rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Frank Sinatra. Wyśniona Ameryka

Frank Sinatra, 1947. Fot. William P. Gottlieb Collection / Library of Congress

25 lat temu zmarł Frank Sinatra. W jego piosenkach wyczuwałem miłość i tęsknotę, radość i siłę życia. Kontrastowało to z szarzyzną i ubóstwem, stłamszeniem i zakłamaniem otaczającego mnie świata. 

W roku 1947 Frank Sinatra – zabójczo przystojny, obdarzony pięknym głosem i cieszący się już zasłużoną sławą aktor i piosenkarz – zagrał rolę księdza w filmie „The Miracle of the Bells” Irvinga Pichela.

Przejmująco zaśpiewał w nim – w tym dwie zwrotki po polsku! – nostalgiczną piosenkę „Ever Homeward”, skomponowaną przez Kazimierza Lubomirskiego (1813-1871), z refrenem: „Powrócić do domu, powrócić do domu / Zakończyć tułaczy swój los[1]”… Ten film oczywiście nie mógł w tamtym czasie dotrzeć do zniewolonej przez komunizm Polski, ale z pewnością głęboko poruszył serca tych rodaków, którzy znaleźli się na emigracji w Ameryce.

Właśnie w roku 1947 urodziłem się w Warszawie. Moje dzieciństwo przypadło na straszne lata stalinizmu i zimnej wojny. W domu się o tym głośno nie mówiło, prawda przesączała się do mnie powoli. Centrum miasta leżało w gruzach.

Moja rodzina żyła skromnie, chodziłem w ubraniach po starszym bracie, między innymi w ciepłej kurtce z wielbłądziej wełny, o której wiedziałem, że trafiła do nas dzięki powojennej pomocy z dalekiej Ameryki. Na kuchennym stole stała ogromna żółta puszka po mleku w proszku z UNNRA, z wydrukowanymi tekstami maczkiem w kilku obcych językach, w tym po hiszpańsku i portugalsku, co było dla mnie pierwszym kontaktem z szerokim światem. Nikt nie wyjeżdżał za granicę. Ale w końcu miałem normalne szczęśliwe dzieciństwo.

Dużo słuchałem radia, z odbiornika zwanego kukuruźnikiem, gdzie szedł tylko jeden program, a w nim piosenki łatwo wpadające w ucho. „Powoli człapał konik skrajem szosy / starego Galambosza ciągnąc wóz / wtem piękne auto trąbiąc wniebogłosy / przemknęło obok nich wzbijając kurz… Wio, koniku, a jak się postarasz / na kolację zajedziemy akurat / tobie owsa nasypiemy zaraz / a ja z miski smaczną zupę będę jadł” – śpiewała Maria Koterbska.

Za Zbigniewem Kurtyczem nuciłem sobie niewinnie pod nosem: „Cicha woda brzegi rwie / Nie wiesz nawet, jak i gdzie / nie zdążysz nawet zabezpieczyć się / no bo nie zna nikt metody / by się ustrzec cichej wody!”… Nie mogłem jeszcze odczytać w tych słowach wiersza Ludwika Jerzego Kerna ukrytej aluzji do „Traktatu moralnego” Miłosza: „Lawina bieg swój przez to zmienia / po jakich toczy się kamieniach”…

No i przyszedł rok 1956, Październik, poluzowanie. Zanim zacząłem chłonąć wielką literaturę, chodzić do teatru i kina, jako dziesięciolatek wraz z mamą w każdą niedzielę o godzinie 19 zasiadałem przed prawdziwym już radioodbiornikiem, by wysłuchać „Rewii piosenek” Lucjana Kydryńskiego. To było jak okno na świat, tchnienie prawdziwego życia, zachwyt, wzruszenie do łez. Edith Piaf, Juliette Greco, Georges Brassens, Louis Armstrong, Paul Anka. No i Frank Sinatra! Daleka Ameryka, kraina wolności i spełnionych marzeń.

W piosenkach Sinatry wyczuwałem miłość i tęsknotę, czasem dramat, czasem humor, ale zawsze prawdę, wiarę w siebie, radość i siłę życia! Kontrastowało to z szarzyzną i ubóstwem, stłamszeniem i zakłamaniem otaczającego mnie świata. 

W piosence „Love and Marriage” (1955, muzyka: Jimmy van Heusen, słowa: Sammy Cahn), wykorzystanej potem w serialu telewizyjnym „Świat według Bundych”, Sinatra śpiewał: „Miłość i małżeństwo / Idą w parze jak koń i kareta / Prawdę ci powiem, bracie / Nie możesz mieć jednego bez drugiego / Spróbuj je rozdzielić, to złudzenie / Mama powiedziała tacie / Nie możesz mieć tylko jednego / Nie możesz mieć jednego bez drugiego”.

Pamiętam taki epizod z dzieciństwa. Wracaliśmy z porannych zakupów i mama ze skrzynki na listy wyjęła pocztówkę z Ameryki. Po przeczytaniu schowała ją bez słowa do torebki. Jej zamyślony wyraz twarzy zaniepokoił mnie. Dopiero po wielu latach, już po śmierci taty, wyznała mi swoją tajemnicę: „Byłam w tym mężczyźnie, co przysłał pocztówkę, zakochana, ale wybrałam wierność tacie. We wrześniu 1939 ewakuował się do Rumunii, po wojnie zamieszkał w Stanach. Nie było dnia w moim życiu, bym o nim nie myślała…”.

Dzisiaj mógłbym przyjąć za swoje słowa piosenki „My Way”, brawurowo wykonywanej przez Sinatrę w 1972 roku (miał wtedy 57 lat) w Madison Square Garden, przy aplauzie zachwyconej publiczności: „I oto stoję przed finałem. / Mój przyjacielu, powiem ci wprost / Mam za sobą spełnione życie / Przemierzyłem wiele różnych dróg / Ale najważniejsze / zrobiłem to wszystko po swojemu… / Bo czymże jest człowiek? / Jeśli nie jest sobą, to jest niczym / Ma mówić to, co czuje naprawdę / A nie to, co mu każą. / Bóg mi świadkiem, zebrałem niezłe cięgi / Ale zrobiłem to po swojemu / To była moja własna droga” (1968, muzyka: Claude François i Jacques Revaux, słowa: Paul Anka).

A to wersy z innej ulubionej przeze mnie piosenki Franka „New York, New York”, której mogę słuchać bez końca: „Dzisiaj wyjeżdżam / Chcę się obudzić w mieście / które nigdy nie zasypia / Stać się numerem jeden / na szczycie listy / Chcę zacząć od nowa / w starym Nowym Jorku. / I jeśli tam mi się uda / uda mi się wszędzie”.

Na koniec autentyczna historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, pisarz Piotr Wojciechowski. Jego bratanek z Polski pogrążonej w beznadziei stanu wojennego wyjechał do Ameryki. W Nowym Jorku podjął najpierw pracę na czarno jako kierowca przy jakiejś cukierni – i chwalił się stryjowi, że kiedyś zdarzyło mu się wieźć tort do Sinatry… od nowojorskiej mafii.

Frank Sinatra występował na scenie przez 60 lat, od 1935 do 1995 roku. Zaliczany jest do najlepiej sprzedających się piosenkarzy (150 mln sprzedanych płyt). Czterokrotnie zawierał małżeństwo, m.in. z Avą Gardner i Mią Farrow, trzykrotnie się rozwodził.

Wesprzyj Więź

Zmarł 14 maja 1998 roku w Los Angeles. Miał 82 lata. Wraz z jego odejściem, świat stał się nieco bardziej szary.

Przeczytaj też: Rozmowy mistrza Leonarda ze śmiercią


[1] Słowa piosenek Franka Sinatry w moim luźnym przekładzie.

Podziel się

3
Wiadomość

Ten prosty tekst, który powstał z inicjatywy redaktora Damiana Jankowskiego, wielkiego miłośnika kina i świata piosenki, dedykuję mojej kochanej Mamie, Zofii Gawrysiowej z domu Brzeskiej (1910-1994), którą wspominam w nim dwukrotnie, a której imieniny – tak się składa – przypadają właśnie jutro. Pamiętam, nasze mieszkanie wypełnione było zawsze tego dnia zapachem bzów, narcyzów i konwalii. Dzisiaj już kwiaty tak nie pachną…

W pewnym wieku węch już nie ten…:-)
cóż, trawa po drugiej stronie płotu jest zawsze zieleńsza. Zwłaszcza gdy ten płot trudno przeskoczyć. Wszyscy chcieliśmy być wtedy Europejczykami, a nie przegrywać na starcie z każdym ragazzo da Napoli z powodu torby za 10 centów z PEWEXu. Dziś dzieciaki nie maja tych kompleksów i dlatego prawicy tak łatwo mówić o zaletach wyjścia z UE.
A głośnik (nie radio) nazywał się kołchoźnik, a nie kukuruźnik. Kukuruźnik to był mały radziecki samolot łącznikowy.

Marek2 bardzo powierzchownie odczytał moje wspomnienie, w którym sięgnąłem aż do wczesnych lat 50. Mówienie o ówczesnych odczuciach dziecka że to były “kompleksy” (względem Europy czy szerzej Zachodu) jest zdecydowanie nietrafne. Dziecko odbierało autentyczną rzeczywistość niedostatku, biedy, szarzyzny, ogólnego wystraszenia. Dzisiejsza młodzież polska nie tyle nie ma wobec Europy “kompleksów”, co po prostu żyje w innej rzeczywistości, w świecie wolności i dobrobytu (choć nie dla wszystkich!). Co do nazwy “kukuruźnik”, przyznaję, że w domu mówiło się “kołchoźnik”, ale wiem, że w użyciu była też nazwa “kukuruźnik”. Patrz link: https://www.facebook.com/krajewskimarek/posts/kukuru%C5%BAnik-czy-ko%C5%82cho%C5%BAnikbardzo-sobie-ceni%C4%99-uwagi-moich-czytelnik%C3%B3w-nawet-wtedy-/1069920709707288/. Ja świadomie użyłem nazwy kukuruźnik, bo kołchoźnik brzmi dla mnie – zwłaszcza w kontekście obecnych działań Rosji w Ukrainie – ohydnie i odrażająco.

Nie bardzo rozumiem dlaczego jedno rosyjskie słowo miałoby być bardziej wstrętne od drugiego (oba zresztą zadomowiły się w polszczyźnie). Ale to w sumie detal.
Natomiast bieda nie istnieje samoistnie. Staje się tym bardziej dokuczliwa gdy gdzie indziej jest lepiej. W latach 40 i 50-tych większość Europy żyła w biedzie, ale od lat 60-tych Zachód zaczął wyraźnie przeganiać proradziecki Wschód. Tam już jeździli małymi samochodami, kiedy my marzyliśmy o motocyklu. Tam mogli wyskoczyć na tanie wczasy do Hiszpanii, kiedy my mogliśmy marzyć o Bułgarii, a w realu jechało się na wieś do dziadków. Im bardziej rozziew ten narastał tym bardziej rosło w Polsce napięcie. Bieda się w zasadzie zmniejszała, ale nie zmniejszała się różnica. Aż w końcu doszło do wybuchu w 1980. Dlatego właśnie tak chłonęliśmy wszystko co pachniało Zachodem, obiektem naszych marzeń, który dziś okazał się dla wielu źródłem Zła.