Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Można znieść wiele, ale nie utratę «małej normalności»”. Żyła i Drenda na Górnym Śląsku

Olga Drenda. Fot. Darren Durham

Moje pokolenie zaczęło żądać normalności mniej więcej po dekadzie masowej pracy za granicą. Powracający wiedzieli, że nawet pracując w zwykłym zawodzie, w sklepie lub restauracji, może ich być stać na perfumy albo wyjazd na wakacje. Jestem przekonana, że tego już nikt nie da sobie odebrać – mówi „Tygodnikowi Powszechnemu” pisarka Olga Drenda.

Z okazji rocznicy wyborów 4 czerwca w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” ukazał się duży okładkowy tekst Marcina Żyły „Przewodnik po wolnej Polsce”. Autor przejechał wraz z Olgą Drendą – antropolożką i pisarką, autorką „Duchologii polskiej” i „Wyrobów”, książek o ludziach i wzornictwie ery transformacji – przez Górny Śląsk. Chcieli „popatrzeć na kraj w lustrze sprzed lat”. Miejsca, które odwiedzili to m.in. Katowice, Tychy, Siemianowice, Chorzów.

Zdaniem Drendy Górny Śląsk to „prawdziwy bigos”. „Sama najlepiej poznałam Śląsk od strony wiejskiej, nie wielkoprzemysłowej. Na południe od Katowic księżycowy krajobraz hałd, który kiedyś fotografował Michał Cała, przenikał się z zabytkami ze średniowiecza, starymi rynkami, lasami. Niektóre miejscowości były skupione wokół jednej wielkiej fabryki, w innych przemysł działał w większym rozproszeniu. Wszędzie transformacja wyglądała inaczej” – zaznacza pisarka.

Przyznaje też, że nie jest „fanką” reformy samorządowej z 1999 roku. „Mniej regionów oznaczało upadek wielu dawnych stolic województw – tłumaczy. – Np. Częstochowa do dziś pozostaje w cichym konflikcie z Katowicami. Na początku lat 90., gdy jeździłam tam do cioci, była tutaj najbardziej przedsiębiorczym, dynamicznym miastem. Miałam wręcz wrażenie, że wyjeżdżam na Zachód. Po nowym podziale zmieniło się na gorsze. Utrata statusu województwa odbiera poczucie sprawczości, podsyca ­wzajemne żale. Sądzę, że dziś w Polsce realizowany jest kiepski scenariusz z Anglii – londynizacja, założenie, że przyciągać ludzi mają tylko metropolie”.

Autorka „Duchologii” zwraca również uwagę: choćby zmiany w urzędach – „to, że teraz urzędnik pomaga, a nie ruga” – stały się „jakby przed chwilą”. „Nasze pokolenie zaczęło żądać normalności mniej więcej po dekadzie masowej pracy za granicą. Pamiętam powracających znajomych: wiedzieli, że nawet pracując w zwykłym zawodzie, w sklepie lub restauracji, może ich być stać na perfumy albo wyjazd na wakacje. Jestem przekonana, że tego już nikt nie da sobie odebrać. To zupełnie nowa jakość. Tak jakby przestały obowiązywać «ustawienia fabryczne» – przyzwyczajenie do życia na minusie i bycia rozstawianym po kątach. Nikt nie chce wrócić już do liczenia groszy, odkładania w nieskończoność wydatków. To możliwy punkt konfliktu z władzą” – mówi Drenda.

Gdy wraz z Żyłą zatrzymują się w Murckach, odizolowanym od innych osiedlu Katowic, pisarka zauważa: „Rynek, targ, domki działkowe, wszystko jest na miejscu. A dokładniej: wszystko jest na miejscu, dopóki samemu pracuje się na miejscu. A tej ostatniej, najważniejszej cegiełki zazwyczaj dziś brakuje”.

Z kolei w Katowicach-Szopienicach, „w cieniu wysokiej wieży ciśnień, której odrapany tynk przywodzi na myśl sceny z horrorów”, rozmawiają „o najgorszym wspomnieniu transformacji”. „Kryzys przyszedł pod koniec lat 90. Wtedy faktycznie zamknięto dużo kopalń, górnicy otrzymali odprawy. Jednorazowe, rozchodziły się szybko, jak wygrana na loterii. Nie patrzono na to, ile innych firm jest zależnych od jednego dużego zakładu. Były jakieś kursy dla chcących się przekwalifikować, ale bardzo skromne. W końcu ilu florystów może być w jednym miasteczku? Politycy zapatrzyli się ślepo w Margaret Thatcher, nie przygotowali planu B”.

We wspomnieniach Olgi Drendy życie na Śląsku na początku XXI wieku było najbardziej przygnębiające: „To przypominało zdjęcia z czasów tuż po wojnie albo Wielkiego Kryzysu. Ludzie w łachmanach, brudnych bandażach, z ranami. Zbieranie węgla z torów. Zapomniane choroby, prawdopodobnie dziś łatwe do wyleczenia, u ludzi, których nie było stać na lekarstwa. «Arka bezdomnych» na katowickim dworcu. Kiedy pomyślę, jak bardzo ludzkim nieszczęściem był nasycony Śląsk tak niedawno, aż mnie zatyka. Mamy krótką pamięć”.

Wesprzyj Więź

„Myślę, że wielu z nas wciąż wierzy, że poradzimy sobie sami, jeśli w niektórych sferach politycy zostawią nas w spokoju. […] Można znieść wiele, ale nie utratę «małej normalności». Może jeszcze poprzewracają się stołki” – uważa Olga Drenda. Na pytanie dziennikarza „TP” „I co, przyjdzie nowe?”, odpowiada: „Naprawdę kluczowe może być poczucie, że ktoś marnuje naszą pracę. I nasze pieniądze. Może ten zbiorowy bohater czasów przełomu jest też bohaterem na dziś – my, obywatele i obywatelki, z inicjatywą, operatywnością, wolą działania?”.

Przeczytaj też: Pokolenie dzieci transformacji. Trzeba umieć sobie radzić

DJ

Podziel się

Wiadomość