Miłość Boga nigdy nie stoi na przeszkodzie prawdziwej miłości człowieka. Przeciwnie: sprawia, że bliźni jest widziany takim, jaki jest. Bóg otwiera oczy i serce. Otwiera je na innych.
„Kochałem w kilku językach”, wyznaje współczesny hinduski poeta Kunwar Narajan. Miłość do ojca, matki, żony, przyjaciół – to jakby odrębne światy. Każdy z nich nieskończony, bo kochać, to znaczy chcieć, aby druga osoba żyła zawsze i została przyjęta w całości jako ona sama, wyjątkowa i nieporównywalna z niczym i nikim innym[1].
Są różne rodzaje miłości, a więc także różne jej języki. „I uwierzyłem”, pisze dalej w tym samym wierszu Narajan, „że język miłości jest wszędzie jeden”[2]. Zatem istnieje jakieś źródło, z którego wychodzą różnorodne relacje wiążące nas z ludźmi.
Słyszałem też,
że w głębi ziemi
wody wszystkich studni
łączą się ze sobą[3].
Tyle Narajan. Poeta opiera się tutaj właściwie wyłącznie na duchowej intuicji, nie nazywając wprost, dokąd prowadzi go przeczucie. Ewangelia pokazuje za to, że wspomnianą w wierszu głębią ziemi jest miłość samego Boga.
Odejść, aby powrócić
Wierzę, że odpowiedzią na dramatyczne potrzeby nowoczesnej kultury, trafnie nazywanej przez niektórych „kulturą wyczerpania”[4], są dzieła dawnych chrześcijańskich mistrzów duchowych, począwszy od wschodnich Ojców Pustyni, przez dyscyplinę św. Ignacego Loyoli, aż po mistyków nocy ciemnej pokroju św. Jana od Krzyża.
Czy jednak współczesnego człowieka, który głęboko uświadomił sobie podmiotowość drugiego, nie gorszy powtarzane przez wspomnianych autorów ascetyczne napomnienie, by ludzi kochać wyłącznie przez wzgląd na miłość Boga? Brzmi to tak, jakby dla mistrzów duchowości osoba nie była już więcej o-sobą, czyli stworzeniem godnym kochania dla niej samej. Czy nie dokonuje się tutaj swego rodzaju handel zamienny: jeżeli będę odpowiednio kochał drugiego człowieka, zasłużę sobie na miłość Boga?
Podejrzenie o duchowe wyrachowanie mogą potęgować zwłaszcza te treści, które traktują stworzenie jako szczeble drabiny Jakuba prowadzące ku kontemplacji Boga „twarzą w twarz” (por. 1 Kor 13,12). Często używano w tym kontekście obrazu obłoku. Kiedy mistyk wznosi się coraz wyżej w kierunku poznania tajemnicy Boga, pozostawia świat w dole, coraz mniejszy i mniej widoczny. W pewnym momencie wstępuje we wnętrze obłoku, gdzie nie da się zobaczyć niczego, podobnie jak niewiele widzi wędrowiec zdobywający górski szczyt, osnuty gęstą mgłą.
Należy jednak pamiętać, że ascetyka nie jest zjawiskiem istniejącym dla samego siebie. Już samo słowo ἄσκησις oznacza ćwiczenie. Zalecane przez niektórych mistyków wyzbywanie się związków ze stworzeniem, tak aby móc oglądać samego Boga, służyło oczyszczeniu nieuporządkowanych relacji ze światem. Paradoksalnie celem była głębsza miłość Boga i człowieka, nawet jeżeli w procesie ascetycznego oczyszczania spełnienie w tym drugim rodzaju miłości odłożone zostało dopiero na życie wieczne.
Zdarzali się w historii duchowości Kościoła asceci i mistycy, dla których miłość Boga i człowieka w pewien sposób się wykluczały. Wynikało to z praktycznej strony ich drogi powołania: dobrowolnie i zgodnie z głosem serca oddać samych siebie na ofiarę całopalną. Oczywiście nie każdy powołany jest przez Boga w ten sam sposób. Przypomnijmy fragment Ewangelii, gdy Jezus nie pozwala uzdrowionemu pójść ze sobą: „Dopraszał się, żeby mógł zostać przy Nim, lecz On, nie zgodziwszy się, powiedział: Wróć do domu, do swoich” (Mk 5,19).
Celem ascezy była głębsza miłość Boga i człowieka, nawet jeżeli w procesie oczyszczania spełnienie w tym drugim rodzaju miłości odłożone zostało na dopiero na życie wieczne
Kwestia ta staje się być może bardziej zrozumiała, kiedy włączymy ją w dyskusję wokół pytania o trwałość relacji międzyludzkich w niebie. Kiedy Jezus zapowiedział, że „ci, którzy okażą się godnymi przyszłego świata i zmartwychwstania, nie będą się ani żenić, ani za mąż wychodzić” (Łk 20,35), to nie mówił o ludzkiej miłości, lecz zapowiedział przemianę natury, z ziemskiej i potrzebującej na duchową i wieczną. „On to właśnie przemieni nasze ciało przemijające w ciało chwalebne” (Flp 3,21), takie, które nie potrzebuje podtrzymywania życia ani przedłużenia gatunku. Przyszła rzeczywistość będzie rządziła się innymi prawami. Zarazem miłość między ludźmi „nigdy się nie skończy” (zob. 1 Kor 13,8).
Czy jednak uszczęśliwiające oglądanie Boga, owa visio beatifica, nie zaspokoi wszelkich naszych tęsknot? Jedność z Chrystusem przewyższy najszczęśliwsze doświadczenia doczesnego życia. Powrót do Boga jest jednak powrotem do Trójcy, a więc wspólnoty Osób. Uczestnictwo w Jego życiu oznaczać więc musi ponowne i pełne otwarcie na wspólnotę z drugim człowiekiem[5]. „Będziemy do Niego podobni” (1 J 3,2), także w kochaniu innych. Stanie się wówczas możliwe to, czego człowiek nie mógł osiągnąć na ziemi[6]: całkowicie oddanie zarówno Bogu, jak i człowiekowi.
Kiedy mistyk radykalnie zamyka się przed światem, w tym również światem ludzkich relacji, czyni to w tym celu, by w ukryciu oczyścić swoją duszę, poświęcić się wstawiennictwu za innych, a wreszcie wrócić do pełni miłości człowieka, choćby miało to nastąpić, powtórzmy, dopiero w przyszłym życiu. Izajasz wspomina bowiem, że ci, którzy będą oglądać Boga twarzą w twarz i oko w oko, nie podniosą głosu osobno, ale każdy razem (zob. Iz 52,8). Pieśnią na cześć miłości Boga będzie wzajemna miłość ludzi zanurzonych w Bogu.
Niewyczerpane źródło
Wygląda na to, że rację miał Blaise Pascal, kiedy stwierdził, że „Bóg chrześcijan to Bóg miłości i pociechy”[7]. Francuski filozof odróżnił w ten sposób rozumienie Boga zarówno w Starym Przymierzu, jak również w filozofii pogańskiej, aby uwypuklić nową perspektywę, jaką odsłonił przed ludźmi Chrystus. Patriarchowie widzieli w Bogu przede wszystkim Pana kierującego losami narodu wybranego, zaś antyczni mędrcy – Absolut, prawodawcę świata oraz pełnię doskonałości. Dopiero Jezus ogłosił światu Boga, który jest jednocześnie miłością i pocieszeniem.
Na tym jednak nie koniec. Zależność miłości bliźniego od miłości Boga ma głębsze uzasadnienie, sięgające samej natury człowieczeństwa. Dotyczy ono również całokształtu naszego życia, tego, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Jako stworzenia nie cechujemy się samowystarczalnością. Stale potrzebujemy nie tylko podtrzymywania doczesnego życia, ale także kontaktu z naszym nadprzyrodzonym Źródłem. Ojciec, którego głosił Jezus Chrystus, to, wedle słów Pascala, „Bóg, który napełnia duszę i serce tych, których posiada”. Od Niego pochodzi wszystko, ale też wszystko od Niego zależy. Dlatego chrześcijaństwo głosi, że każde dobro jest darem.
„Cóż masz, czego byś nie otrzymał” (1 Kor 4,7), pytał Paweł Apostoł. W innym miejscu wyznał: „Za łaską Bożą jestem tym, czym jestem” (1 Kor 15,10). Tego rodzaju wersety można by cytować właściwie w nieskończoność. Pokazują one, że logika daru jest czymś kluczowym dla całego przekazu Jezusa Chrystusa. Wskazuje na to już samo słowo łaska. „Jesteś stworzeniem”, pisał św. Maksymilian Maria Kolbe, „więc cokolwiek masz, czym jesteś, co możesz, to wszystko masz od Boga”[8]. Życie i miłość są darem. Czymś, co nie pochodzi od nas. Dostajemy je od Boga.
Apokalipsa nazywa zresztą więź łączącą człowieka ze Stwórcą mianem „pierwszej miłości” (zob. Ap 2,4). Miłość Boga jest pierwsza, πρώτην, a więc także pierwszorzędna, najważniejsza, wzorcowa, a nawet – pierwotna. Jako taka nie staje się rywalką ziemskiej miłości. Przynależy przecież do innego porządku. W niej, w jej pierwszości, przegląda się każda inna relacja. Więzi między ludźmi tworzą się na wzór wspólnoty Osób w Trójcy Świętej. Jak modlił się Psalmista, „u Ciebie jest źródło wszelkiego życia i dzięki Twojej światłości dostrzegamy światło” (Ps 36,10).
„Jeśli szukasz wszystkiego we mnie, nie znajdziesz nic”, pisał Gustave Thibon w swoim zbiorze esejów na temat małżeństwa, „ale wszystko – i sam Bóg – może przyjść do ciebie przeze mnie. Iluzja polega na wzięciu stworzenia za źródło, a zawód stąd wynikający na niedostrzeganiu w nim nawet akweduktu”[9].
Wolność znaczy miłość
Okazuje się, że miłość Boga nigdy nie stoi na przeszkodzie prawdziwej i zdrowej miłości człowieka. Przeciwnie, ona sprawia, że drugi jest widziany jako osoba, on sam, taki, jaki jest. Bóg otwiera oczy i serce. Otwiera je na innego.
Dlaczego zatem Bóg niejednokrotnie sam przedstawiał siebie jako Osobę zazdrosną, taką, która chce mieć człowieka na wyłączność? To wymaganie zostało zresztą potwierdzone przez Jezusa, który wypowiedział kiedyś dramatyczne słowa: „Jeżeli ktoś przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca, matki, żony, synów, braci i sióstr, i nawet siebie samego, to nie może być moim uczniem” (Łk 14,26). Problem ten częściowo złagodzony zostaje przez fakt, iż użyty tutaj grecki termin μισέω oznacza nie tylko nienawiść, ale także odrzucenie jakiegoś dobra przez wzgląd na wybór dobra większego. Czy w ogóle należy wybierać?
W rzeczywistości słowa Jezusa, jak pokazuje tradycja egzegetyczna Ojców Kościoła oraz późniejszych mistrzów duchowych, mówią o wolności. Dlatego należy mieć w „nienawiści” nie tylko bliskich, ale też samego siebie. Chodzi o to, aby porzucić wąskie ramy tego, co moje, otworzyć się na jutro, które otwiera Bóg. Trzeba być wewnętrznie wolnym, by w ten sposób dać się prowadzić przez życie. „Nienawiść” oznacza więc w tym przypadku uwolnienie się z nadmiernych przywiązań, które stoją na przeszkodzie osobistemu powołaniu.
Paradoks życia wewnętrznego polega jednak na tym, że dopiero taka wolność od ludzi pozwala kochać ich w prawdziwy i zdrowy sposób. Jak twierdził jeden z najwybitniejszych egzegetów starożytności chrześcijańskiej, Teodoret z Cyru, Chrystus burzy fałszywy pokój między ludźmi po to, aby ustanowić nowy, trwały i prawdziwy, oparty na rzeczywistej miłości[10].
„Kto widział Mnie, widział również i Ojca” (J 14,9), mówił Jezus. Zrozumienie Jego słów o „nienawiści” bliskich rzuca światło na „zazdrość” miłości Boga. On sam, z racji tego, że jest Bogiem, domaga się wyłączności. Żadne stworzenie nie może być ostatecznym punktem odniesienia. Zgodnie z przykazaniem miłości bliźniego, człowieka możemy kochać tak, jak kochamy samego siebie. Tylko Stwórca wszystkiego może być natomiast źródłem łaski, życia i miłości. Kiedy jednak tak do Niego przychodzimy, On kieruje nas z powrotem do świata, napełniając nas przy tym swoją obecnością.
Jean-Paul Sartre mylnie sądził, że jeśli Bóg istnieje, nie możemy być wolni. W rzeczywistości uległość Jego słowu otwiera na prawdziwą wolność. Tak samo jest z miłością. Oddanie całego serca zazdrosnemu Bogu sprawia, że Jego łaska otwiera nas na doskonalsze kochanie innych.
„Dwie części uczynił jednością”
„Połączyłem ich ze sobą ludzkimi więzami, mówi Bóg, łańcuchem prawdziwej miłości” (Oz 11,4). Gramatyka tego wersetu, czytanego w oryginale, nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy Bóg osobiście złączył ze sobą wzajemnie ludzi, czy też ich wzajemna więź połączyła ich z Nim samym. Jak to bywa u proroków, obie te perspektywy są prawdziwe. Wzajemnie się warunkują, tak że jedna nie może istnieć bez drugiej. „Kto nie okazuje miłości bratu, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4,20).
Wymowny jest zresztą fakt, że odpowiednikiem Pieśni nad pieśniami w Nowym Testamencie byłby nie tylko Hymn o miłości, ale także piąty rozdział Listu do Efezjan, w którym autor porównuje miłość małżeńską do związku Chrystusa z Kościołem. Tradycja widziała w tym fragmencie w równej mierze przesłanie do zaślubionych sobie osób, co mnichów oddanych na wyłączność Bogu.
Oddanie całego serca zazdrosnemu Bogu sprawia, że Jego łaska otwiera nas na doskonalsze kochanie innych
Co prawda, autor Listu do Efezjan kieruje swoje pouczenie moralne bezpośrednio do małżonków, ale włączenie ich życia w „tajemnicę wielką” (zob. Ef 5,25) znacząco poszerza perspektywę całego wywodu. Miłość małżeńska naśladuje bowiem związek Chrystusa z Kościołem. Ta niewypowiedziana więź Boga ze swoimi wybranymi jest wręcz wzorem dla kobiety i mężczyzny. Ale także oddanie się duszy Chrystusowi jest relacją na sposób mistyczny małżeńską. List do Efezjan w jednym tekście dotyka obu tych płaszczyzn. Miłości ludzkiej i Bożej nie da się tutaj od siebie odseparować.
Stary Testament mówił językiem proroków, Nowy – apostołów, a najlepsze przejawy współczesnej kultury – utworów takich jak na przykład „And I Moved” Pete’a Townshenda:
i ruszyłem
i widziałem jak stanął u progu
pokój pełen jego obecności
i ruszyłem
a ruszyłem w jego kierunku (…)
i ruszyłem
a on wtedy stanął i zapłakał
jego łzy to jego prawda
i ruszyłem
a ruszyłem w jego kierunku[11]
Spotkanie, spojrzenie, ruch i moment oczyszczenia. Tytułowa fraza, powtarzana raz za razem, „I moved”, oznaczać może zarówno ruch zewnętrzny, jak i odczucie poruszenia w sercu. Czy jednak w progu stanął człowiek, czy Bóg? Może człowiek, który swoją obecnością poruszył serce poety do tego, aby „ruszył w jego kierunku”, a mianowicie w kierunku Boga, albo odwrotnie: to Bóg, który wyrywa z samotności i prowadzi do spotkania z drugim człowiekiem.
Jaka jest zresztą różnica pomiędzy jednym i drugim, skoro Jezus Chrystus we własnej osobie stał się Bogiem i człowiekiem, miejscem nierozerwalnego związku tych dwóch światów? On, jak mówi List do Efezjan, „dwie części uczynił jednością” (zob. Ef 2,14)[12]. W swojej osobie zbliżył niebo i ziemię. W Nim samym zjednoczyły się natury Boska i ludzka. A skoro tak, nierozerwalnie zjednoczył ze sobą obie miłości. Imieniem Boga jest przecież miłość. Człowiek natomiast został stworzony ostatecznie tylko do miłości.
Przeczytaj też: Umieramy ku życiu. O brzmieniu śmierci i mądrości starego hipisa
[1] Zob. Benedykt XVI, „Deus caritas est”, nr 6.
[2] K. Narajan, „Język miłości”, w: tegoż, „Wiersze”, tłum. D. Stasik, Warszawa 2013, s. 35-36.
[3] K. Narajan, jw., s. 63.
[4] Pojęcie kultury wyczerpania pojawia się chociażby w dziełach czołowych filozofów postmodernistycznych, takich jak Jacques Derrida, na oznaczenie stanu współczesnych społeczeństw Zachodu, które utraciły wiarę w twórczy potencjał takich wartości, jak miłość, prawda, rozum, człowieczeństwo. Osobiście przychylam się do opinii niektórych myślicieli katolickich. Zob. „Postmodernizm – kultura wyczerpania?”, oprac. M. Giżycki i A. Táborská, Warszawa 1988; S. Warzyński, „Życie w kulturze wyczerpania. Studium filozoficzne”, Kraków 2022; M. Gołębiowski, „Słodka ziemia. O kulturze wyczerpania i powrotach nadprzyrodzoności”, Kraków 2023.
[5] Zob. Jan Paweł II, „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich”, Warszawa 2008, s. 309: „(…) owa koncentracja poznania («widzenia») i miłości na samym Bogu — koncentracja, która nie może być niczym innym jak pełnią uczestniczenia w życiu wewnętrznym Boga, czyli w samej rzeczywistości trynitarnej — będzie odnalezieniem w Bogu całego «świata» w tych relacjach, które są konstytutywne dla jego odwiecznego ładu («kosmos»). Nade wszystko zaś będzie ona odnalezieniem się człowieka nie tylko w osobowej głębi każdego, ale także w owej jedności, jaka właściwa jest dla świata osób w ich duchowo-cielesnej konstytucji. Wiadomo, iż jest to jedność komunii. Koncentracja poznania i miłości na samym Bogu w trynitarnej komunii Osób nie może znaleźć uszczęśliwiającej odpowiedzi w tych, którzy staną się uczestnikami «świata przyszłego» inaczej, jak tylko poprzez urzeczywistnienie komunii wzajemnej na miarę osób stworzonych. I dlatego wyznajemy wiarę w «obcowanie świętych» (communio sanctorum), a wyznajemy ją w organicznym powiązaniu z wiarą w «ciała zmartwychwstanie»”.
[6] Jest to znany dylemat, który poruszył Paweł Apostoł: „Człowiek bezżenny troszczy się o sprawy Pana, o to, jak by się przypodobać Panu. Ten zaś, kto wstąpił w związek małżeński, zabiega o sprawy świata, o to, jak by się przypodobać żonie. I doznaje rozterki” (1 Kor 7,32-34). W wymiarze doczesnego życia całkowite oddanie się Bogu w założeniu i praktyce wyklucza możliwość budowania relacji rodzinnych. Życie wieczne oznacza takie rozszerzenie serca człowieka, które usuwa ten dylemat.
[7] B. Pascal, „Myśli”, tłum. T. Boy-Żeleński, Warszawa 2024, s. 241.
[8] M.M. Kolbe, „Myśli i rozważania”, Warszawa 1982, s. 79.
[9] G. Thibon, „Co Bóg złączył”, tłum. M. Iżycki, Dębogóra 2023, s. 229.
[10] Teodoret z Cyru, „Komentarz do 1 i 2 Listu do Koryntian”, tłum. S. Kalinkowski, oprac. A. Baron, Kraków 1998, s. 50.
[11] „And I Moved” z albumu „Empty Glass” (1980).
[12] Werset ten wprawdzie mówi bezpośrednio o pojednaniu całej ludzkości, Żydów i pogan, w Jezusie Chrystusie, jednak kontekst całego wywodu autora Listu do Efezjan wskazuje tutaj na współistnienie dwóch perspektyw, wertykalnej i horyzontalnej. Wszyscy, którzy wierzą, niezależnie od swojego pochodzenia stają się ludem wybranym. To zaś prowadzi do dalszych wniosków. Podobnie jak podzielona niegdyś ludzkość została włączona w jedno przymierze Syna Bożego, tak też w Jego krzyżu dokonało się jednoczące spotkanie nieba z ziemią. Cały List do Efezjan można by uznać za wielki traktat na temat jedności. Ef 1,23 jest zresztą jedynym fragmentem biblijnym, w którym pojawia się termin pleroma, oznaczający wszystko wypełniającą pełnię.