Kiedy kolejny raz dostaję od Kościoła w bebechy i co rusz budzę się rano niewierząca, to gdy przypomnę sobie, dlaczego toczę tę walkę – na nowo decyduję się wierzyć.
Tekst jest odpowiedzią na pytania zawarte w recenzji Agnieszki Piskozub-Piwosz „O miłosierdzie i sprawiedliwość – także dla siebie samej”, dotyczącej książki „Nie umarłam” Tośki Szewczyk. Recenzję opublikował „Magazyn Kontakt”. Książka jest dostępna tutaj.
Droga Agnieszko!
Nie znamy się, ale – biorąc pod uwagę ogrom życzliwości bijący z Twojej recenzji – pozwalam sobie nieco skrócić dystans między nami, pisząc do Ciebie po imieniu. Czy mogę? Mam nadzieję.
Jestem poruszona tym, że i JAK przeczytałaś moją książkę. Dziękuję, że zrobiłaś to mimo własnej niepewności. I że napisałaś tekst, którego nie było w planach.
Mówisz, że chętnie zaprosiłabyś mnie do publicznej dyskusji. To fakt, moja anonimowość utrudnia sprawę. Zrobię jednak, co mogę – odpowiem tutaj, na łamach Więź.pl, na piśmie. Czy ta nasza wymiana zdań będzie „znacznie ciekawsza i głębsza niż większość kazań, jakie można usłyszeć w niedzielę w naszych kościołach”? Matko, nie wiem. Życzę wszystkim księżom, żeby gadali lepiej od nas. Prawdę mówiąc, życzę tego też nam, którzy zmuszeni jesteśmy tego słuchać.
A ja wciąż muszę być Tośką
Nie lubię anonimowości. Nie lubię tego, że jest ona bezpieczniejszą dla mnie opcją. Piszę ten tekst akurat w czasie, w którym do kampanii wyborczej włączono kwestię Państwowej Komisji do spraw pedofilii, w którym głośniej zrobiło się o skandalach z udziałem polskich youtuberów i w którym Papieska Rada ds. Ochrony Małoletnich napisała ważny apel do kardynałów i synodu. Dookoła wciąż widzę to samo: wygodnie jest mieć pod ręką ofiarę pedofilii czy wykorzystania seksualnego, której można użyć jako maskotki.
Walczę o sprawiedliwość. Ale gdyby moje poczucie odpowiedzialności za Kościół miało zależeć od kościelnego wymiaru (nie)sprawiedliwości, byłoby oparte na bardzo chwiejnych fundamentach
Wielu chętnie stanęłoby do walki o tytuł superpomagacza, gdyby tylko wiązałoby się to z wymiernymi korzyściami. Politycy krzyczą więc na siebie nawzajem o tym, komu na nas mniej zależy, biskupi chwalą się, jakie świetne (chroniące nas!) przepisy wprowadzili w swoich diecezjach, Janusz Korwin-Mikke zdobywa wyświetlenia na Tik-Toku, opowiadając o tym, że przecież dorosły mężczyzna może namawiać na seks 14-latkę przez pomyłkę… A ja nadal muszę być Tośką – bo gdybym nie była, zniszczyłabym sobie życie.
Jeśli nawet nie byłabym wykorzystana jako pionek w jednej czy drugiej walce, z pewnością musiałabym mierzyć się – jak piszesz – z oceną i osądem. To tak ciekawe – że my, skrzywdzeni, musimy być „jacyś”, żeby być wiarygodni. Mimo że to wiem i mimo że nie ma we mnie na to zgody, kilkukrotnie już złapałam się na autocenzurze – choćby podczas rozmów opublikowanych później w „Przewodniku Katolickim” czy „Tygodniku Powszechnym” pilnowałam się, żeby nie powiedzieć czegoś, co unieważniłoby moje świadectwo.
Czemu tak trudno nam wierzyć? Dlaczego bywamy oskarżani? Myślę, że bardzo słusznie zauważasz, iż ważną rolę pełni tu potrzeba odróżnienia siebie i bliskich od ofiar przemocy. Ludziom trudno jest uwierzyć, że coś takiego mogłoby się im przydarzyć – a myślenie, że na miejscu skrzywdzonego na pewno zachowaliby się inaczej i mieliby wpływ na potencjalnego sprawcę daje złudne poczucie kontroli.
Życie nie jest sprawiedliwe
Wydaje mi się, że uznanie niewinności ofiary wiąże się też z koniecznością zgody na coś, na co człowiekowi niezależnie od wieku zgodzić się trudno – że życie nie jest sprawiedliwe. Wielu wolałoby, żeby ludziom przydarzały się tylko takie rzeczy, na jakie zasłużyli. To – ponownie – dawałoby jakiekolwiek poczucie kontroli: wystarczyłoby być dobrym człowiekiem, żeby nikomu nie stała się krzywda. Ludziom zdarza się tak kurczowo trzymać marzenia o sprawiedliwym życiu, że robią to nawet kosztem szukania winy w tych, którzy cierpią.
Mam wielką nadzieję, że Twój tekst, moja książka oraz głosy innych skrzywdzonych i pomagaczy sprawią w końcu, że pewnego dnia obudzimy się w świecie, w którym kolejne ofiary nie będą musiały spędzać dnia na wymyślaniu pseudonimów. Cieszę się, że możemy uczestniczyć w tym procesie zmiany.
No właśnie: proces. To kolejne słowo-klucz, które powoli prowadzi mnie w stronę odpowiedzi na wyrażone przez Ciebie wątpliwości. Piszesz o odwadze ukazania siebie w procesie. Tak, to trudne – szczególnie kiedy kolejny, kolejny i kolejny raz dostaję od Kościoła w bebechy i co rusz budzę się rano niewierząca. Patrzę wtedy na tę – niewątpliwie mojego autorstwa – cienką fioletową książeczkę na półce i myślę sobie: „Ja pierniczę, Tośka, to ci zdecydowanie utrudni apostazję”. Z drugiej jednak strony… przecież wszystko, co tam napisałam, jest prawdziwe. Kiedy więc walę głową w kościelne cegłówki, to fakt, że mogę wrócić do tych kilku rozdziałów, sprawia, że przypominam sobie, dlaczego toczę tę walkę – i na nowo decyduję się wierzyć.
Mimo że w książce z pewnością przedstawiam się „w procesie”, przyznaję też jednak, że potrzebowałam poczekać z jej pisaniem do odpowiedniego momentu. Myślę, że gdyby dziś szalały we mnie tylko dwie dziewczynki: jedna miła i druga nieokrzesana, po prostu bym zwariowała. Potrzebowałam poczekać aż obok tych dwóch dziecięcych postaci pojawi się trzecia – dorosła kobieta.
Czy udało mi się z perspektywy właśnie tej dorosłej pisać fragmenty, co do których masz wątpliwości? Trudno mi o tym przesądzać. Wiem, że próbowałam. Jeśli tylko masz ochotę – spróbujmy razem przejść przez Twoją niezgodę.
Marzenia – moje i Jezusa
W swojej recenzji zauważasz, że najpierw opisuję „z mocą i rozmachem marzenia o Kościele”, aby następnie zaznaczyć, „że one nie są ważne, że liczy się tylko to, o jakim Kościele marzy Jezus”, przez co całość sprawia wrażenie „że «grzeczna dziewczynka» nie była w stanie unieść tego, że ma prawo do marzeń”.
Przyznam, że czytając ten fragment Twojego tekstu, musiałam aż sięgnąć do książki, żeby sprawdzić, czy naprawdę napisałam, iż moje marzenia są nieważne. Kurczę, nie napisałam (choć oczywiście przyjmuję, że mogłaś to tak przeczytać). Zaznaczyłam, że najbardziej marzę o tym, aby Kościół pokrywał się z marzeniem Jezusa, nawet jeśli oznacza to rezygnację z jakichś moich marzeń o nim.
Absolutnie nie mam w sobie ambicji do bycia zbawicielką świata i Kościoła. Jezus zrobił to świetnie. I wystarczająco. Chcę jednak brać odpowiedzialność za Kościół
Tak. Biorę za te słowa 200 proc. odpowiedzialności, pisząc już jako kobieta, która nauczyła się, że nie wszystkie jej pomysły na życie (swoje i innych) były najlepsze. Pamiętam przecież nawet, jak – jeszcze zanim X zaczął kogokolwiek krzywdzić [mianem X Tośka Szewczyk określa w książce sprawcę wykorzystania seksualnego – red.] – miałam ogromną nadzieję na to, że zostanie on z nami jak najdłużej. Jak źle, że spełniło się to marzenie… Miałam też kiedyś nadzieję, że skończę doktorat – okazało się jednak, że pójście inną ścieżką było dla mnie znacznie lepsze.
Nie mam też jednocześnie odwagi na nadzieję o Kościele prześladowanym – a przecież Jezus mówił, że tak właśnie będzie… Nie chcę marzyć o wspólnocie, w której każdy niesie krzyż – a przecież wzięcie swojego krzyża jest warunkiem uczniostwa. Boję się marzyć o rzeczach nieprzyjemnych – obie przecież jednak wiemy, że w chrześcijaństwie nie chodzi o przyjemność i że ostatecznie Bóg wie, co robi. Dlatego właśnie w wielu przestrzeniach życia zostawiam sobie bufor bezpieczeństwa – moje marzenia są ważne, ale marzenia Jezusa są ważniejsze. I lepiej się dla mnie kończą.
Jak ratować Kościół?
O ile odniesienie się do pierwszego wątku było dla mnie dość proste – sprawdziłam po prostu, co napisałam – o tyle w dwóch kolejnych stoi przede mną nie lada wyzwanie. Czy naprawdę, nie będąc po studiach teologicznych, powinnam podjąć tę dyskusję? Czy nie lepiej byłoby stwierdzić od razu, że się pomyliłam, przyjąć Twój punkt widzenia i żyć dalej?
Myślę, że tak właśnie zrobiłaby „miła dziewczynka”. Dorosła jednak mówi: „Tośka, przyjrzyjmy się temu. Spróbujmy zrozumieć”. Spróbuję więc. Tylko proszę, nie traktuj tego jak dyskusji teologicznej, bo nie mam do tego ani przygotowania, ani narzędzi.
Twoja druga wątpliwość dotyczyła kwestii troski o Boga i ratowania Kościoła. Piszesz: „Obawiam się, czy nie jest to nazbyt pospieszny przeskok od słusznej perspektywy wskazywania krzywd do brania na siebie zadania ratowania innych – może wręcz samego Boga?”. O ile dobrze rozumiem, obawiasz się stanu, w którym – trochę jak bohaterowie romantycznych dramatów – zdecyduję się cierpieć za miliony (piszę to trochę z przymrużeniem oka, wyobrażając sobie siebie w takiej odsłonie; nie wiem czemu, jednak nieodłącznym elementem tego wyobrażenia jest zarzucona na plecy bordowa zasłona i szabla w prawej ręce).
A co, jeśli się nie wyjaśni?
Uspokajam więc: absolutnie nie mam w sobie ambicji do bycia zbawicielką świata i Kościoła. Jezus zrobił to świetnie. I wystarczająco. Chcę jednak brać odpowiedzialność za Kościół – tak jak, mam nadzieję, robi to wielu innych członków tej wspólnoty. Ani myślę sama dźwigać go na plecach.
Rozumiem Twoją obawę, ale myślę, że to dobrze, iż nie czekałam z decyzją o wzięciu odpowiedzialności na moment, w którym przestanę doświadczać w Kościele niesprawiedliwości (tak odczytałam Twoją refleksję o mieszanych uczuciach, których doświadczasz czytając, że o odpowiedzialności za Kościół pisze osoba, „która ciągle jeszcze znosi ze strony tego Kościoła niesprawiedliwość”). Obawiam się, że takie czekanie mogłoby być pułapką – czy naprawdę mogę kochać, budować, walczyć dopiero wtedy, kiedy już wszystko się wyjaśni?
A co, jeśli się nie wyjaśni? Lub kiedy sąd kościelny podejmie decyzję o tym, że mojemu sprawcy nie można udowodnić winy? Owszem, walczę o sprawiedliwość. Ale gdyby moje poczucie odpowiedzialności za ten kawałek Kościoła, który przyszło mi budować, miało zależeć od kościelnego wymiaru (nie)sprawiedliwości, byłoby oparte na bardzo chwiejnych fundamentach. Pewniejsze jest dla mnie podjęcie odpowiedzialności ze względu na relację z Bogiem – Przyjacielem.
Ulżyć Przyjacielowi
No właśnie. Bóg – Przyjaciel. Napisałaś, że czujesz niepokój, iż ja chcę „brać na siebie odpowiedzialność za uczucia Boga”. Czy muszę się o Niego troszczyć? Czy muszę chronić Go przed Jego emocjami (a raczej „emocjami” – bo przecież nie mamy pojęcia, czego On tak naprawdę doświadcza…)?
To temat w ogóle już trudny dla laika. Nie śmiem nawet zacząć tutaj dyskusji na temat potencjalnego cierpienia Boga z perspektywy teologicznej. Czy Bogu bywa trudno? Rety, nie wiem. A z drugiej strony ciężko mi sobie wyobrazić, że Bóg, który jest Miłością, miałby być niewzruszony wobec tego, co dzieje się w Jego Kościele – szczególnie biorąc pod uwagę, że i w Starym, i w Nowym Testamencie, jest On zdecydowanie nieobojętny.
Jeśli więc istnieje cień szansy, że Go to obchodzi, a ja mogę w jakikolwiek sposób przyczynić się do tego, żeby Jego marzenie o Kościele się pełniej realizowało – chcę to zrobić. Wiem, że On nie potrzebuje, abym przed czymkolwiek Go chroniła. Wiem, że On poradzi sobie ze wszystkim i że to On jest tu tym silnym. A jednak uczniowie na górze Tabor zupełnie bezsensownie zaproponowali Jezusowi rozstawienie namiotów… A jednak św. Teresa wpadła na pomysł, że podczas burzy na jeziorze najlepiej byłoby zrobić wszystko, żeby tylko Pan się nie obudził i żeby miał szansę odpocząć…
Czy chęć ulżenia Przyjacielowi, nawet jeśli wyrażona przez kropelkę w stosunku do oceanu, nie jest gestem naturalnym dla takiej relacji? Nie wiem. Ja tak z Bogiem miewam. Pewnie On się do tego pod nosem uśmiecha i pewnie nie podobałoby Mu się, gdyby mnie to obciążało, gdybym próbowała zamienić nasze role czy stawiać się w miejscu Jezusa i – o, ironio – składać się w ofierze. Jednak nie – tak, jak powiedziałam biskupowi, tak powtórzę i tutaj. Nie zamierzam składać się w ofierze za Kościół. Wiem, że nie muszę.
Zło także we mnie
Ostatnia z Twoich wątpliwości dotyczy napisanego przeze mnie zdania o tym, że ja również jestem siłą niszczącą świątynię Boga.
Zanim odniosę się do niej bardziej szczegółowo, znów chcę uspokoić: nie czuję, żebym pisząc o grzechach w Kościele MUSIAŁA zaznaczać, iż nie jestem bez winy. Nie czuję, że nie mogę pisać o złu, nie doszukując się na siłę zła w sobie. Wydaje mi się, że mogę i jedno, i drugie.
Masz rację w tym, że moje zestawienie gwałtu czy hipokryzji z niecierpliwością było niefortunne. Mogło ono spowodować mylne wrażenie, jakobym uznawała te grzechy za tak samo ciężkie i niszczące. Nie jest tak. Absolutnie zgadzam się z tym, że zasięg i głębokość krzywdy, dokonanej w wyniku tych pierwszych, są nieopisanie większe.
Wydaje mi się jednocześnie, że, paradoksalnie, i Twoje, i moje spostrzeżenie są trafne. Gdyby jakoś spróbować to uprościć… Myślę, że masz rację, kiedy mówisz o tym, iż grzechy mają różny ciężar. A jednak (chyba?) ja też mam rację, kiedy piszę, że zło zawsze jest złem. I że skoro, jak napisze Paweł, „wszyscy zgrzeszyli i pozbawieni są chwały Bożej”, to ja nie jestem od tego wyjątkiem.
Niszczycielska siła
Piszesz o swojej niezgodzie, aby jakiekolwiek Boże dziecko nazywać niszczycielską siłą. To chyba znów niefortunne określenie (użyłam go wobec siebie). Masz rację. Lepiej, bardziej zgodnie z prawdą, byłoby napisać, że działa we mnie niszczycielska siła (mam w myślach drugą połowę siódmego rozdziału listu do Rzymian), niż że nią jestem.
Ale że działa – jestem tego pewna. Wiem, z czego się spowiadam. Wiem, ilu poraniłam ludzi. Ile razy odwróciłam się do Boga i Jego miłości plecami.
Co więc próbowałam powiedzieć? Nie tyle to, że niszczę przez swój grzech Bożą Świątynię TAK SAMO jak X, ile to, że ja TEŻ to robię. Czy w stopniu większym, czy mniejszym – tylko jeden Bóg może zdecydować, biorąc pod uwagę kontekst życia każdego z nas. Wydaje się, że jego grzech jest dotkliwszy w skutkach i w stosunku do mnie, i całej wspólnoty. Jednak to, że mój grzech również jej dotyka, jest niezaprzeczalne.
Grzechy są cięższe i lżejsze. A zło zawsze jest złem. Czy jest możliwe, że obie mamy rację?
Obronić mnie przede mną
Nie wiem, na ile sensownie odniosłam się do Twoich wątpliwości. Chcę Ci jednak podziękować za sposób, w jaki je przedstawiłaś. Tym, co w tym kawałku Twojego tekstu wybrzmiewa dla mnie najbardziej, jest troska.
Czytając o Twoich zastrzeżeniach, miałam poczucie jakbyś chciała obronić mnie nawet przede mną samą. Nie wiem, czy tak było naprawdę, ale jeśli tak – dziękuję. I uspokajam. Już nie robię sobie krzywdy.
Wiem też, że wątpliwości przez Ciebie wyrażone nie są tym, co sama zauważasz na początku swojego tekstu: oczekiwaniami formułowanymi w stosunku do skrzywdzonego o tym, jaki ma być i jaki nie być. Wierzę w związku z tym, że masz w sobie gotowość na mnie – na taką Tośkę, jaką jestem dziś, z tym wszystkim, co napisałam w książce. Tak jak ja mam w sobie gotowość na Twoją wnikliwość i Twoje veto.
Dziękuję Ci za każdą Tośkę, o którą walczysz na co dzień.
Przeczytaj także: Tośka Szewczyk nową felietonistką kwartalnika „Więź”
” Czy Bogu bywa trudno? Rety, nie wiem. A z drugiej strony ciężko mi sobie wyobrazić, że Bóg, który jest Miłością, miałby być niewzruszony wobec tego, co dzieje się w Jego Kościele ” Obecnie na świecie istnieje ponad 4 tys. religii i wyznań, które skupiają łącznie ponad 6,5 mld ludzi. Liczba chrześcijan to 1,79 mld, tj. 23 proc. ludzkości, w czym 896 mln to katolicy (12 proc. ludzkości). Podaje te liczby nie po to by się wymądrzać, kogokolwiek prostować, ale by nieśmiało przy ich pomocy ukazać, że katolicy nie są pępkiem wszechświata. Ziemia nie jest płaska, a Bóg niejedno ma imię. Każdy ma prawo do własnych przemyśleń, ocen i wizji boskiego stworzenia. To dar wolnej woli, w którą On nas wyposażył, zobowiązuje do korzystania z niej. Bardzo cenię ludzi gotowych publicznie powiedzieć – Nie wiem.
„Kiedy kolejny raz dostaję od Kościoła w bebechy i co rusz budzę się rano niewierząca, to gdy przypomnę sobie, dlaczego toczę tę walkę – na nowo decyduję się wierzyć.”
Ech, jak łatwo i miło jest być ksiedzem/biskupem….
„Nie chcę marzyć o wspólnocie, w której każdy niesie krzyż”. Krzyżem mogą być uderzenia losu, razy za dobro, ale najczęściej krzyżem jest nasz słabość, siła jej ciążenia – i tego krzyża najczęściej nie chcemy dźwigać. Pedofilskie czyny są skutkiem odrzucenia krzyża własnej słabości, więc Tośko, dlaczego nie chcesz marzyć o Kościele, w którym każdy podejmuje się nieść swój krzyż? Takie mam pytanie. Pozdrawiam
Robert Forysiak: A ja odnosze wrazenie, ze nie rozumie Pan skali zjawiska wykorzystania seksualnego i duchowego. Bardzo prosze wstrzymanie sie z podobnymi pytaniami!
@Robert Forysiak
Do niedawna wydawało mi się, że potrafi Pan czytać ze zrozumieniem. Ale okazuje się, że jednak nie. Tośka pisze dłuższy wywód o wewnętrznej walce, a w nim m.in zdanie: „Nie chcę marzyć o wspólnocie, w której każdy niesie krzyż – a przecież wzięcie swojego krzyża jest warunkiem uczniostwa” itd. Każdy może sobie sprawdzić ten fragment wyżej… A Pan wyciąga pierwszą część zdania i się czepia. To już nawet nie jest przyzwoite, cóż dopiero chrześcijańskie.
Cóż, ja marzę o Kościele, w którym każdy podnosi swój krzyż. I marzę, by inni o tym marzyli. Mam nadzieję, że Pan Redaktor nie uzna tego za niechrześcijańskie.
Nie wiem, jaki krzyż Pan dźwiga, bo znam Pana wyłącznie z tego, co Pan tu pisze – i wyciągam z tego wniosek, że na pewno nie znam Pana z najlepszej strony. Ale nie uwierzę, że ani razu nie zdarzyło się Panu mieć dość tego swojego krzyża…
A Tośce winien jest Pan przeprosiny. Trudno o bardziej opaczne przedstawienie jej myśli.
Sądzę, że tylko Pan Bóg widzi mnie od najlepszej strony, inne strony widzą ludzie i diabeł, bo niby co innego mieliby widzieć. Taki nasz wspólny los, Panie Redaktorze, jeśli mogę sobie pozwolić na taką nutę melancholii. Przepraszam, że tak badam dusze bliźnich, jestem ich bardzo ciekaw, nie szukam słabych stron jak inkwizytor. A może przyjdzie Pan jutro do Centrum Prasowego Foksal na g. 18:00 i zaprezentuje Pan swój punkt widzenia? Może poznam Pan z najlepszej strony i poczuję się bosko? W każdym razie zapraszam, ja tam spróbuję sił, tak jak próbuję ich troszkę tutaj, jakkolwiek nie brzmi może to za fajnie, jakby o siłownię chodziło :).
A Tośce winien jest Pan przeprosiny. Trudno o bardziej opaczne przedstawienie jej myśli.
(dopóki Pan tego nie zrobi, będę wklejał to zdanie pod każdym Pańskim wpisem)
Robert chciałbym napisać kolokwialnie puknij się w czoło ale nie wiem czy moderacja to puści. Może w drodze wyjątku to zrobi. Miej inne marzenia, niż te, by każdy podnosił swój krzyż. Tyle wiemy o sobie na ile nas sprawdzono, jak pisała poetka. Weź i pomóż nieść krzyż komuś innemu. Zainteresuj się krzyżem innych, bliźniemu będzie lżej. I nie oceniaj go czy ma siłę swój krzyż nieść. Nie przybijaj go do dwóch belek, tylko zdejmij go z tego krzyża! I pamiętaj, że jest wielka różnica w tym, jeżeli ktoś niesie krzyż będący wynikiem tylko i wyłącznie swoich decyzji, wyborów itd, a tym, który został mu narzucony jak w przypadku osób wykorzystanych m.in przez duchownych. Oczekiwałbym od Ciebie trochę więcej empatii i zrozumienia mając na uwadze rozliczne Twoje komentarze i wiele artykułów przeczytanych na tym portalu, jak widać nie do końca ze zrozumieniem wagi problemu
Krzysiek, Chrystus wyraźnie powiedział, aby dźwigać swój krzyż. Ja jestem tylko grzesznikiem, więc tylko mogę powiedzieć, że marzę. A Chrystus, bo to Syn Boży mówi wprost: weź. Oczekuję, że to zrozumiesz.
A Tośce winien jest Pan przeprosiny. Trudno o bardziej opaczne przedstawienie jej myśli.
(dopóki Pan tego nie zrobi, będę wklejał to zdanie pod każdym Pańskim wpisem)
Pycha kroczy przed upadkiem.. Powiadasz, że badasz dusze bliźnich. A jakie masz ku temu kwalifikacje? Kto Cię do tego upoważnil? To jest jakiś kosmos co piszesz. Polecam trochę pokory byś nie zdziwił się na sądzie Bożym, jak Bóg Cię osądzi.
Jednocześnie prosiłbym moderację o zastanowienie się czy tekst cyt. 'Pedofilskie czyny są skutkiem odrzucenia krzyża własnej słabości’ nie jest daleko idącym uproszczeniem. Uderza bezpośrednio w ofiary i wydaje się, że nie powinny tu w takiej formie być opublikowane
Robert nie mieszaj pojęć. Patrz proszę szerzej. Każdy jest grzesznikiem i jeżeli krzyż byłby karą za moje grzechy to ja na niego zapracowałem. Ale jeżeli krzyż jest wynikiem grzechu i zła nnej osoby i na ramiona skrzywdzonego przez duchownego człowieka został nałożony ten krzyż to jest to zupełnie inna sytuacja.
Piszesz o słowach Chrystusa to spójrz w siebie i zobacz czy nie zaniedbałeś pomocy niesienia krzyża (Szymon z Cyreny) zatem nie dobijaj gwoździami bliźniego.
Krzysiek, komplikujesz intelektualnie dzieląc krzyż na czynniki, uwarunkowania i kategorie.
A Tośce winien jest Pan przeprosiny. Trudno o bardziej opaczne przedstawienie jej myśli.
(dopóki Pan tego nie zrobi, będę wklejał to zdanie pod każdym Pańskim wpisem)
Piszesz, Robert, że Jezus powiedział, by każdy niósł swój krzyż. Swój krzyż. Dalej nie widzisz różnicy w tym, że czasami krzyż jest wynikiem działania drugiej osoby. Kijem Wisły nie zawrócę. Nic nie kombinuję intelektualne
Nie mam kontaktu do Tośki, żeby ją przeprosić. Pańska wizja przeprosin nie wchodzi w grę.
Nie mam emaila do Tośki, żeby ją przeprosić
1. Gdyby Pan czytał i chciał poznać historię Tośki, to by Pan miał ten adres. Jest do znalezienia bez trudu.
2. Pański czyn, za który należą się przeprosiny, został dokonany publicznie. Przeprosiny również muszą odbyć się publicznie.
3. Jeśli miałby Pan wolę, aby przeprosić, to z brakiem adresu e-mail by sobie Pan poradził.
PS.
A Tośce winien jest Pan przeprosiny. Trudno o bardziej opaczne przedstawienie jej myśli.
(dopóki Pan tego nie zrobi, będę wklejał to zdanie pod każdym Pańskim wpisem)
Daj juz spokój Zbyszku. Każdy odpowiada za siebie. Nie zmuszaj . Lub podaj adres email Tosi. ( ja go w sieci nie znalazlem…) Tosia ma rację, wszyscy ze wszystkiego się wycofują. Moja psychika jest poniżej dna…
Tomku, dziękuję za radę. Rzeczywiście: „Każdy odpowiada za siebie”. Nie ma już sensu w tej kwestii drążyć dalej. Smutno…
Tacy są ludzie, Zbyszku, jedni lepsi, drudzy gorsi. Mamy przykład episkopatu… tam prawie nie ma dobrych….
Proszę uprzejmie o udostępnienie adresu Tośki, jeśli oczywiście będzie jej na to zgoda.
W tej sytuacji lepiej, żeby dobrze Pan poznał opowieść Tośki przedstawioną w książce „Nie umarłam”. Tam znajdzie Pan adres do kontaktu. Jest podany publicznie.
Zbyszku, gdybyś mógł w moim imieniu podziękować Tosi za odwagę , za książkę, za to co robi to byłbym wdzięczny. Kiedys ks. Piotr Studnicki mi te ksiązki o tych wydarzeniach chciał podarować, odmówiłem. Nie jestem w stanie o tym… czytać. Moja psychika by juz całkiem odmówiła zgody na jakakolwiek ze mną współpracę.
Tomku,
Przekażę oczywiście.
Ale jej książka nie jest „o tych wydarzeniach”. To książka o drodze od krzywdy do wolności, wolności córki Boga.
Proszę uprzejmie…
Proszę sprawdzić swoją pocztę, już dawno wysłałem
To postaram sie tą książke Tosi kupić i… być może przeczytać. Mam inną książkę, którą czytam- to Książka ze Słowem z Mocą.
Dziękuję za ten tekst. Bardzo jest mi bliski sposób myślenia Autorki i jej refleksje (chociaż nie mam za sobą takich doświadczeń jak ona). Mam poczucie, że niezrozumienie wynika z niedoskonałości języka pisanego, który nie jest w stanie stuprocentowo oddać intencji piszącego, jest po prostu z natury za płytki.
Tak czytam ten artykuł Tosi, czytam te komentarze i … płaczę! NIE CHCE MI SIE JUŻ ŻYĆ!
Tomasz, zajeżdżasz czasem do Wrocławia?
Nie, aż tak daleko nie jeżdzę. Owszem raz byłem we Wroclawiu ale jako dziecko.
Poznałem niejedno uczucie. Mogę o tym rozmawiać, dzielić się. Szkoda, że tak daleko mieszkam od Ciebie. Pozdrawiam, Tomek.