W wypracowaniach moich uczniów dziwnie często powtarza się na koniec deklaracja skrajnego relatywizmu: jedni sądzą tak, inni tak. W tym rozumnym, zdawałoby się, dostrzeżeniu wielości ludzkich postaw wyraża się niechęć do zajmowania jakiegokolwiek stanowiska. Z czego wynika?
W połowie lat 80. jednym z najprzykrzejszych obowiązków studenta była konieczność zaliczenia tzw. studium wojskowego. Na ostatnim lub przedostatnim roku – kiedy chodziło się już na proseminaria oraz seminaria i zaczynało myśleć o temacie pracy magisterskiej – jeden dzień w tygodniu był wyjęty na spędzenie ośmiu godzin na zajęciach poświęconych takim tematom, jak struktura batalionu, budowa karabinu kbk-AK lub wyższość Układu Warszawskiego nad NATO.
Prowadzili te zajęcia oficerowie, którym – jak podejrzewaliśmy – nie udała się kariera w armii. W rezultacie w parterowym budyneczku nieopodal ulicy Banacha (opisuję realia Uniwersytetu Warszawskiego) spotykali się sfrustrowani stratą czasu słuchacze ze sfrustrowanymi zesłaniem na boczny tor wykładowcami. Obie strony serdecznie się nie znosiły. Wojskowych mogło jeszcze koić poczucie władzy – bez zaliczenia studium nie było mowy o magisterce – my mogliśmy już tylko oswajać sytuację żartami. Było to nietrudne, bo prowadzący zajęcia (uczciwie dodam: z wyjątkiem jednego kapitana, którego nazwiska już nie pamiętam) nie stanowili, mówiąc oględnie, elity intelektualnej kraju, zwłaszcza w porównaniu z kadrą uniwersytecką. Co gorsza, starali się nas przekonać, że jest inaczej. Wynikające z tego qui pro quo bywały potem przez lata przedmiotem anegdot.
Jedną z nich zawdzięczam koledze, bo mnie przy tym nie było (nigdy nas nie ma w takich razach). Pewien oficer rozpoczął zajęcia od nieśmiertelnej frazy, że „od najdawniejszych czasów…” i wspomniał o tym, co na temat wojny miał do powiedzenia niemiecki filozof Megel. Studenci nie mogli przepuścić takiej okazji. Po krótkiej konsultacji w ławkach, który się odważy na sprostowanie, jeden podniósł rękę: „Panie majorze, chyba Hegel”. Major zająknął się, zaczął kartkować nerwowo swój notesik z konspektami zajęć, aż w końcu wzruszył ramionami i oświadczył: „Hegel, Megel – różnie piszą”.
Różnie piszą – w szkole
Często przypomina mi się ta opowieść, kiedy dziś jako nauczyciel w liceum sprawdzam wypracowania. I nie mam wcale na myśli niewiedzy moich uczniów, która jeśli się zdarza, to niewątpliwie obciąża przecież mnie. Już prędzej można by myśleć, że wątpliwości pana majora, czy nazwisko filozofa zaczyna się na H, czy na M, przywołuje odręczne pismo licealistów, podobne często do hieroglifów, wykresu elektroencefalografu lub zgoła babilońskich klinów. Ale też nie. Spieszę zresztą z zapewnieniem, że lubię tę pracę i lubię młodzież (nawet jeśli pewien jej procent chętnie wysłałbym na roczny kurs kaligrafii). „Hegel, Megel” oddaje jednak pewną charakterystyczną cechę czytanych przeze mnie szkolnych prac, której – jak mi się wydaje – w tym natężeniu nie spotykałem, powiedzmy, dwadzieścia lat temu.
Chodzi o zakończenia. Tematy wypracowań licealnych są obecnie konstruowane najczęściej jako alternatywa. Miłość bardziej inspiruje czy podcina skrzydła? Co lepiej wyraża postawę patriotyczną: walka czy praca? A buntownicy – zasługują na potępienie czy podziw? Albo: lepiej być trzeźwym racjonalistą czy niepoprawnym marzycielem? (Wszystko to jest nieco uproszczonym wyciągiem z internetowych propozycji, jak się przygotować do matury). Można oczywiście dyskutować, czy takie ostre przeciwstawienia nie są „za grube”, ale w tle stoi zwykle jakaś lektura – Lalka czy Dziady – która je usprawiedliwia. Zresztą pokutuje przecież przeświadczenie, że u progu dorosłego życia człowiek ma naturalną skłonność do stanowczego opowiadania się za jedną prawdą przeciwko innej. Tylko że właśnie to przeświadczenie przestało być, moim zdaniem, prawdziwe.
W wypracowaniach, które czytałem w ostatnich latach, dziwnie często powtarza się na koniec deklaracja skrajnego relatywizmu: jedni sądzą tak, inni tak (w domyśle: …a ja nie mam zdania). „Hegel, Megel – różnie piszą”. Można by w tym doszukiwać się wyjątkowej dojrzałości intelektualnej tego pokolenia, bo przecież po latach doświadczeń chętnie opatrzylibyśmy poniewczasie swoje stanowcze poglądy z młodości rozmaitymi „ale”. Zwracam jednak uwagę, że przedwczesne włączenie takiego zmiękczającego wszystko filtru znosi napięcie, które powinno towarzyszyć niejednej lekturze. Jeśli można i tak, i tak, to po co, u licha, kłóci się z Bogiem Konrad? Można być buntownikiem, można nim nie być. I skąd rozterki Wokulskiego wracającego z Powiśla, jeśli równie dobrze można poświęcić cały majątek na pomaganie rozmaitym Wysockim, jak na uganianie się za panną Łęcką? Jedni sądzą tak, drudzy inaczej.
W tym rozumnym, zdawałoby się, dostrzeżeniu wielości ludzkich postaw wyraża się (być może nie do końca uświadomiona) niechęć do zajmowania jakiegokolwiek stanowiska. I marzenie o rozładowaniu napięcia każdego albo-albo intencjonalnie sympatycznym zapewne uznaniem, że każde wyjście jest równie dobre – dla tego, kto je wybrał.
Turbotolerancja, czyli: wyluzujcie, ziomy
Wbrew pozorom nie zamierzam bić na alarm, że rośnie nam generacja oportunistów. Narzekanie na młodzież jest od dekad zbyt oczywistą rozrywką ludzi w wieku późnodojrzałym, żebym miał ochotę do nich dołączać. Świadomości ekologicznej czy wyczulenia na dyskryminację od wielu dzisiejszych nastolatków moglibyśmy się zresztą uczyć. Do tego zdaję sobie oczywiście sprawę, że więcej w tym, co piszę, intuicji nauczyciela z wieloletnim stażem niż twardej wiedzy socjologicznej: mam w końcu do czynienia z garstką zaledwie ludzi przed maturą i nie można tak zupełnie wykluczyć, że trafiła mi się do obserwacji grupa wyjątkowa. Mimo to czuję, że ta turbotolerancja, a raczej – obawiam się – obojętność na zasadnicze rozstrzygnięcia światopoglądowe stanowi składnik obrazu, który warto opisać. A jego motywem głównym nie będzie bynajmniej oportunizm, całkiem nie o to w tym chodzi.
Zacznijmy od tego, że w okresie nastoletniości zaczyna się obserwować, zwykle bez specjalnego zaangażowania, życie publiczne. Tu zaś podziały są obecnie głębokie, wysokoenergetyczne i gołym okiem widać, że nie ułatwiają ludziom współistnienia. My, dorośli, mamy klarowną świadomość, w imię jakich wartości oburzamy się na tych, którzy je odrzucają. Zazwyczaj nie dopowiadamy sobie, że jakikolwiek wynik przyniosą nadchodzące czy następne wybory, nie znikną po nich ani zwolennicy nielubianej przez nas strony, ani nie znikniemy my. Czyli zmieni się (lub nie) pejzaż na szczytach władzy, ale w rodzinach i między dawnymi przyjaciółmi czy znajomymi nienawiść będzie kwitła w najlepsze. Ba, można nawet podejrzewać, że wejdzie na wyższy poziom, skoro te wybory zaprzeczą nadziejom którejś ze ścierających się stron konfliktu.
Czy w tej sytuacji dystans nie wydaje się zdrową reakcją na zacietrzewienie dorosłych? Czyż sam odruch samozachowawczy nie podpowiada nastolatkowi, żeby powstrzymać się od zajęcia stanowiska, skoro zajęcie go oznacza też objęcie placówki na froncie, na którym walczą katolicy z ateistami, katolicy tradycjonalni z sierotami po katolicyzmie, zwolennicy PiS-u ze wszystkimi innymi, lewica z liberałami i tak dalej? To już lepiej stwierdzić, że można głosić i to, i to. Wyluzujcie, ziomy.
Zejdźmy trochę głębiej. Jaki bowiem jest właściwie związek głoszonych przez nas prawd z realnym życiem? (Przypominam, że terenem moich obserwacji są prace poświęcone literaturze, czyli prawdom sformułowanym na piśmie). Staram się rozładować, dla uczniów i dla siebie, jadowitość tego pytania, a raczej nasuwającej się odpowiedzi, powołując się na znane odkrycie socjologów, że sfera wartości deklarowanych jest zawsze wyżej od sfery wartości praktykowanych. Tylko bardzo duża różnica między nimi zasługuje na miano hipokryzji; inaczej hipokrytami musielibyśmy się nazwać bodaj wszyscy. Zresztą chyba żadna instytucja nie potrafi, tak jak szkoła, uświadomić tego rozziewu, gdy nauczyciele muszą przestrzegać przed skutkami picia alkoholu, choć doskonale pamiętają, jak wnosili wódkę na swoją studniówkę, albo walczyć ze ściąganiem, choć zdarzało im się ściągać (pewien mój znajomy, nieco ekscentryczny, był przynajmniej szczery, stawiając za ściąganie trzy jedynki, co wyjaśniał przyłapanemu: „Pierwsza jest za oszustwo, druga za niewiedzę, skoro ściąga ci była potrzebna, a trzecia za obrazę nauczyciela, skoro sądziłeś, że mnie, mistrza ściągania w czasach licealnych, potrafisz nabrać”).
Moi uczniowie żądają prawdy w świecie, który prawdę roztrwonił, pojęcie kłamstwa tym samym zatarł, a w razie całkiem już ordynarnego naruszenia przyjętej powszechnie narracji podsuwa winnemu formułę „jeśli ktoś poczuł się urażony, to przepraszam”.
Niemniej nastolatek, bystry i bezkompromisowy, widzi jasno, co się dzieje na oczach nas wszystkich, a mianowicie, że można doskonale deklarować przywiązanie do Dekalogu i chronicznie mówić fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu; ubolewać nad biedą Polaków, żyjąc na nieprzyzwoicie wysokiej stopie; cytować ze wzruszeniem „pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie” i chronić pedofilów. Jakie w tym świetle ma znaczenie, czy Konrad w końcu powiedział, czy nie powiedział o Bogu, że jest carem? Nie bez przyczyny, zdaje się, ostatnio wzrósł odsetek uczniów, którzy z ożywieniem mówią o Granicy Nałkowskiej: Zenon Ziembiewicz, zakłamujący się do imentu, jest przynajmniej postacią, której rozmaite współczesne wcielenia dają się wskazać bez wysiłku.
Milczenie na temat zasadniczych wyborów aksjologicznych może być zatem – nie twierdzę, że świadomym – odruchem higienicznym. O wartościach nie ma co gadać ani pisać. I tak „po owocach ich (nas) poznacie”.
Oczywistość Matriksa
Ale to wciąż widzenie naskórkowe, felietonowe. Bo pod spodem jest najsilniejsze doświadczenie tego pokolenia, a mianowicie fake newsy. Tym terminem określam zjawisko szersze niż zwyczajowa definicja: młodzi ludzie wchodzą dziś do świata, w którym wszystko może być fałszem, a niemała ich część zapewne uważa, że wszystko jest fałszem. Rzeczywistość wyciekła nam przez internetowe łącza jak woda przez kratki ściekowe. Znów muszę zastrzec: korzystam z internetu na co dzień i nie wzdycham nostalgicznie, że jakoby za czasów telewizora z dwoma programami było lepiej. Mówię jedynie o wysokich kosztach ulepszenia świata o nowe technologie.
Kiedy uczyłem w końcu lat 90., na ekranach kin pojawił się film Matrix, uznany zarówno przez nas, ówczesnych trzydziestoparolatków, jak przez naszych (również ówczesnych) uczniów za myślową rewelację. Jeśli ktoś nie lubił estetyki Matriksa, mógł obejrzeć analogiczny w wymowie Truman Show. Oba te filmy przestrzegały: jest inaczej, niż by się zdawało; dajecie się nabrać na iluzję, pozór świata. Dziś na dzieło braci Wachowskich, którzy tymczasem zdecydowali się na tranzycję i są siostrami Wachowskimi, młodzi ludzie wzruszają ramionami: tak, znają oczywiście tę klasykę, ale przecież mówi ona same oczywistości.
To dlatego również, co sobie za późno uświadomiłem, na porażkę skazane były moje próby zniechęcenia ich do powieści fantasy, bo to przecież eskapizm i baśnie dla dorosłych, bez związku z rzeczywistością. Z czym, przepraszam? A jak wskazać różnicę między opowieściami o elfach a tymi o Kardashiankach, o złowrogim Sauronie i o złowrogim Tusku albo o Atlantydzie i o szczęśliwej epoce „ciepłej wody w kranie”? „Wszystko jest narracją” – mówią popularni w mediach profesorowie. Rzecz jasna, można te narracje różnicować, ale nie na zero-jedynkowej skali prawda–fałsz, tylko na stopniowalnej skali wiarygodności i drugiej, podobnej – ważności. O miejscu na nich rozstrzyga się przy tym samemu (samej). Bo jeśli ktoś ci mówi, że coś jest niewiarygodne lub bez znaczenia, to narzuca ci własną narrację, jest więc – uwaga, uwaga – opresyjny.
To szczególne znaczenie słowa „opresja” pojawiło się w naszym języku nie dawniej niż trzydzieści lat temu. Okazało się ono ważnym składnikiem, by nie powiedzieć: ukrytym kosztem rewolucji polegającej na dość powszechnym zaniechaniu arystotelesowskiej definicji prawdy. Co zabawne, sam mam do tej definicji stosunek ambiwalentny. Zazdroszczę reprezentantom nauk ścisłych, którzy mogą się nią bez oporów posługiwać: zdanie, że na człowieka oddziałuje przyciąganie ziemskie, jest zgodne z rzeczywistością fizykalną, o czym przekonałby się każdy, komu przyszedłby do głowy straszny pomysł wyskoczenia z wysokiego piętra przez okno.
Niestety, w zakresie nauk humanistycznych sprawy się komplikują, gdyż tutaj wchodzą w grę co najmniej trzy dodatkowe problemy. Po pierwsze: problem podmiotu (tego, kto patrzy i nazywa to, co widzi; nawiasem mówiąc, obecny też w naukach eksperymentalnych, ale – o ile wiem – zazwyczaj przemilczany). Po drugie: metoda konstruowania przez niego faktów (to znaczy wyodrębniania z powodzi zjawisk tego, co znaczące). Po trzecie: jego interpretacja (to znaczy łączenie tego, co wcześniej uznał za znaczące, w dające się pojąć wyższe struktury).
A ja na języku polskim uczę właśnie sztuki interpretacji. I chyba nie przypadkiem w minionych kilku latach byłem wielokrotnie pytany przez dociekliwszych uczniów o jej prawomocność i granice.
Dygresja o ćmie
„Uparta ćmo, nie mogę ci pomóc, / mogę tylko zgasić światło”1. Przywołuję ten wiersz Ryszarda Krynickiego jako przykład – głównie dlatego, że jest krótki. Co można o nim powiedzieć na pewno, żeby nie wikłać się w „interpretacyjną narrację”? Część nauczycieli polskiego – od razu powiedzmy, że nieprzynosząca naszemu zawodowi chluby – obawiając się dowolności, próbuje uczynić komentarz do wiersza wiedzą niepodważalną, twierdząc, że to właśnie „poeta chciał powiedzieć”. Lepsi słusznie powtarzają uczniom od pierwszej lekcji, że takie postawienie sprawy to zawracanie głowy, bo jedyne, co poeta z całą pewnością chciał, to ułożyć te oto wyrazy w tym oto porządku i (prawdopodobnie) dać je do czytania innym. Cała reszta jest już procesem rozumienia, czyli, by sięgnąć po metaforę rodem z fizyki, interferencji między tekstem a nami, z naszą pamięcią o doświadczeniach, wrażliwością, skłonnością do takich lub innych skojarzeń i tak dalej.
W rezultacie o wierszu Krynickiego powiedzieć można z pewnością, przypominającą nauki ścisłe, zaledwie tyle: składa się z dziesięciu słów rozpisanych na dwa wersy; w tych wersach jest różna liczba sylab (dziesięć i osiem); mamy tutaj zdanie złożone współrzędnie; tzw. adresatką liryczną jest ćma, do której przemawia podmiot; a najbardziej oczywiste wyobrażenie sytuacji, w której takie zdanie można by wypowiedzieć, to ciepły wieczór w pokoju z lampą i otwarte okno, przez które wpadła ćma lecąca do światła; ćma owa lada chwila oparzy się o powierzchnię rozgrzanej żarówki. Od biedy można jeszcze dodać, że w słowach podmiotu znać ton współczucia (choć jeśli ktoś zwróci uwagę, że epitet „uparta” zdradza raczej zniecierpliwienie, trudno mu będzie zaprzeczyć). Tak czy tak, każdy rasowy czytelnik poezji przyzna: nie ma w tym wszystkim ani śladu tego, co czyni ten wiersz tym wierszem, a może nawet – wierszem w ogóle.
Prawdziwa zabawa z tym wierszem… (Jestem gorącym zwolennikiem tezy o ludycznym, zabawowym charakterze literatury, skrywanym często pod słowem „gra” – gra z czytelnikiem – ale tak czy tak chodzi o ludus). Zatem: prawdziwa zabawa zaczyna się w momencie, kiedy włączymy emocje i świadomość kulturową. A wtedy odrzucimy pokusę rozważań entomologicznych (co to za gatunek ćmy, czy to aby nie Acherontia atropos, czyli zmierzchnica trupia główka, o której godzinie mogła przylecieć i tak dalej). Możemy natomiast domyślić się, że współczucie dla stworzenia o tyle mniejszego niż człowiek, a zarazem niekoniecznie bardzo w ludzkich oczach sympatycznego, może być współczuciem wszechogarniającym, buddyjskim (w tle inny wiersz Krynickiego: Buddo, Chrystusie). Przy okazji zwrócimy uwagę na bezradność podmiotu i w gruncie rzeczy każdego z nas wobec zła świata: tysiące ciem ginie co wieczór od świec, ognisk, przysmażających skrzydła gorących żarówek, latarni, reflektorów, rzeczywistość jest na to całkowicie obojętna i nie da się na to nic poradzić. Tylko tę jedną ćmę można – na jak długo? – uratować, gasząc lampkę.
Wolno teraz przywołać kulturowe znaczenie światła jako symbolu prawdy i oświecenia. Wtedy otworzy się nagle bieg skojarzeń do sporu o naturę prawdy: czy należy do niej dążyć za wszelką cenę, czy też prawda bywa śmiertelnie niebezpieczna i wówczas, kto wie, być może mamy prawo jej unikać. W możliwym tylko w poezji odwróceniu ćma staje się więc na chwilę reprezentantką człowieka, człowiek zaś – czy nie staje się na mgnienie modelem Boga?
Albo poprowadźmy interpretację inaczej: mamy oto zderzenie świata natury (ćma) i kultury/cywilizacji (człowiek i jego oświetlony sztucznie pokój) – i z wiersza egzystencjalnego, czy wręcz religijnego, robi się manifest ekologiczny. Nie zahamujemy rozwoju cywilizacji, możemy tylko zamanifestować solidarność ze światem, który wspólnie niszczymy… – To jak w końcu? – pyta w tym momencie niejeden zniecierpliwiony uczeń i trzeba mu wyjaśnić, że i tak, i tak, i że to jest najpiękniejsze.
(Tylko że nauczyciel, mówiąc o czymś, że jest najpiękniejsze, czuje się natychmiast Bladaczką recytującym, że „w poezjach wielkiego poety, Juliusza Słowackiego, mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza”2 – dlatego w takich razach mówię raczej co innego: że takie właśnie są reguły tej zabawy, tej gry).
Kult nieufności
Tak naprawdę nigdy nie interpretowałem na lekcji wiersza Nie mogę ci pomóc Krynickiego. Ale w tej zmyślonej opowieści pojawia się coś, co staram się odsłonić. Ostatecznie jeszcze pół biedy, jeśli usłyszymy w klasie żądanie ujednoznacznienia wymowy utworu. Gorzej, kiedy któryś uczeń oprotestuje cały ten sposób myślenia, mówiąc: „A mnie się to nie kojarzy z niczym” (więc: z Buddą, światłem prawdy ani też z kulturą i naturą). „Ćma to ćma. Jeśli poeta chciał powiedzieć coś innego, mógł mi to napisać wyraźnie”.
Więc na nic powtarzanie, że poeta może w ogóle niczego nie chciał, a tekst nieodczytany przypomina torebkę herbaty ekspresowej przed włożeniem do wrzątku (wrzątek reprezentuje naszą zdolność interpretacyjną). Jeśli uczniowi się „nie kojarzy”, to czemu kojarzyć mu się powinno? Jak przekonać młodego człowieka do sztuki metaforycznego rozumienia ludzkich wypowiedzi (przecież nie tylko poetyckich…)? Do linkowania ich z innymi wypowiedziami, ze zbiorowymi wyobrażeniami, z tradycją literacką itp.? Do podjęcia zabawy, na którą nie ma ochoty?
I właśnie w tym momencie pojawia się w całej jaskrawości źródło specyfiki tego pokolenia, choć kłopoty z analizą interpretacyjną wierszy miewały też oczywiście poprzednie generacje. Różnica polega na drobnym zaimku: „mógł mi to napisać wyraźnie”. Jestem człowiekiem i moje prawa nie są mi obce. Jeśli chcesz mnie do czegoś przekonać, to przedstaw mi argumenty bezsporne swoją oczywistością. Użyj słów jednoznacznych, którym mogę bezpiecznie ulec, jak ulegam bezsporności faktu, że na ciało ludzkie działa grawitacja, a ogień parzy. Inaczej zdradzasz się ze swoją opresją wobec mnie, chęcią podporządkowania mnie swojej opinii, a raczej – narzucenia mi swojej narracji. Przecież wystarczy nastawić ucha na świat otaczający szkołę, świat ludzi dorosłych, żeby wiedzieć, że narracje są różne i nic poza chwilową przemocą ich nie legitymizuje.
Młodzi ludzie wchodzą dziś do świata, w którym wszystko może być fałszem, a niemała ich część zapewne uważa, że wszystko jest fałszem. Rzeczywistość wyciekła nam przez internetowe łącza jak woda przez kratki ściekowe
Oto prawdziwe źródło obojętnego relatywizmu, który zdradzają zakończenia wypracowań: marzenie o odkryciu bezspornych faktów, na które nakładają się dopiero narracje – skonfliktowane ze sobą i hurtowo podejrzane. W tym przeciwstawieniu po stronie narracji są zarówno interpretacje (wierszy, wydarzeń, zachowań itd.), jak też aksjologia. Gdyż wartości, jak wiadomo, nie da się udowodnić, trzeba je z pomocą interpretacji wysnuć, a potem się za nimi opowiedzieć – tylko jak i po co się opowiadać, skoro odkryliśmy leżącą u podstaw ich wyboru opresję? Więc mądry nastolatek powiada: „jedni uważają tak, inni tak” i stawia kropkę. „Hegel, Megel – różnie piszą”. Póki sam się o słuszności jakiegoś zdania nie przekonam, nic mnie nie zmusi do deklaracji, że opowiadam się za tym lub za tamtym. Przy czym do wielu zdań nie przekonam się z całą pewnością, bo z natury rzeczy należą one do matriksa, do sfery deklamacji, pozorujących głoszenie prawd, gdy ich prawdziwe funkcje są rozmaite (przemoc symboliczna, rozrywka, skrzykiwanie zwolenników, uzasadnianie przemocy całkiem niesymbolicznej…), ale nie ma wśród nich opisu świata takim, jakim on jest naprawdę. Nikt już zresztą w tym zgiełku nie wie, jaki naprawdę jest.
Więc nie rośnie nam bynajmniej pokolenie oportunistów – to my jesteśmy oportunistami w ich oczach. Rośnie nam pokolenie ludzi nieufnych. Pokolenie nauczone, że z całą pewnością to można powiedzieć, o której wypada dzwonek kończący lekcję i jakiej firmy dżinsy nosi koleżanka. Cała reszta to piana, którą odurzają się dorośli. I niech z nią spadają na drzewo.
Krótki kurs postmodernizmu (po latach)
W latach 90. do Polski przyszła teoria postmodernizmu (dzieła postmodernistyczne pojawiły się wcześniej, tylko ich tak nie nazywaliśmy i nie jestem pewien, czy rozumieliśmy je właściwie). Mówiła o śmierci Wielkich Narracji – systemowych objaśnień sensu historii i ludzkiego życia. O znaczeniu teraźniejszości, w której objawia się nieskrycie prawda, gdy przyszłość to domena hipotez, a przeszłość podatna jest na wmówienia. Proponowała nową antropologię, człowiek okazywał się w niej w końcu niespójny i nieciągły, stający się i organizujący w każdej (bieżącej) chwili na nowo. Zamiast patosu głosicieli Sensu doradzała ona ironię jako metodę na dystansowanie się od wszelkich prawd, bo za każdą stoi w gruncie rzeczy przemoc. Zwracała uwagę na automatyzmy językowe, za którymi idziemy bezwiednie, sądząc, że wybraliśmy hierarchię wartości, podjęliśmy ważką decyzję, znaleźliśmy trafną odpowiedź na pytanie, podczas gdy „to nie my mówimy językiem, ale język mówi nami” i podążamy za nawykami językowymi bezwiednie, sądząc, że coś od nas zależy.
W literaturze i filmie teoria postmodernizmu dowartościowała cytat i aluzję, bo – jak głosiła – wszystkie historie już opowiedziano, a nam pozostaje żonglowanie ich składnikami. Politycznie była konserwatywna (na co u nas nie zwracało się chyba uwagi), bo skoro każdy projekt poprawienia świata skażony jest oczywistym pokrewieństwem z martwymi już Wielkimi Narracjami, to lepiej zostawić wszystko tak, jak jest.
Należałem do apologetów postmodernizmu jako sztuki, nie będąc całkiem przekonany do jego założeń myślowych, choć – przyznaję – wydawały mi się one tyleż nieprzyjemne, co niełatwe do obalenia. Znużony niedobrą w większości egzaltacją rodzimej literatury drugiego obiegu, zachłysnąłem się parodią i żartem, zwariowaną żonglerką konwencjami i aluzjami, a też podejrzliwością wobec jedynie słusznych prawd. Irytowali mnie konserwatywni krytycy tej literatury i tego sposobu myślenia, zarzucający dziełom postmodernizmu, że to „wydmuszki”, bo nie zaspokajały one ich potrzeby Fundamentalnego Rozpoznania Świata, jak w Czarodziejskiej górze, a jeśli nie, to przynajmniej jak w Przedwiośniu. Uważałem, że nie dostrzegają egzystencjalnej rozpaczy, skrytej za ironiczną powierzchnią (możliwe, że tę egzystencjalną rozpacz sam, kreatywny odbiorca, dopisywałem do Pachnidła Süskinda czy dziwacznych opowiastek Donalda Barthelme’a, ale przecież nie do powieści Vonneguta). Byłem pewien – i tu raczej się nie myliłem – że nie rozpoznają też wartości interesującej mutacji postmodernizmu à la polonaise: Domu dziennego, domu nocnego Tokarczuk czy Opowieści galicyjskich Stasiuka.
Wszystko to wydaje mi się od lat głęboką przeszłością: literatura i film spoważniały tymczasem i zaangażowały się społecznie tudzież politycznie (albo stały się jawną rozrywką bez ambicji). Z twierdzenia, że istnieją tylko lokalne prawdy i stosunki sił, które daną prawdę narzucają lub tłumią, wyciągnięto praktyczny wniosek, że w takim razie należy zadbać o własną siłę. Pojęcie „narracji” rozpowszechniło się i objęło każdą w miarę zborną wypowiedź o świecie, a wielkie systemy ideologiczne, jak wańka wstańka, wróciły do łask. U nas są to dziś przede wszystkim wielka opowieść o narodzie polskim, prześladowanym przez wrogów na całym świecie, który to naród jednak wstał z kolan, oraz równie wielka opowieść o ostatecznym wyzwoleniu wszelkich dyskryminowanych dotąd mniejszości (słabość liberalnego centrum polega na tym, że jak dotąd żadnej Wielkiej Narracji nie zrekonstruowało, a niegdysiejszą teorię o końcu historii skompromitowała empiria). Zabawa cytatami straciła na znaczeniu, bo do tego trzeba znać tradycję kultury, bodaj kultury masowej, a z tym – krucho.
W tych właśnie okolicznościach dojrzewa dzisiejsze pokolenie nastolatków.
Kroki w ciemnościach
Więc nie są oni (już) postmodernistami, choć niewątpliwie muszą się mierzyć z następstwami praktyk, które postmodernizm opisał. Zalewani narracjami (wielkimi i całkiem małymi) rozumieją, na ogół chyba intuicyjnie, że stoi za nimi taka czy inna opresja – środowiska, instytucji, siły przekazu medialnego – którą wietrzą na każdym kroku. Marzą (znów: nie twierdzę, że do końca świadomie) o prawdzie w rozumieniu Arystotelesa: zgodności wypowiedzi z faktami. Ale chcąc do niej dotrzeć, domagają się mówienia wprost, wyrażania myśli najdosłowniej, jak to możliwe. Przed dyktaturą iluzji bronią się dyktaturą dosłowności.
Wiele razy ze znajomymi z mojego pokolenia (pokolenia dziadersów czy też, bardziej elegancko, boomersów) utyskiwałem, że zaginęło zupełnie zrozumienie ironii. Nie mówię o szyderstwie czy sarkazmie, bo one mają się dobrze, mówię o intronizowanej na nowo przez postmodernistów konwencji wypowiadania się z dyskretnym dystansem, którego dostrzeżenie stanowi warunek zrozumienia właściwej intencji tekstu. Ale też ironia to kwintesencja mówienia nie wprost. Co więcej, żeby porozumieć się z ironistą, należy widzieć przedmiot ironii podobnie jak on. Kiedy nie ma się pewności co do charakteru, a nawet kształtu otaczającego nas świata, mówienie ironiczne wzmaga tylko nasze zagubienie. Nie przypadkiem teksty w komunikacji cyfrowej ozdabia się dziś powszechnie ikonkami: jeśli ikonka ma zmrużone oko albo uśmiech od ucha do ucha, wiadomo przynajmniej, czego się trzymać.
Wydaje mi się, że moi uczniowie mają serdecznie dość sytuacji, w której ten, kto do nich mówi (nauczyciel, polityk, celebryta, ekspert, pracodawca…), ma ukryte intencje. A jest to doświadczenie, w które zapadają się coraz głębiej, bo – powiedzmy sobie szczerze – taki właśnie jest świat, któryśmy im zbudowali, a którego pełnoprawnymi uczestnikami staną się najpóźniej po maturze. Żądają prawdy w świecie, który prawdę roztrwonił, pojęcie kłamstwa tym samym zatarł, a w razie całkiem już ordynarnego naruszenia przyjętej powszechnie narracji (bo o prawdzie mówić nie sposób) podsuwa winnemu formułę „jeśli ktoś poczuł się urażony, to przepraszam” – wzmagając poczucie, że wszystko jest subiektywne i nie ma czegoś takiego jak obiektywna czy choćby intersubiektywna obraza.
Tym bardziej trudno mówić o obiektywnych czy intersubiektywnych wartościach. Jeśli szukamy wiedzy pewnej, jeśli desperacko staramy się wydobyć z otaczających ciemności twardy, niepodważalny fakt, nie będziemy przecież zajmować się aksjologią. Czy coś jest dobre, czy złe? To zależy, kto snuje opowieść. Owszem, są narracje, które uznajemy za niedorzeczne, ale nie mamy broni przeciwko tym, którzy za niedorzeczną uznają tę naszą opinię. Więc ostatecznie na pytanie, jakimi zasadami się w życiu kierować, musi paść odpowiedź: nie wiadomo.
W rezultacie z niepokojem myślę o panu majorze sprzed czterdziestu lat. Hegel czy Megel? Może i Megel, skoro Ziemia może być płaska, a między nami żyją podobno reptilianie, skoro polityk X to geniusz, a nie manipulant, zaś reżyser Y to byle kto, a nie geniusz. Różnie o tym piszą, a przeczytane przeze mnie książki, gdzie jak wół stało: Hegel, mogły mnie przecież wprowadzać celowo w błąd, mianowicie na polecenie światowych korporacji lub grupy Bildenberg, albo masonów. Więc pan major wiedział, co mówi.
A ja wiem tylko, że nie zazdroszczę dzisiejszym nastolatkom, które z tym całym… nieporządkiem będą musiały sobie poradzić.
1 R. Krynicki, Nie mogę ci pomóc, w: tenże, Niepodlegli nicości, Warszawa 1988, s. 132.
2 W. Gombrowicz, Ferdydurke, Warszawa 1956, s. 47.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2023 jako część bloku „Dyktatura dosłowności”.
Pozostałe teksty:
Opowieść z nami pozostanie. Rozmowa z Dominiką Słowik
Michał Gołębiowski, Misterium życia przeciwko dosłowności