Każdy, kto osobiście pozwolił dotknąć się światłu i biedzie, jakie biją od losu osób porażonych wojną w Ukrainie, nigdy nie będzie w stanie powrócić do stadium, w którym Ukraińcy to ci obcy „oni”, spoza naszego politycznego plemienia.
Od bez mała dwóch tygodni, kiedy to wygasło unijne embargo na ukraińskie produkty rolne, a mocy nabrała decyzja polskiego rządu o jednostronnym przedłużeniu go, rodzime i zagraniczne media zapełniły nagłówki hucznie obwieszczające koniec przyjaźni polsko-ukraińskiej. Koronnym dowodem takiego stanu rzeczy miały być chłodne gesty, jakie wykonali prezydenci obu państw w trakcie szczytu ONZ w Nowym Jorku: Zełenski opuszczający wystąpienie Andrzeja Dudy i wypowiedź prezydenta Polski, w której porównał Ukrainę do osoby idącej na dno.
Choć nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z najpoważniejszym kryzysem dyplomatycznym od początku pełnoskalowej wojny w Ukrainie, to kolekcjonowanie dramatycznych wypowiedzi obu stron – z których, na swoje szczęście i nieszczęście słynie raczej głowa Ukrainy – nie tylko buduje wrażenie, że na politycznych łączach doszło do spięcia, ale że zostały one wręcz zerwane i że jest to proces nieodwracalnie rzutujący na całokształt relacji polsko-ukraińskich, a szczególnie uderzający w to, co udało się osiągnąć się w wymiarze międzyludzkiej solidarności. Oba to poglądy wynikają z głębokiego nieporozumienia.
Koniec pewnego złudzenia
By nieco trzeźwiej spojrzeć na polsko-ukraiński kryzys dyplomatyczny, spróbujmy przyjrzeć się kilku milcząco przyjmowanym założeniom, jakie niemal wbrew naszej woli porządkują obecne postrzeganie trwającego napięcia. Po pierwsze: głowa państwa w większym stopniu uosabia i streszcza szerokie postawy społeczne niż je projektuje i rozgrywa je w ramach eksploatowanego w danym momencie zbioru interesów. Przykładowo: gdy Zełenski pozywa Polskę (wraz z Węgrami i Słowacją) w ramach procedury arbitrażowej Światowej Organizacji Handlu, jest to rozwiązanie, które wynika z faktycznej presji ukraińskich rolników i powszechnych nastrojów społecznych.
W każdym z politycznych aktów eskalacji można doszukać się na przemian niezrozumienia sytuacji, nieporozumień i niezręczności – co w realiach wojny, napięć i narodowych traum ma znaczenie dużo większe, niż to się wydaje
Choć nie było to zbyt szeroko komentowane w Polsce, ta konkretna decyzja Kijowa spotkała się z szeroką falą negatywnych komentarzy w ukraińskiej infosferze, w tym na stronie Facebookowej największego ukraińskiego portalu informacyjnego Ukraińska Prawda – gdzie internauci gremialnie zarzucili władzy m.in. uprawianie nieudolnej dyplomacji wobec strategicznego partnera i pogrążanie wizerunku Ukrainy.
Taka postawa znalazła swoje odzwierciedlenie również wśród instytucji reprezentujących sektor rolniczy. W swojej wypowiedzi dla Belsatu szef Ukraińskiej Konfederacji Agrarnej Łeonid Kozaczenko tak komentuje działania ukraińskiego rządu: „Te kraje (Polska, Węgry, Słowacja) pomagają nam na innym kierunku. Wiemy, że dzisiaj głównym problemem jest wojna. Wszyscy pomagają nam w walce z okupującym wrogiem, więc nie ma potrzeby ich pozywać. Musimy ich uspokoić”.
Mit numer dwa: nawet jeśli odrzucimy pogląd, jakoby istniał ścisły związek między partykularnymi wypowiedziami polityków a społecznymi nastrojami, to ostatecznie jedna ze stron ponosi odpowiedzialność za eskalację konfliktu. Przypomnijmy sobie – pierwszym aktem zapowiadającym dyplomatyczny kryzys była wypowiedź Łukasza Jasiny, ówczesnego rzecznika polskiego MSZ, który wbrew linii swojego gabinetu i na chwilę przed 80. obchodami Rzezi Wołyńskiej złamał niepisane wojenne moratorium i zażądał od prezydenta Wołodymyra Zełenskiego przeprosin za tragiczne wydarzenia sprzed ośmiu dekad – za co też stracił stanowisko.
Potem poszło już gładko: premier Szmychal zestawiający polskie embargo na produkty rolne z rosyjską blokadą morską i przypisujący nam niesprawiedliwie blokadę tranzytu do Unii; Marcin Przydacz zarzucający Ukraińcom niewdzięczność (wspomnę tylko, że rytualną częścią każdej ukraińskiej manifestacji w Warszawie jest skandowanie hasła „dziękujemy” dla Polaków); ukraińskie MSZ wzywające demonstracyjnie ambasadora Cichockiego „na dywanik” – kończąc na słowach Zełenskiego na szczycie ONZ sugerujących, że Polska znajduje się wśród krajów, które myślą, że „że odgrywają własne role. W rzeczywistości pomagają przygotować scenę dla aktora z Moskwy”. Oraz wypowiedzi Dudy, który zrównał Ukrainę z idącym na dno tonącym, któremu nie można zbyt pochopnie pomagać, by przypadkiem nie utonąć wraz z nim.
W każdym z tych politycznych aktów eskalacji, które były tak namiętnie nagłaśniane przez media, można doszukać się na przemian niezrozumienia sytuacji, w jakiej znajduje się interlokutor oraz banalnych nieporozumień i niezręczności w dobieraniu symbolicznych środków wyrazu – co w realiach wojny, trwających w Europie napięć i długotrwałych narodowych traum ma znaczenie dużo większe, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje.
By posłużyć się pierwszymi z brzegu przykładami: w głośnym i w swej zasadniczej wymowie wyważonym tekście ukraiński publicysta Jurij Panczenko uzasadniał odwoływanie się Kijowa w konflikcie z Warszawą do międzynarodowych instytucji, pisząc: „Polska boleśnie reaguje na próby Kijowa rozwiązania kontrowersyjnych kwestii poprzez mediację UE – ale jednocześnie ta mediacja wzmacnia naszą pozycję”.
To zdaje się dość trafnie oddawać samoocenę środowiska Zełenskiego, które – odnotowując znaczne sukcesy na arenie międzynarodowej – było w stanie zaryzykować relację z obecnym polskim rządem – od początku pełnoskalowej wojny odgrywającym rolę strategicznego sojusznika i ambasadora interesów Kijowa – zagrywając najbardziej ryzykowną z kart: rozpoczęcie procedury sądowej w międzynarodowej instytucji, ponad głowami tych, którzy wcześniej jako pierwsi wyciągnęli dłoń w stronę Ukrainy. Mimo pewnych deklaracji analityków nie jestem pewien, czy ukraińscy politycy zdają sobie sprawę z tego, jaką symboliczną wagę ma to zagranie dla obecnie rządzącej klasy politycznej w Polsce.
Zupełnie innego rodzaju naruszenia strefy symbolicznej doszło po stronie polskiej. Nie wracam w tym miejscu do nieudolnych polskich prób wymuszenia rewizji ukraińskiej polityki historycznej sprzed kilku miesięcy – jak trafnie ujęła to Bogumiła Berdychowska, zbrodnie Rosjan dokonywane tu i teraz odsunęły wszystkie dylematy i dyskusje historyczne w Ukrainie na odległy plan, a i tak w ramach ostatnich obchodów Rzezi Wołyńskiej udało się nam zrobić krok naprzód – ale do wspomnianej już tu wypowiedzi prezydenta Andrzeja Dudy. Trudno przetłumaczyć na polską wrażliwość to, jaki moralny szok wywołało w Ukrainie porównanie narodu, który podejmuje się okupionego krwią i niewyobrażalną traumą wysiłku wyrwania się z orbity rosyjskiego imperializmu, do idącego na dno topielca – a do tego słowa te zostały wypowiedziane na arenie międzynarodowej.
Niestety, podobnych naruszeń tego, co można nazwać grupową wrażliwością symboliczną, na przestrzeni ostatnich tygodni znajdziemy nieco więcej po stronie ukraińskiej. Niedawna wypowiedź głowy Ukrainy w trakcie wizyty w Ottawie – gdy zapytany o relacje z Polską, odparł: „Pomagasz Ukrainie albo Rosji. W tej wojnie nie będzie mediatorów. Osłabiając pomoc dla Ukrainy, wzmocnisz Rosję” –wskazuje na manichejską wręcz perspektywę bezwarunkowej konieczności opowiedzenia się za „tymi dobrymi”, bez możliwości zadawania jakichkolwiek pytań. Wyraźnym sygnałem, że taki model współpracy sojuszniczej nie będzie powszechnie akceptowany, jest najnowsza lista reform (i terminów ich wprowadzenia), jakich Waszyngton domaga się od Ukrainy pod groźbą zmniejszenia pomocy wojskowej.
Nie wszystko stracone
Na tym etapie warto jednak rozliczyć kolejny mit, towarzyszący polsko-ukraińskiemu napięciu na linii dyplomatycznej. Jest nim przekonanie, że mamy do czynienia z kryzysem totalnym, a nie dotyczącym izolowanych stref wzajemnych relacji. Lekcji na ten temat dostarcza historia najnowsza. Wszak polska dyplomacja już w czasach prezydentury Petra Poroszenki, który ze wspomnianych tu już racji symbolicznych powinien znajdować się na przegranej pozycji (odegranie istotnej roli w rehabilitacji Stepana Bandery i Ukraińskiej Powstańczej Armii), umiała oddzielić kwestie bezpieczeństwa i wspierania dążeń do uniezależnienia Kijowa od Moskwy od niezgody w kwestiach historycznych. Wiele wskazuje na to, że obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją.
W obustronnych wypowiedziach głów państw, jeśli posłuchać ich nieco uważniej, można dostrzec, że przekonanie o wzajemnej dobrej woli, strategicznej roli wzajemnych relacji i poczuciu zadzierzgniętej więzi jest niezachwiane i obecny kryzys ma charakter incydentalny. Wybrzmiało to zarówno w dożynkowym wystąpieniu prezydenta Dudy, podczas którego apelował do Polaków, by nie obwiniali za obecny kryzys zwykłych Ukraińców – których nazwał „naszymi braćmi w biedzie” – jak i wypowiedzi Zełenskiego w Waszyngtonie, gdzie mówił: „Przy całej mojej miłości do naszych polskich przyjaciół, muszę być uczciwy i chronić interesy Ukrainy. Obliczono kilkumiesięczne straty gospodarcze – setki milionów. Ale relacje między naszymi krajami są cenniejsze niż te miesiące”.
Dwie wspólnoty
Gdy pomyślimy o relacjach polsko-ukraińskich przez pryzmat rewizji wspomnianych mitów – społecznej nieadekwacji wypowiedzi polityków, ich niedoborów w dziedzinie zrozumienia wrażliwości rozmówców, idącej za tym (a)symetrii wzajemnych wykroczeń na polu symbolicznym i regionalności konfliktów interesów – otrzymujemy znacznie łagodniejszy obraz pola sporu, na którym przyszło nam się odnaleźć. Na tym jednak nie kończy się dzieło obalania mitologii tego konfliktu.
Nawet jeśli na powierzchni bieżącej polityki będą dokonywać się regionalne pęknięcia, to, co między nami – Polakami a Ukraińcami – dokonało się na płaszczyźnie etycznej, już nie zostanie odwrócone
Uczeń Józefa Tischnera Zbigniew Stawrowski w swojej książce „Solidarność znaczy więź” wskazywał na fundamentalną różnicę, jaka istnieje między wspólnotą polityczną a wspólnotą etyczną. Pierwszą z nich charakteryzuje więź zbudowana wobec zagrożenia wobec kogoś, kto przychodzi z zewnątrz – pewnego „oni”, które kładzie się cieniem zagrożenia na spójności, tożsamości i interesach naszej wspólnoty. Wspólnota etyczna zaś „określa sens słowa «my» nie przez stosunek do kogoś obcego i wrogiego, ale przeciwnie, do wewnątrz, poprzez wspólnie wyznawane wartości”.
Filozof, który za punkt wyjścia swoich rozważań stawia żywe wspomnienia pierwszej „Solidarności”, opowiada o spontanicznie powstałej wspólnocie ludzi dobrej woli. Ich wspólnym losem była specyficznie pojmowana konwersja – przebudzenie sumienia, jakie dokonało się w świetle spotkania z obliczem ludzkiej biedy i doświadczenia wcześniej zakrytych etycznych fundamentów naszego istnienia: godności, prawdy, wolności.
Ten rodzaj etycznej rewolucji, która na nowo definiuje społeczny ład i ludzkie więzi, dokonuje się od lat na ogromną skalę w Ukrainie: w gronie setek tysięcy wolontariuszy, działaczy, aktywistów i ochotników, którzy od 2014 roku chcą budować wspólnotę opartą na prawdzie i odrzuceniu zastanego, postradzieckiego społecznego fałszu.
Odprysk światła tej etycznej eksplozji spadł również na nas, Polaków – tych, którzy byli na granicy, w centrach humanitarnych, którzy otwierali swoje mieszkania i domy, pomagali znaleźć pracę i stałe miejsce zamieszkania, którzy codziennie śledzą doniesienia z frontu i tych, którzy sami byli w Ukrainie i otarli się o bolesną otchłań ludzkiego losu, jakiego nie widać pod bezpiecznym polskim niebem.
Każdy, kto osobiście pozwolił dotknąć się światłu i biedzie, jakie biją od losu osób porażonych wojną w Ukrainie – a takich ludzi w Polsce są tysiące, również wśród aktywnych polityków – nigdy nie będzie w stanie powrócić do stadium, w którym Ukraińcy to ci obcy „oni”, spoza naszego politycznego plemienia. Ten rodzaj konwersji był i pozostaje udziałem również części tych, którzy w ramach partyjnej polityki grupowego interesu muszą godzić przeciwstawne racje różnych modeli wspólnotowości.
Nawet jeśli na powierzchni bieżącej polityki będą dokonywać się regionalne pęknięcia – co jest absolutnie nieuniknione między narodami, których interesy nie są i wręcz nie mają prawa być całkowicie zbieżne – to, co między nami, Polakami i Ukraińcami, dokonało się na płaszczyźnie etycznej, już nie zostanie odwrócone. Ani w wyniku nieporozumień co do polityki gospodarczej, perspektyw na historię czy ocenę ładu w Europie.
Umiejętność odróżnienia sporów stricte politycznych, niedających się uniknąć wewnątrz gry partykularnych politycznych frakcji, eskalowanych przez niefrasobliwość polityków i selektywność mediów, od przestrzeni fundamentalnej solidarności, jaka otworzyła się w nas w odpowiedzi na ogrom biedy, którego Europa nie widziała od zakończenia II wojny światowej, pozostaje wielkim zadaniem dla naszej obywatelskiej dojrzałości.
Jak pisał Józef Tischner w „Myśleniu według wartości”: „Teraz, na naszej ziemi, rodzi się ona (filozofia) z bólu. O jakości filozofii decyduje jakość bólu ludzkiego, który chce filozofia wyrażać i któremu chce zaradzić. Kto tego nie widzi, jest bliski zdrady”.
Przeczytaj też: Musimy zgodzić się na niezgodę z Ukrainą
Zestawiając wzajemne afronty należy jednak pamiętać, że codziennie ginie od kilkudziesięciu do kilkuset Ukraińców, żołnierzy i cywilów. Walczą oni przede wszystkim we własnej sprawie, ale zmagając się z Rosją w znaczący sposób osłabiają jej zdolność do zaatakowania innych krajów, w tym Polski. Ta korzyść jaką czerpiemy z bohaterskiej postawy Ukraińców znacznie przeważa problemy wynikające z handlu produktami rolnymi.
Kiedys przeczytalem definicje dyplomaty: Dyplomata to jest ktos, kto ci w taki sposob powie “spadaj”, ze czujesz mile podniecenie zwiazane z czekajaca na ciebie podroza. Obserwujac politykow obu stron widac, ze zupelnie nie maja pojecia, o co chodzi w dyplomacji…
Już sam fakt, że my Polacy używamy terminu „przyjaźń”w kontekście polityki zagranicznej swiadczy dobitnie o tym, ze tkwimy nadal w epoce szkodliwego krzywego romantyzmu. Możemy mówić o racji stanu, sojuszach, stosunkach bilateralnych, ale nie o przyjaźni naznaczonej emocjami. Ukraina jak Wiekszosc panstw wyznaje podejscie pragmatyczne i kieruje sie swoja racja stanu a Polskie media i politycy sieja mrzonki o rzekomej „przyjaźni”. Przez celowe operowanie tym terminem buduje sie w Polakach poczucie zawodu, rozczarowania, niewdziecznosci, zlosci, agresji itd. Co to ma wspolnego z realna polityka? Czy kongres wydaje zgode na eksport broni na podstawie emocji po przemowieniu Zelenskiego? Nie. Emocje sa dla mas, zeby uzyskac poparcie spoleczne dla danej partii rzadzacej i decyzji Bidena. Takze apeluje skonczmy z tym terminem a wtedy nie bedzie zawodu, gdy np. Ukraina bedzie forsowac rozwiazania korzystne dla niej lub odmowi ekshumacji ofiar wolynskich zgodne z ich interesami i polityka historyczna. Tak samo mamy problem z niesieniem bezinteresownej pomocy bez oczekiwan i wdziecznosci. Pomoglismy i pomagamy, ale to byla nasza decyzja! Skoro Polska oferuje pomoc to Ukraina bierze. Skoro mamy oczekiwania to oznacza tylko jedno – pomoc nie byla bezinteresowna. Jezeli miala w tym jakis cel to trzeba stawiac warunki jasno na samym poczatku. Tymczasem prezydent i rzad licza na domyslnosc i wspanialomyslnosc strony ukrainskiej, ktorej z ich strony nie ma i nie bedzie, bo sa pragmatyczni i balansuja pomiedzy roznymi panstwami w celu realizacji swoich celow.
To prawda. Polacy chyba nigdy nie byli mocni w Realpolitik. Może tylko za Chrobrego i Batorego.