rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

„Broken flowers”. Nie czekajcie rozwiązania

Bill Murray w filmie „Broken flowers”, reż. Jim Jarmusch, USA 2005. Fot. Materiały prasowe

Nie każde zawody można wygrać, nie każdy problem rozwiązać, a najtrudniej nauczyć się odpuszczać – tak, zdaje się, brzmi mądrość najwybitniejszego filmu Jima Jarmuscha.

Drugi odcinek cyklu Diany Dąbrowskiej i Damiana Jankowskiego „Urlopy w kinie”. Pierwszy przeczytacie tutaj

Podróż zmienia człowieka. Pozwala mu nabrać doświadczenia. Złapać oddech. Doświadczyć czegoś nowego, poszerzyć życiowy horyzont. Z podróży – a już zwłaszcza z wyprawy pełnej przygód – wraca się innym, lepszym, mądrzejszym. Wszyscy znamy te i podobne banały, wędrówka to przecież jeden z najważniejszych motywów narracyjnych w kulturze, od „Odysei” po „Hobbita”. Jim Jarmusch, mistrz amerykańskiego kina niezależnego, zadaje w swoim filmie „Broken flowers” (2005) niepokojące pytanie: „A jeśli nie?”. Jeśli podróż wcale niczego nie zmienia?

Don Johnston (wybitny Bill Murray) to człowiek, którego nazwisko od razu wzbudza w napotykanych ludziach zabawne skojarzenie z aktorem znanym z serialu „Miami vice”. Nasz Don całe życie, jak sam przyznaje, zajmował się komputerami i kobietami. O ile pierwsze przyniosły materialny sukces, w relacjach z drugimi królowało raczej wieczne nienasycenie. Don Juan dziś jest już podstarzałym facetem w dresie, siedzącym na kanapie w swoim salonie. Gdy porzuca go dziewczyna, akurat dostaje list, w którym ktoś informuje go, że ma 19-letniego syna. A ponieważ przesyłka nie jest podpisana, mężczyzna musi wybrać się w podróż i odwiedzić po latach dawne partnerki (wśród aktorek wcielających się w nie zobaczymy Sharon Stone, Jessicę Langę, Tildę Swinton)…

„Broken flowers” to dla mnie najwybitniejszy, może obok „Nocy na ziemi” (1991), film Jarmuscha, tego swoistego poety nudy, jak określił go na łamach „Więzi” Michał Gołębiowski. Mamy tu bodaj wszystko, czym charakteryzuje się kino amerykańskiego artysty: powolne tempo, niepowtarzalny klimat, iskrzące się specyficznym humorem dialogi (choć tym razem twórca „Poza prawem” okazuje się bardziej powściągliwy niż zazwyczaj).

Mamy też bohatera, który dosłownie dryfuje przez rzeczywistość. Właściwie jest antypatyczny, do wyprawy zmusza go przyjaciel (świetny Jeffrey Wright), zaś każda z odwiedzanych kobiet (może oprócz jednej) wydaje się ciekawszą osobą niż Don. Ich ruchy i uśmiechy niosą w sobie jakąś energię, jego oczy zaś wyrażają znużenie, wręcz pustkę. Ale także – co ciekawe – pewną samoświadomość.

Nie, nasz Don Juan nie jest na urlopie, wczasach czy wakacjach (niech was nie zmyli nazwa naszego filmowego cyklu!). Od lat korzysta natomiast z urlopu od życia, i to nie tylko z powodu zamożności, którą sugeruje film. Johnston stoi obok biegu zdarzeń, rezygnuje z wyścigu, świadomy, że jego wpływ na to, co nazywamy egzystencją, okazuje się znikomy. Jedyna mądrość, którą sobie przyswoił, brzmi prosto: „Przeszłość minęła, przyszłość jeszcze nie nadeszła. Cokolwiek się wydarza, jest teraźniejszością”.

W tej pochwale „tu i teraz” u Jarmuscha, przypominającej późniejszego „Patersona” (2016), zawiera się paradoksalna uważność i dystans wobec (nad)aktywności. Można zjeździć cały świat, a w środku pozostać zamkniętym na niego (znałem nałogowych podróżników, którzy pozostawali nacjonalistami…). Można też nie opuszczać swojej mieściny, tych kilku uliczek na krzyż, i odkryć, że to, co absolutnie niepowtarzalne, dzieje się właśnie pod moim oknem. Że – jak w słynnej piosence Andrzeja Zauchy – „knajpa, kościół, widok z mostu, i ten bruk tak realny” to mój własny Paryż, lepszy od tego z pocztówki.

Ale finezja Jarmuscha polega na czymś jeszcze. Wysyła on swojego bohatera w podróż, daje szanse, by zmienił swoje życie, i… przyznaje mu rację. Bo czy wyprawa zmienia? Czy cokolwiek zewnętrznego może nas radykalnie odmienić? Nie da się zresztą raz a dobrze nauczyć „sztuki życia”, to żmudny, nieskończony proces, ścieżka pełna potknięć, niepodjętych lub źle podjętych decyzji. Co w ogóle znaczy „odnaleźć siebie”? Wcześniej trzeba się było zgubić?

„Broken flowers” to też na najgłębszym poziomie farsa, kpina z oczywistych, zbyt łatwych rozwiązań, oraz z naszych, widzów, naiwnych oczekiwań. Jeśli jest tajemniczy początek, czeka nas stopniowe rozwiązywanie zagadki i wielki finał, poznanie prawdy, czy tak? Tak, o ile mówimy o powieściach detektywistycznych, i to tych klasycznych. W życiu, i Jarmusch doskonale zdaje sobie z tego sprawę, bywa inaczej. Nie każde zawody można wygrać, nie każdy problem rozwiązać. Nie wszystkie tajemnice poznamy, nie każda opowieść skończy się widowiskową puentą, i to w porządku. A najtrudniej nauczyć się odpuszczać…

Wesprzyj Więź

Może więc nie chodzi wcale o szukanie widowiskowych recept na rzeczywistość? Może bardziej niż na działaniu codzienność polega na postawie wobec tego, co nas spotyka? Niebiosa nie rozstąpią się nagle i nie zlikwidują naszych kłopotów, uniwersalnego faktu, że egzystencja czasem nas uwiera i boli. Nie pomogą również żadni coachowie ani poprawiacze nastroju. Tak samo podróż nie stanie się zbawieniem. Wrócimy z niej tacy sami, albo tak naprawdę wcale nigdzie nie wyruszymy. Żyjemy w końcu na ziemi, jak powtarzał Beckett, i nie ma rady.

Z tej wyzbytej wesołości akceptacji przebija to, co najbardziej ludzkie. Może na tym właśnie polega niełatwa zgoda na świat?

Przeczytaj też: Uśmiechnij się do tego, co tracisz, czyli czemu zachwyca mnie pewien niepozorny film

Podziel się

3
Wiadomość

“Niebiosa nie rozstąpią się nagle i nie zlikwidują naszych kłopotów”

Absolutna zgoda!
Sęk w tym, że większość wiernych absolutnie myśli inaczej. No bo po co by były te wszystkie modły, zaklęcia, czy choćby relikwie trzymane w polskich szpitalach?

“Nie pomogą również żadni coachowie ani poprawiacze nastroju”
A zatem główna funkcja Kościoła (niesienie pociechy) idzie przecz?

Wychodzi, że “Broken flowers” to film wysoce antyreligijny. 🙂

Pan w swoim rozumowaniu (jak rozumiem, lekko prowokacyjnym, to znaczy mającym nas prowokować do krytycznego myślenia) idzie zbyt na skróty. Główną funkcją Kościoła nie jest “niesienie pociechy”, lecz – niesienie Chrystusa, głoszenie Dobrej Nowiny. Natomiast religia jako oswojony sposób bycia, może faktycznie stawać się łatwą pociechą, i ten jej aspekt demaskują myśliciele uznawani popularnie za “antyreligijnych”, choćby Freud (“religia jako zbiorowa nerwica”) czy Marks (“religia jako opium dla mas”)…