć będą od charakteru zgromadzenia (męskie, żeńskie, apostolskie, kontemplatywne, klauzurowe, bezhabitowe itd.), ale przecież jakieś oddzielenie być musi. Że nie rozumie tego absolutyzujący wolność liberalny dziennikarz, to dla mnie raczej zrozumiałe, ale jeśli nie rozumie tego (nie akceptuje, nie rozpoznaje jako dobro) kleryk czy nowicjuszka – to znaczy, że mamy fundamentalny problem. Świadomie rzecz zbanalizuję, ale jeśli problemem miałaby być niemożność pożegnania się z ulubioną karminową szminką, to coś jest nie tak z tym powołaniem.
To oczywiste, że w takiej perspektywie wszelka formacja oparta na posłuszeństwie, na jakiejś dyscyplinie, samoograniczeniu, wyrzeczeniu się tego, co niekonieczne, a samo w sobie dobre – będzie odbierana jako opresywna, zaś seminarium czy klasztor (a także późniejsze życie zakonne czy kapłańskie) stanie się więzieniem, które w końcu się opuści z poczuciem wyrządzonej krzywdy. I nie mówię tutaj o patologiach łamiących psychiczny kark człowieka, ale o właściwym dla tej formacji i dla powołania sposobie życia.
A wtedy naprawdę lepiej zrezygnować wcześniej niż później. I nie uzasadniać własnego braku powołania czy też porzucenia tegoż nieludzkim regulaminem, wszak – jak słyszałem w jednej wypowiedzi byłego księdza – młody człowiek lubi się wyspać. Dodam, że dojrzały i starzejący się też to lubi. Czy to naprawdę powód, by zrzucać sutannę czy habit?
Odwaga odejścia
Daleki jestem od ocen poszczególnych decyzji o porzuceniu habitu czy sutanny przed ślubami bądź święceniami czy też już po nich. Daleki jestem od potępiania.
Trzeba by najpierw dokładnie poznać każdą historię zmagania się z instytucją, z wymaganiami, jakie stawia powołanie, i z sobą samym, by móc coś powiedzieć, na ile winna jest instytucja, na ile przerzuca się na innych odpowiedzialność za własne błędy, a na ile to zwyczajna pomyłka w wyobrażeniach tego, czym jest powołanie, jego realizacja, formacja zakonna czy kapłańska, a na ile to – wreszcie! – pierwszy świadomy wybór dojrzałego człowieka. Bez zrozumienia i akceptacji, że to jest mniej lub bardziej inny świat niż ten, który się jakoś porzuca, wcześniejsze bądź późniejsze rozczarowanie jest gotowe.
Mam również wrażenie, że z wielu wypowiedzi – zwłaszcza byłych kleryków – przebija naiwna, nieco sielska wizja przyszłości. Być może jest to wada formacji seminaryjnej, która niewystarczająco przygotowuje do samotności, odpowiedzialności, radzenia sobie z kryzysami. Ale czy rzeczywiście wszystko da się przewidzieć i do wszystkiego przygotować? Nie wiem. A narracji, że w momencie podejmowania decyzji jest się na to za młodym, nie kupuję. Sam zostałem wyświęcony w wieku 24 lat. To jest kwestia nie tyle wieku, ile raczej dojrzałości, wobec której samemu trzeba stanąć w prawdzie.
Mam wielu znajomych byłych księży. To także moi wychowankowie. Znamienne, że wszyscy oni zapowiadali się bardzo dobrze: byli zdolni, pracowici, kochani przez parafian. Być może – co niewykluczone – nie mówią mi wszystkiego. Na pewno jednak nie kreują się na ofiary kościelnego systemu. Niektórzy z nich są w szczęśliwych związkach małżeńskich. I mają odwagę powiedzieć: Odszedłem.
Przeczytaj również: Jacek Prusak SJ o odejściach z kapłaństwa: Podwójne życie to najgorsze rozwiązanie