Jesień 2024, nr 3

Zamów

Umówmy się na inny konflikt. O książce „Umówmy się na Polskę”

Posiedzenie Zgromadzenia Narodowego 4 czerwca 2014. Fot. Wikimedia Commons

Czy zdecentralizowana Polska będzie bardziej demokratyczna? Przekazanie nowych narzędzi – i władzy – jednostkom samorządu terytorialnego nie oznacza automatycznego polepszenia stanu polskiej demokracji.

Konflikt jest naturą polityki. Ideologiczne spory są przecież nie do uniknięcia w demokracji – gorzej, jeśli zamieniają się one w próbę zdominowania chwilowej mniejszości interesami rządzącej większości. 

Chyba wszyscy się zgodzą, że destrukcyjny podział na dwie Polski, z którym de facto mamy obecnie do czynienia, uniemożliwia realizowanie strategicznych programów rozwojowych, czy tych dotyczących relacji z UE. Przez polaryzację każde rządowe działanie ma przede wszystkim wymiar ideologiczny, a merytoryczna dyskusja toczy się gdzieś na dalekim planie. Co z tym można zrobić?

Nowe propozycje ustrojowe

Polska silna samorządem – tak można by podsumować propozycję autorów książki „Umówmy się na Polskę”, przedstawiających wnioski z sześciu lat prac ekspertów zgromadzonych w projekcie Inkubatora Umowy Społecznej. To bardzo ciekawa inicjatywa, bo przyciągnęła osoby o przekonaniach liberalnych, progresywnych i konserwatywnych, co przecież dziś w Polsce nie jest oczywiste.

Jesteśmy zbyt różni pod względem ideologicznym, kulturowym czy religijnym, by nie usankcjonować tych różnic ustrojowo

Katarzyna Krzyżanowska

Udostępnij tekst

Autorzy tej publikacji twierdzą więc, że wbrew mitowi homogenicznej Polski, jesteśmy zbyt różni pod względem ideologicznym, kulturowym czy religijnym, by nie usankcjonować tych różnic ustrojowo. Co proponują? Przenieść spory ważne, ale nie strategiczne, na poziom samorządu.

Eksperci IUS wychodzą z realistycznego założenia, że spory polityczne są niezbywalną częścią polityki. Zgadzają się jednak co do tego, że obecny poziom polaryzacji debaty politycznej w Polsce uniemożliwia planowanie strategiczne, czy po prostu sprawne zarządzanie państwem.

Każdego dnia pojawiają się tematy, które kołyszą debatą i wzbudzają kolejne fale oburzenia. Mogłoby to zostać zmniejszone przez ograniczenie skali destrukcyjności, czyli przez oddelegowanie sporów na poziom samorządowy. I tu wchodzi nowa propozycja ustrojowa dla Polski.

Znaczna część kompetencji prawotwórczych zostałaby przeniesiona do sejmików wojewódzkich. Odnowiony ustrój składałby się ze zreformowanego Senatu i senatów wojewódzkich, obradujących obok sejmików. Senaty wojewódzkie składałyby się z prezydentów, burmistrzów i wójtów. I obradowałyby, dla oszczędności czasu i pieniędzy, głównie online.

Nowy Senat działałby na wzór Rady Unii Europejskiej – zrzeszałby wojewodów samorządowych, dysponujących głosem ważonym (przy czym urzędy wojewody i marszałka województwa zostałyby połączone tak, by zmniejszyć kontrolę rządu w terenie).

A co z zapleczem eksperckim? Proponowana umowa zawiera powołanie Urzędu Kolegium Województw z urzędnikami cywilnymi, którzy zajmowaliby się wyspecjalizowanymi materiami prawnymi przeniesionymi z działów administracji państwowej na poziom wojewódzki. Nadzór prawny nad samorządem sprawowałby prezydent, który miałby na przykład kompetencję do skrócenia kadencji sejmiku w razie powtarzającego się naruszania konstytucji lub ustaw.

Kilka razy pada w książce przestroga, żeby nie traktować propozycji IUS jako pomysłu na federalizację czy landyzację Polski. Polska w tej wizji wciąż byłaby państwem unitarnym, tyle tylko, że ze wzmocnioną zasadą subsydiarności i zwiększonym polem do samozarządzania gmin, powiatów i województw (choć przyznać trzeba, że powiaty zajmują mniej miejsca). 

Obecny poziom polaryzacji debaty politycznej w Polsce uniemożliwia planowanie strategiczne, czyli po prostu sprawne zarządzanie państwem

Katarzyna Krzyżanowska

Udostępnij tekst

Autorzy „Umówmy się na Polskę” przekonują, że suwerenność państwa pozostałaby niepodzielona: chodziłoby jedynie o rozdzielenie kompetencji na nowo. Czego tu zabrakło to porównania z krajami unitarnymi, które mają już wdrożoną taką strukturę państwa (Włochy, Hiszpania, Francja, Wielka Brytania), i których przykłady mogłyby pokazać, jak w praktyce funkcjonuje podzielenie kompetencji (później wrócę do przykładu Włoch).

Wizja przyszłości – z przeszłości

Jeśli dla kogoś ta propozycja brzmi znajomo, to ma słuszną intuicję – autorzy nie kryją, że pomysł na dwa senaty już się pojawił w polskiej debacie publicznej. Po pierwsze, książka wywodzi się z projektu „Zdecentralizowana RP” realizowanego przez kilka lat przez Inkubator Umowy Społecznej. 

Po drugie, idea decentralizacji została zaadaptowana w formie projektu „Wielka Polska Obywatelska” zaproponowanego jako program polityczny i napisanego przez prof. Macieja Kisilowskiego (współredaktora „Umówmy się na Polskę”) oraz Pawła Lisiewicza, szefa Gabinetu Prezydenta RP za czasów Bronisława Komorowskiego. 

Już w momencie pojawienia się tej propozycji programowej w 2019 r., członkowie PiS wyrażali swoje oburzenie ideą zdecentralizowanej Polski (z charakterystycznym dramatyzmem jeden z posłów PiS określił propozycję jako „współczesną wersję rozbioru Polski”). Pojawia się więc pytanie, na ile obecnie członkowie PiS byliby skłonni zmienić zdanie co do projektu i zasiąść do okrągłego stołu z opozycją.

Jednak pod Umową Społeczną podpisują się i konserwatyści. Autorzy jednego z rozdziałów –Tomasz Grosse, Mirosław Granat, Arkadiusz Radwan i Jacek Sokołowski – widzą w tej propozycji szansę na zrealizowanie ważnych dla konserwatystów idei: subsydiarności, silnego centrum strategicznego państwa, konieczności uwzględnienia kompromisów lewicy i liberałów z prawicą i wreszcie – zwiększenia wpływu Polski na decyzje podejmowane wewnątrz Unii Europejskiej.

Jak ma to działać?

Fundamentem propozycji autorów jest wzmocnienie samorządu poprzez nadanie mu kompetencji prawotwórczych w zakresie, w którym nie dotyczyć to będzie kluczowych punktów politycznego sporu, np. kwestii aborcji, uznania małżeństw osób homoseksualnych, prowadzenia polityki względem UE czy polityki bezpieczeństwa. 

Tu pojawia się pierwsze zastrzeżenie. Kwestie te wydają się dość arbitralnie wybrane: jakim zatem kluczem kierować się przy decydowaniu o przenoszeniu pewnych problemów do dyskusji samorządowej? 

Autorzy sugerują przeniesienie tych kompetencji, w których zakresie i tak już samorząd realizuje swoje zlecone zadania. Skoro np. samorząd prowadzi szkoły, to czemu ma nie ustalać i programu nauczania?

Jeśli to samorządy realizują strategie rozwojowe, to niech również po swojemu regulują prawo pracy czy politykę gospodarczą; niech same decydują o niedzielach handlowych. Niech samorządy decydują również o innych sporach określonych przez autorów jako ideologiczne: a więc o ustroju szkół wyższych, wspierania in vitro, sposobie wydatkowania funduszy z 500+/800+, także w kwestii wieku emerytalnego.

Tu pojawia się pewne zastrzeżenie dotyczące kwestii mieszkalnictwa: wiemy, że Polska ma problem z prowadzeniem zrównoważonej polityki mieszkaniowej, która nie polegałaby na dopłatach do kredytów bardziej wspierających deweloperów (bo wciąż na rządowe kredyty będą mogły sobie pozwolić w większości osoby zarabiające powyżej średniej krajowej, co nie rozwiązuje problemów osób biedniejszych). Czy strategiczne planowanie rozwiązań problemu mieszkaniowego nie byłoby lepsze na poziomie państwowym, a nie samorządowym?

Usługi publiczne i zdrowotne również funkcjonowałyby na poziomie samorządowym, a obywatele mogliby oceniać ich jakość, zachęcając samorządy do rywalizacji i poprawienia efektywności usług. Autorzy przewidują, że rozszerzenie materii możliwej do uregulowania prawem miejscowym spowoduje większe obciążenie sądów administracyjnych, które i teraz kontrolują ich zgodność z ustawami.

Nie jest jednak pewne, czy ta propozycja byłaby konstytucyjna. Zresztą, sami twórcy Inkubatora Umowy Społecznej wprost przyznają, że szczegółowe kwestie prawne i konstytucyjność oddelegowania szerszych prawotwórczych kompetencji samorządom musi być dopiero oceniona przez prawników (rozdział 4). 

Zaś sami prawnicy w jednym z rozdziałów piszą, że z niektórymi rozwiązaniami prawnymi IUS się nie zgadzają, choć nie wskazują konkretów. Nie ma tu miejsca na precyzyjną analizę, wydaje się jednak, że nowe uregulowanie aktów prawa miejscowego jako niemających w pełni charakteru wykonawczego może być problematyczne konstytucyjnie i wymagałoby zmiany konstytucji – na co autorzy są gotowi i wprost postulują przegłosowanie pięciu poprawek do Konstytucji (rozdział 7).

Między realizmem a utopią

Czy jest to więc realna politycznie propozycja ustrojowa? Autorzy wprost piszą, że musiałby zdarzyć się cud polityczny, by po 2023 r. powstała koalicja konstytucyjna obejmująca ugrupowania od lewicy przez liberałów do konserwatystów. 

Takie postawienie sprawy w istocie spycha projekt w sferę utopii, bo autorzy pomijają bardzo konkretny element w swojej idei. Sam pomysł na ustrój ma być na tyle nęcący, że większość ugrupowań politycznych (2/3 wszystkich posłów w nowym Sejmie) będzie chciało go negocjować. Pomijany jest tu etap politycznych trudnych negocjacji, które zastępuje się jednym prostym trikiem: deus ex machina mamy koalicję konstytucyjną. 

To jeden ze słabszych punktów propozycji IUS: przedstawienie bardzo obiecującej ustrojowo idei nie zmieni tej idei w prawo. Wiemy więc co zrobić, ale nie wiemy jak. Brakuje tu pomysłu na zmuszenie (w ramach istniejących mechanizmów) większości środowisk politycznych do wzięcia udziału w przeprojektowaniu systemu. 

Choć niektórzy autorzy wysuwają sugestie, że nadchodzi dogodny czas na zmianę konstytucyjną, to jednak wcale nie jest pewne, czy w najbliższym czasie będziemy mieli do czynienia z tzw. momentem konstytucyjnym, sprzyjającym wprowadzeniu głębokich zmian ustrojowych.

Przedstawienie bardzo obiecującej ustrojowo idei nie zmieni jej w prawo. Wiemy więc co zrobić, ale nie wiemy jak

Katarzyna Krzyżanowska

Udostępnij tekst

Taki moment, wedle najbardziej znanej koncepcji Bruce’a Ackermanna, jest pozaprawny, wynika z szerokiej mobilizacji obywateli i radykalnej zmiany ich wcześniejszych przekonań, na które rządzący odpowiadają przez zmianę konstytucji.

Załóżmy jednak, że dochodzi do zmiany konstytucji i pod względem prawnym propozycja jest tip-top. Czy zdecentralizowana Polska będzie bardziej demokratyczna? Przekazanie nowych narzędzi – i władzy – jednostkom samorządu terytorialnego nie oznacza automatycznego polepszenia stanu polskiej demokracji. 

W tym właśnie miejscu widać wyraźnie utopijność omawianego projektu – nie uwzględnia on przeszłych polskich rozwiązań i ich konsekwencji, nie ma też zaplecza komparatystycznego pokazującego skutki proponowanych rozwiązań. 

Weźmy np. ustawę oświatową z 1991 r.: ustanawiała ona rady oświatowe i wyposażała je w szeroki wpływ na politykę edukacyjną. Jednak ze względu na niski kapitał społeczny (ani obywatele nie byli zainteresowani, ani też władze samorządowe nie chciały widzieć w obywatelach partnerów), przekazanie zadań z zakresu oświaty do rad nie powiodło się.

Na początku transformacji ustrojowej polityka oświatowa była dość liberalna, bo odchodzono od modelu ministerialnego na rzecz różnych podstaw programowych do wyboru przez nauczycieli. Jednak model ten również się nie sprawdził ze względu na słabe przeszkolenie nauczycieli wolących trzymać się programów, które znali (wybierali wówczas stare podręczniki z nowymi okładkami). 

Wewnętrzne migracje lekiem na zło?

Pojawia się też inne pytanie: czy decentralizacja systemu oświaty nie będzie pogłębiała nierówności edukacyjnych? Wśród bogatych rodziców z dużych miast istnieje tendencja do posyłania dzieci do szkół prywatnych, a możliwość kształtowania podstawy programowej w różny sposób będzie raczej pogłębiała różnice ideologiczne i utrzymywała polaryzację.

Przejawem demokratyzacji obecnego systemu miałby być też postulat częstszego i bardziej efektywnego korzystania z narzędzi elektronicznych przy załatwianiu spraw związanych z usługami publicznymi (umówienie wizyty u specjalisty na NFZ). 

Demokratyzacją byłoby częstsze korzystanie z referendów lokalnych, również przeprowadzanych elektronicznie. Także i sądownictwo zostałoby zdemokratyzowane – IUS proponuje, by zwiększyć wpływ lokalnych społeczności na proces wybierania sędziów (senat województwa musiałby wydać pozytywną opinię dla kandydata na sędziego).

Wadą takiego rozwiązania – dostrzeżoną przez autorów „Umówmy się na Polskę” – mogłoby być powstanie zbyt wielu trudnych do skoordynowania reżimów prawnych. Rozjechaniu się regulacji miałoby jednak zapobiec powołanie Kolegium Województw, które miałoby zajmować się koordynacją polityk samorządowych.

Jednym z często podnoszonych zarzutów wobec propozycji Inkubatora Umowy Społecznej jest to, że niektórzy Polacy chcący żyć w regionie, w którym bliskie im wartości byłyby zabezpieczone prawnie, musieliby emigrować do innego województwa (chyba że zdecydowaliby się znosić trudy codzienności niezgodnej z ich przekonaniami, uwidacznianej choćby w formie edukacji oferowanej ich dzieciom). 

Na ten zarzut prezeska IUS, prof. Anna Wojciuk, odpowiada tak: „Polacy mogą migrować, co zresztą robią, wyjeżdżając za pracę za granicę”. Tyle że ten argument jest nieproporcjonalny – według danych CBOS w 2022 r. tylko 5 proc. Polaków pracowało za granicą (i jest to odsetek utrzymujący się na tym poziomie od roku 2016).

Kto kontrolowałby zdecentralizowaną władzę?

Omówienia w formie political fiction rzeczywiście działają na wyobraźnię, zwłaszcza gdy te wizje Polski zdecentralizowanej wychodzą spod piór ciekawych pisarzy. Pięć pomysłów na samorządową Polskę materializuje się w pięciu historiach o progresywnym Pomorzu, konserwatywnym Podlasiu, lewicowym zachodniopomorskiem, chadeckim Podkarpaciu i liberalnej Wielkopolsce.

Doskonale się bawiłam, czytając wyobrażone Pomorze pióra Szczerka – posiadówa przyjaciół z wojewodziną w knajpie w Gdańsku była pretekstem do opowiedzenia idylli liberalnej. Oto na Pomorzu wprowadzono związki partnerskie, aktywizację zawodową dla migrantów, lekcje wychowania seksualnego, programu specjalnych towarzyszy senioralnych – you name it

W tych wizjach kreślonych przez ekspertów i fabularyzowanych przez pisarzy dominuje motyw szczęśliwości i wysokiej partycypacji społecznej obywateli. Nie ma problemu z władzą, bo sprawują ją ideologicznie bliscy sobie ludzie, jednak czy narcyzm małych różnic nie doprowadzi właśnie do trudnej kohabitacji partyjnej i być może wzajemnego blokowania uchwał także na poziomie sejmiku wojewódzkiego? 

To wcale nie jest oczywiste, że rządy będą o wiele stabilniejsze na poziomie regionalnym. Weźmy przykład z Włoch, które po drugiej wojnie światowej wprowadziły decentralizację kraju. W przeciągu dwóch kadencji samorządu regionalnego (lata 1975–1980 i 1980–1985) raczej chadecka Sycylia miała aż dziewięć koalicji rządzących w porównaniu do dwóch (!) w konserwatywnej Adydze Górnej.

Do tego autorzy „Umówmy się na Polskę” skupiają się przede wszystkim na treści reform, a nie uwzględniają kontekstu instytucjonalnego i nieprawidłowości już przecież istniejących w samorządach. Niektóre z nich stają się „udzielnymi księstwami” wójtów, inne nieprawidłowo sprawują nadzór nad istniejącymi już spółkami. 

Tu właśnie pojawia się kolejny poważny zarzut wobec proponowanej idei. Bo czy zapaść (albo wręcz nieistnienie) gazet lokalnych, które mogłyby na bieżąco patrzeć władzy na ręce, nie stanowi przeszkody do skutecznego kontrolowania samorządów? 

Czy pomysł, by nadzór nad działalnością samorządu sprawował prezydent, jest wystarczający do zachowania praworządności, zwłaszcza w kontekście nieprawidłowości wykrywanych przez NIK (i czy NIK da radę przetrawić nowe materie kontroli)? Czy zaoferowanie jeszcze szerszej władzy tym gminom, w których włodarze zakonserwowali patologie, nie powiększy tylko problemów? Nie są to łatwe pytania.

Komu wygrana, a komu wyjazd

Warto tu przypomnieć o klasycznym studium Roberta Putnama „Making Democracy Work” z 1993 r. właśnie o funkcjonowaniu samorządów po przeprowadzeniu reform decentralizujących Włochy. Putnam i jego zespół porównywali efektywność oraz jakość działań i uchwał podejmowanych przez włoskie regiony, wypracowując jednolity system oceny (podobny do proponowanego przez IUS rankingu samorządów).

Już wtedy okazywało się, że mimo podejmowania podobnych zadań, regiony radziły sobie bardzo różnie, co wynikało ze zdolności organizacyjnych, istniejącej infrastruktury, lub sposobu inwestowania funduszy. Najsłabiej w rankingu efektywności wypadła Kalabria, a Emilia-Romania całkiem wysoko (mimo że wszystkie regiony mają podobne struktury i zasoby finansowe przyznawane z budżetu państwa). 

Wesprzyj Więź

Co ciekawe, to nie lojalność partyjna była wskaźnikiem zadowolenia z regionalnej władzy, a obiektywne kryteria, takie jak spójność legislacji, jakość i dostęp do informacji publicznej, efektywność wydatków publicznych na mieszkalnictwo, urbanistykę itp. Zdaje się więc, że rzeczywiście samorząd jest bardziej „odideologizowany” niż władza centralna, przynajmniej w zakresie efektywności i oceny namacalnych skutków rządów. 

Te skrajne różnice w efektywności rządów Putnam tłumaczy różnym przebiegiem rewolucji przemysłowej oraz siłą społeczeństwa obywatelskiego. Jak się to ma do propozycji Inkubatora US? Wydaje się, że badania Putnama wprowadzają ważne ograniczenia: dobre rządy w województwach mogą powstać, ale dane wskazują, że społeczny i ekonomiczny sukces odniosą tylko niektóre – przygotowane przez historię i kapitał społeczny na wygraną. Tym obywatelom, którzy będą chcieli żyć w takim sukcesie, pozostanie migracja.

Przeczytaj też: Czy ktoś się liczy z młodszymi siostrami?

Podziel się

5
Wiadomość

Naukowcy chyba nie mają co robić i zajmują się takimi mało praktycznymi pomysłami. W koncepcji tej pominięto argumentację serwowaną z poziomu Brukseli, że separatyzmy typu katalońskiego czy szkockiego (do czasu Brexitu, bo teraz ten separatyzm witany jest w Brukseli z nadzieją) są dla tych „odszczepieńców” szkodliwe, gdyż znajdą się na łaskach korporacji dysponujących większymi budżetami niż małe państwa. I nie chodzi tu tylko o korporacje międzynarodowe – patrz przykład Łotwy, gdzie lobby przemysłu transportowego zmienia rządy, gdyż branża ta tak urosła nieproporcjonalnie do innych części gospodarki, że trzęsie krajem. Tego aspektu Autorzy nie widzą.

Dlatego centralizacja wszystkiego w Brukseli ma być jakoby dobra. Dlaczego ten argument ma się nie stosować do „prawie suwerennych” województw samorządowych w Polsce? Wydaje mi się, że Autorka nie wie, że decentralizacja władzy w Polsce na samorządy jest tylko wycinkiem makro-planu, jakim jest decentralizacja czego się da na samorządy, a czego się nie da, oddanie we władzę Brukseli (np. zastąpienie złotówki euro). Rząd „centralny” ma być tylko królową brytyjską i to wszystko. Po stronie opozycji takie myślenie jest obecne.

Przykładem magicznego myślenia o decentralizacji jest koncepcja sformułowana w 2019 pod egidą Fundacji Batorego uzdrowienia polskiej służby zdrowia przez radykalną decentralizację. Tymczasem pewne funkcje należy decentralizować, inne centralizować (np. zakupy sprzętu medycznego i farmaceutyków i materiałów medycznych), zależnie od efektywności. Już dziś mamy obok siebie gęstą sieć niedofinansowanych szpitali powiatowych przy sztucznie obkładanych łóżkach i bronionych jak niepodległości przez opozycję. Ilustruje to przypadek sieci szpitalnych oddziałów ratunkowych. Mamy w Polsce w większości dziadowskich 230 SORów, ale sąsiadujący starości nie dogadają się ze sobą w imię „samorządności” i „decentralizacji” aby mieć jeden, ale na poziomie (i przeciwieństwo, taki Rzeszów ma tylko jeden SOR i dantejskie sceny). Dania położona w daleko trudniejszych warunkach geograficznych z powodu wyspiarskiego charakteru ma tylko 30 SORów. Gdyby standardy duńskie wprowadzić w Polsce, powinniśmy ich mieć ok.150. Zresztą, samorząd województwa pomorskiego rządzonego od lat przez liberałów i sojuszników scentralizował z dobrym rezultatem szpitale wojewódzkie w jednej spółce. Ale dla reszty kraju liberałowie proponują decentralizację. To czysta ideologia dla ideowców, a makro-plan zwinięcia państwa polskiego dla cyników. Z szacunkiem wypowiadam się o marszałku Grodzkim, który powiedział, że Polska ma za dużo szpitali i łóżek szpitalnych za co został zlinczowany i przez PiS, co zrozumiałe, chociaż ludzie zdrowia PiSu mają taka samą wiedzę, ale także przez swoich kolegów z Platformy za to, że się wyraził „niepolitycznie”.

Mając do wyboru opowiadam się za scentralizowanym państwem, ale nie dlatego, że nie należy trochę go decentralizować, tylko przeraża mnie radykalizm opozycji, czego omawiana powyżej koncepcja jest dowodem, który ma to do siebie, że po oddaniu istotnej części władzy do Brukseli skutki będą nieodwracalne. Tymczasem dziś wobec takiej polaryzacji debata nad ostrożną decentralizacją (krok do przodu, ocena rezultatów przed następnym krokiem) jest niemożliwa. Więc lepiej niczego nie zmieniać, nawet jeżeli nie jesteśmy zadowoleni z funkcjonowania państwa. Doceniam, że Autorka nie jest bezkrytyczna wobec tego szaleństwa decentralizacji za wszelką cenę, ale jestem przekonany, że w obecnych warunkach sama debata nad wariactwami dodaje im niezasłużonej powagi i dlatego jest szkodliwa.

[Notabene, a jak by to było z migrantami w zdecentralizowanym raju? Województwo łódzkie by wpuściło milion migrantów i co, reszta musiałaby tolerować ich wolność do podróżowania? Nie pojawi się potrzeba wprowadzenia granic? A co byłoby z Ukraińcami uciekającymi przed wojną? Skoro nie byłoby znaczącego budżetu centralnego, nie pojawiłyby się przepychanki między województwami, jak finansować problem, który nie będzie wspólny? A co z armią? Itd.itp. Decentralizacja wymaga ogromnej dojrzałości, której nie starczyło, jak sama Autorka zauważyła, na mniej radykalne projekty w edukacji.]

Akurat jeśli chodzi o ubiegających się o status uchodźcy, to decentralizacja przecież już jest w ramach strefy Schengen: mimo koordynacji takiej czy innej, każde państwo członkowskie osobno rozpatruje wnioski oraz wnioskujący o ochronę swobodnie się przemieszczają po państach strefy (mimo że im nie wolno, mają obowiązek czekać na rozpatrzenie wniosku w państwie w którym go złożyli, to i tak niewielu z nich jest wyłapywanych).