Bardzo brakuje w Kościele postawy „co ja mogę dać?”.
Poruszył mnie ostatni tekst ks. prof. Andrzeja Draguły „Mój Kościół się nie zmierzcha”.
„Zawsze była nim [punktem odniesienia] wiara ludu Bożego – wyznaje ks. Draguła – doświadczenie wspólnoty na liturgii czy nabożeństwie. Przyznam się, że zawsze przedkładałem modlitwę wspólnotową nad osobistą. Nieraz już pisałem, że potrzebuję tych głosów, które koło mnie, obok mnie, ze mną wołają: zdrowaś…, módl się…, zmiłuj się… itd.”.
Łatwiej jest patrzeć na Kościół w perspektywie socjologicznej, a trudniej w metafizycznej – a to przecież ta druga stanowi istotę
Takie słowa w ustach współczesnego intelektualisty mogą budzić zdziwienie. Po pierwsze dlatego, że jak się zdaje droga wiary uczonego i to w dodatku z nurtu katolicyzmu otwartego prowadzi na przekór utartym schematom, jak najdalej od „prostego ludu”. Po drugie dlatego, że tym, co dziś najmocniej podkreśla się w Kościele (i słusznie), jest osobiste spotkanie (relacja) z Bogiem. Problem w tym, że słowo „osobiste” często bywa źle rozumiane – mylone z indywidualizmem.
Kiedyś w „Więzi” postawiono pytanie „gdzie szukać nadziei?”. Chciałbym opowiedzieć o doświadczeniu wspólnotowości Kościoła jako rzeczywistości transcendentnej – wykraczającej poza indywidualne „ja”, poza „dzisiaj”, wreszcie poza to, do czego ogranicza się horyzont mediów. Taka perspektywa pomaga nie tylko zostać w Kościele, ale i brać za niego odpowiedzialność.
Wspólnota i tożsamość
„Za mojego dzieciństwa i młodości biskup przyjeżdżał do parafii od wielkiego święta, wybierzmował tłum młodych ludzi z kilku parafii i tyle go widziano. Trzeba było sobie radzić bez codziennych newsów z życia episkopatu” – pisze ks. Draguła. Długo można by opowiadać o tym, jak działają media. Przebodźcowanie, którego doświadczamy (w tym także newsy z życia episkopatu) sprawia, że trudno nam odróżnić to, co ważniejsze od tego, co mniej ważne.
Łatwiej jest patrzeć na Kościół w perspektywie socjologicznej, a trudniej w metafizycznej – a to przecież ta druga stanowi istotę. Nie chodzi o to, by lekceważyć problemy, zwłaszcza gdy stoi za nimi cierpienie osób, ale o to, by nie pozwolić światu na przyjmowanie zacieśniającej perspektywy, która zubaża nas poznawczo. Nie bez kozery na wszelkich rekolekcjach, których podstawą jest medytacja bądź kontemplacja, praktykuje się informacyjną ascezę z zakazem korzystania z telefonów komórkowych włącznie.
Myślę, że jedna z dróg do doznania metafizycznego wymiaru Kościoła (i w konsekwencji odnalezienia nadziei), wiedzie przez spojrzenie na jego widzialny wymiar w perspektywie globalnego longue durée.
Poczucie przynależności do Kościoła może być co najmniej tak samo silne jak tożsamość narodowa (wszakże „nie ma ni Żyda, ni Greka”). Polska raz jest, raz Polski nie ma. Tymczasem ponadnarodowa wspólnota Kościoła trwa. Nawet gdy w Europie słabnie (liczebnie, bo pod względem najważniejszym, czyli duchowym, chyba niekoniecznie), to gdzie indziej się rozrasta. W poczuciu przynależności do takiej wielowiekowej struktury można się zachwycić niezależnie od zewnętrznych, nawet bolesnych okoliczności.
Nie chcę, by to poniżej zostało odebrane, jako banalizowanie moralnego zła, obłudy i głupoty, jakie niestety nierzadko obserwujemy. Chodzi mi wyłącznie o ustawienie właściwej perspektywy w patrzeniu na Kościół. Czy patologiczne sytuacje i zależności, które zdarzają się na naszych uczelniach (pisał o tym ostatnio „Tygodnik Powszechny”) mają dowodzić, że idea uniwersytetu po kilkuset latach funkcjonowania nagle jest passé?
Czy z powodu niewłaściwego postępowania ze strony naszych przedstawicieli – członków rządu – zrzekamy się polskiego obywatelstwa? Nie. Dążymy do zmian osobowych i strukturalnych. Tożsamość narodowa jest bowiem czymś zdecydowanie głębszym.
Analogicznie, choć naszym przedstawicielom – biskupom, prezbiterom – można sporo zarzucić, nie wyobrażam sobie z tego powodu wyrzekać się swojej tożsamości, co więcej tożsamości pokoleń moich przodków. Być może problem w rozumieniu tej metafory będą mieli ci, którzy w prezbiterach i biskupach nie widzą swoich przedstawicieli, tylko – na sposób pogański przedstawicieli Boga lub pośredników między Bogiem a nimi, co niestety jest dość popularne.
Rytuał i transcendencja
Zerwanie więzów z naturą oraz z małymi wspólnotami lokalnymi, które nastąpiło w dobie rewolucji przemysłowej, zrodziło chaos. Dziś, w dobie rewolucji informacyjnej, chaos ten jest pogłębiany przez nadmiar bodźców serwowanych przez media. Dlatego człowiek jeszcze bardziej potrzebuje uporządkowania (vide Jordan Peterson). Przestrzenią, gdzie można doświadczyć porządku, jest liturgia. Jej przewagą nad postreligijnymi rytuałami jest jej to, że nie została wymyślona wczoraj. Zanurzenie w liturgię pozwala poczuć się częścią wielkiej, wielonarodowej i wielowiekowej całości. Całości, która ma transcendentne Źródło.
Myślę, że w środowisku ludzi, dla których wiara jest świadomym wyborem, a przynajmniej dla tych identyfikujących się z katolicyzmem otwartym, za mało podkreśla się znaczenie liturgii i rytuałów. Oczywiście, obrzędowość może być i bywa przeżywana źle, ale może też stanowić duchową potęgę.
Należy poznawać znaczenie liturgicznych gestów, ale w pewnym momencie warto z poziomu intelektu przejść na poziom kontemplacji. Obmycie nóg wodą, surowy dźwięk kołatek, świece stopniowo rozjaśniające Kościół, dzwonki i procesja wokół kościoła – te gesty z liturgii Triduum przemawiają same za siebie. Mają ogromną moc. Ich kontemplacja pozwala doświadczyć Nieuchwytnej Transcendencji.
Rytuał pomaga trwać w wierze i stanowi podglebie, na którym może wyrosnąć duchowość, którą rozumiem jako natchniony przez Boga i ku Niemu skierowany proces rozwoju człowieczeństwa. Myślę, że starannie przygotowana i dobrze przeżywana liturgia jest przestrzenią nadziei.
Dom i własna inicjatywa
„Oni najczęściej nie chcą związków z Kościołem, nie poczuwają się do żadnej wywodzącej się od niego tradycji” – mówi prof. Tomasz Polak („Tygodnik Powszechny”, 15.04.2023). Nie zamierzam dyskutować z badaniami statystycznymi wykazującymi znaczący spadek praktyk religijnych wśród mojego pokolenia. Uważam natomiast, że w dyskursie medialnym niedoreprezentowani są młodzi ludzie, dla których Kościół jest naturalną przestrzenią. W samej zaś młodości jest coś z nadziei.
Duszpasterstwa akademickie istnieją nadal. Dla mnie uczestnictwo w DA ojców jezuitów „Studnia” w Toruniu było okazją do doświadczenia podmiotowości i sprawczości w Kościele. Nie oznacza to oczywiście, że współpraca z duszpasterzami zawsze była usłana różami. Każda relacja międzyludzka od czasu do czasu bywa trudna.
To, co zapamiętam z okresu uczestnictwa w Duszpasterstwie, to jednak przede wszystkim wyraz twarzy słuchającego duszpasterza. W pamięci zostaną też dziewczyny leżące pod kocykami na kanapie w przerwach między zajęciami albo pracujące na komputerze w pokoju „Przybytek”. Dom DA jest w rzeczywistości namiastką domu rodzinnego. Studenci znają kod do drzwi i mogą przychodzić, kiedy chcą.
Mój przyjaciel Hubert zagadał mnie przed dwoma laty. „Trzeba ożywić intelektualnie DA. Co myślisz o tym, by założyć grupę filmowo-dyskusyjną, by oglądać Kieślowskiego, Tarkowskiego…, by pokazać, że sztuka inspirowana chrześcijaństwem nie musi być kiczowata?”. Trafił w punkt. Przez cztery lata bardziej lub mniej intensywnego uczestniczenia w DA doskwierał mi brak czegoś, co odpowiadałoby na potrzeby intelektualne i kulturalne. Pogadaliśmy, z kim trzeba, i grupa filmowa działa.
Można się zżymać, że minęły czasy wielkich duszpasterzy akademickich z lat 60., 70., 80., którzy w duchu II Soboru Watykańskiego inspirowali studentów poprzez dyskusje o książkach i filmach. Można jednak samemu wyjść z inicjatywą i nawet pomimo początkowych trudności zacząć ten stan rzeczy na miarę swoich możliwości zmieniać. Zamiast mówić, że duszpasterstwo akademickie nie jest dla mnie, spróbować je wzbogacić swoim pomysłem i działaniem.
Uważam, że takiej postawy „co ja mogę dać?” bardzo brakuje. Rezygnacja jest zawsze najprostszym wyjściem, a roszczeniowość cechą – jakby to ujął ks. prof. Józef Tischner – „homo sovieticus”.
Przeczytaj także: Tomasz Terlikowski – Bycie „nikim”, także w Kościele, daje ogromne poczucie wolności
To bardzo cenię w artykułach „Więzi”: że często wychodzi poza standardy katolicyzmu otwartego. Moim zdaniem moi wierzący bracia sporo by skorzystali patrząc bardziej krytycznie nie tylko na potknięcia tradycjonalistów i kleru, ale także na własne zapożyczenia z humanizmu liberalnego. Nacisk na indywidualne prawa i wolności jest jednym z takich zapożyczeń.
Kościół to wspólnota i nie może być Kościoła indywidualistów – tak myślę… Z drugiej strony: Czy młodzi z DA uratują katolicyzm albo chociaż chrześcijaństwo? Problem w tym, że religijne pasje młodych mają dziś świecką konkurencję rozmaitych, pełnych pasji wspólnot. Są to jakby nowe „kościoły” niewierzących, wyposażone w wielkie idee i nowe języki, we wspólnotową energię, internetowe rytuały, a czasami nawet własny kapitał – jak w przypadku kryptowalut. Poza tym krypto rewolucja atakuje naprawdę poważne globalne zagrożenie (kapitalizm finansowy), zielona rewolucja próbuje uratować całą cywilizację, a na przykład transhumanizm – głęboko przebudowuje wizję człowieka, wychodząc od dorobku informatyki i umysłu jako narzędzie przetwarzania informacji. To są projekty z ogromnym rozmachem, a rosnące wsparcie dla nich wychodzi z potężnych ośrodków politycznych i akademickich. Media społeczne i łatwość spotkań w sieci powodują, że nowy ruch może stać się globalny w kilka lat – a nie kilka stuleci..
Ja także byłem w młodości – w oazie. Autor artykułu wyszedł z DA. Inni wychodzą od Dmowskiego i Frondy. Czy zmieniliśmy świat? Ja nie zmieniłem, zostałem ateistą. Co można zbudować trwałego, cywilizacyjnego – bez podjęcia wielkich problemów całości światopoglądu, zwłaszcza problemów wynikających z postępów nauki – ostatnim teologiem robiącym to na taką skalę, że dotarł do murów Watykanu był chyba Pierre Teilhard de Chardin? Czy Autor się nie boi, że projekty i zapał młodzieży katolickiej okażą się po raz kolejny przelotne i trochę przypadkowe? Mogę się mylić, wtedy przepraszam za katastrofizm… Ale, hmm.. co z tego, że metafizyka żyje, jeśli nie jest dość rozległa i zakorzeniona w „teraz”, aby być konkurencją dla dziesiątek nowych metafizyk, rytuałów, języków, „bogów…”?
@ Dariusz Kot: Mysle, ze nie chodzi tu o zmienienie calego swiata. Razem z zona angazuje sie od lat w prace z ministrantami. Nie zmieniamy swiata, ale na pewno zmieniamy nasza parafie. I to jest dla mnie zrodlem nadziei – moj prowincjonalny kosciol w diasporze we Frankonii tez sie nie zmierzcha – nawet gdy wszyscy biskupi zawioda i trzeba bedzie wyprzedawac majatek koscielny za ich tuszowanie zbrodni.
Panie Konradzie, proszę częściej zabierać głos właśnie w taki sposób. Dzięki.
@Konrad Schneider. Dziękuję za rozsądną krytykę. Podziwiam też konsekwencję w działaniu – mimo Pana sporego dystansu do biskupów. Pytanie jakie sobie od dawna zadaję brzmi jednak: co z wielkimi procesami i całymi systemami, jak np. liberalizm kapitalistyczno-finansowy czy chrześcijaństwo katolicko-klerykalne? Czy moja lub Pana i Pana żony działalność na małą skalę odegra rolę jednej z niezliczonych cegiełek, z których kiedyś powstaną lepsze religie i lepsze społeczności świeckie? Czy to się wszystko po prostu dodaje, dobry uczynek plus dobry uczynek, plus kolejny itd? Czy raczej dobre efekty takiej pracy zostaną wykorzystane przez elity – wierzące w Boga lub nie – aby w chwilach ostrego kryzysu odwrócić uwagę od potrzeby wielkich zmian systemowych?
Pytam nie bez powodu, bo w świeckim świecie mamy bardzo złe doświadczenie z popularyzacją idei osobistej odpowiedzialności i działalności w zakresie walki z katastrofą klimatyczną „na małą skalę” (tzw. personal carbon footprint). Cała rzecz była finansowana i nagłaśniana przez koncern BP w 2004 roku, aby zapobiec naprawdę skutecznym i groźnym dla koncernów naftowych zmianom – systemowym, prawnym, zmianom na wielką skalę… https://www.nytimes.com/2021/08/31/opinion/climate-change-carbon-neutral.html
@ Dariusz Kot: Jestem raczej pewny, ze moja dzialalnosc nic zmieni na arenie swiatowej…
Być może nie wyrażam się dość jasno 🙁 Próbowałem pokazać, że decyzja działania na skalę, która „nic zmieni na arenie światowej…” ma niekiedy (paradoksalnie) decydujące znaczenie na skalę międzynarodową, a nawet globalną. Jest to do tego stopnia ważne, że kolosalne koncerny płacą kolosalne pieniądze najlepszym firmom reklamowym, aby takie postawy wspierać.
, hmm.. co z tego, że metafizyka żyje, jeśli nie jest dość rozległa i zakorzeniona w “teraz”, aby być konkurencją dla dziesiątek nowych metafizyk, rytuałów, języków, ” Odpowiedź jest ukryta w samym pytaniu. Metafizyka chrześcijańska nie tyle jest zakorzeniona w teraz co w wieczności a jej rozległość to nie szerokości globu, ale Królestwo Boże. W tej perspektywie ,, tu i teraz” mocno się rozciąga i nabiera mocy właśnie dlatego, że zakorzenienie nie jest zakorzenione w żadnym ulotnym teraz. Wszystko inne jest zakorzenione w ,,dziś” i nie wiadomo czemu tym się chełpi, skoro już jutro będzie całkiem inne ,,dziś”. Analogicznie wszelki katastrofizm w sprawie jakiegokolwiek jutra, nie sięga ani wieczności ani Królestwa w żadnym z jego wymiarów. Nasze doczesne ,,katastrofy”, mody, postęp, technika itd. nie zdołały zatopić łodzi Kościoła, a zatopiły lub przeciągnęły po dnie setki nowych metafizyk, rytuałów i bożków… Prawda się broni, bo jest… prawdą. Kościoła nie wymyśliła sobie ludzkość jako nowej zabawki i z tej przyczyny ludzkość Kościoła nigdy nie wymaże z żadnego doczesnego ,,teraz”. Władza człowieka nie jest w stanie ogarnąć, przejąć, zagłuszyć ani unicestwić Kościoła. Jesteśmy za mali wobec tej rzeczywistości.
Nie przemawia do mnie argument o samoistnej mocy rytuałów liturgicznych prowadzących naturalnie do kontemplacji. Pytałem kiedyś młodzieży, która miała ten komfort, że mogła rozmawiać ze mną szczerze co sądzą o liturgii, zwłaszcza tej najbogatszej, wielkanocnej. Nie zostawili na niej suchej nitki. Począwszy od „odstawiania szopki z czytaniem na role”, przez zarzut, że w sobotę to chyba chcieli całą Biblię przeczytać, tyle tego było, skończywszy na przyznaniu wprost, że całowanie krzyża po prostu ich obrzydzało. Jeden chłopak spytał tylko jak się wkręcić na mycie nóg, traktując to bardziej jak zabawę. Nawet chłopcy będący ministrantami do końca nie rozumieli znaczenia gestów i znaków, które często nie miały dla nich sensu i były obiektem drwin.
„Nie przemawia do mnie argument o samoistnej mocy rytuałów liturgicznych prowadzących naturalnie do kontemplacji.”
Słuszne spostrzeżenie – do mnie też nie przemawia.
To tak jakby z kościoła całkowicie wyrugować serce, bo wszystko działa z automatu, na rozkaz.
Co Kościół powinien robić z uwagi na młodzież? (Prawie) nic. W tym wyścigu, o którym pisze p.Dariusz Kot mamy szansę dotrzymać kroku tylko zmieniając Kościół, i to akurat w tym, co w nim jest unikalne, czyli postawie wobec cierpienia, a nie w tym, co powinno być zmienione. Oglądałem nagranie z synodu w jednej z parafii francuskich, gdzie rodzice i dziadkowie naradzali się, dlaczego od 20 lat ich program dla młodzieży nie chwyta. To była rozpacz. Nie jesteśmy mądrzejsi od nich. Niektórzy wrócą, bo świat im nie dostarczy tego, na co daje nadzieję. A my pozostańmy sobą (z wyjątkiem tego, co powinno zostać zmienione). Jeżeli nie wrócą, trudno. „Umierajmy, ale powoli”. Ale tego co jest istotne, nie odpuszczajmy.
@Piotr Ciompa bardzo dziękuję za komentarz. Chciałbym tylko wyjaśnić, że mówiąc o Kościele zakorzenionym w „teraz” miałem na myśli wyjście poza wpływy liberalizmu, który sam przeżywa ogromny kryzys, a więc już jakby trochę należy do przeszłości. Wskazywałem, gdzie w sieci, w mediach społecznych, w rozmowach widzę ogromne zaangażowanie młodych.
Natomiast w żadnym wypadku nie sugeruję Wam odejścia w chrześcijaństwie od tego co dla tradycji po-Jezusowych unikalne. Przeciwnie! Podziwiam Teilharda de Chardin nie dlatego, że poszedł w stronę nauk ewolucyjnych, tylko dlatego, że potrafił to połączyć z chrześcijańską myślą apokaliptyczną. Może to nie było właściwe rozwiązanie, może faktycznie posunął się za daleko – ale chodzi mi o ambitne zadania, jakie sobie postawił. To była koncepcja całości świata i miała oszałamiającą wizję przyszłości, którą zresztą obecnie w dużej mierze przejęli wspomniani przez mnie transhumaniści… Młodzi potrzebują wielkich wizji, jakby te wizje naiwnie nie wyglądały dla np. mojego pokolenia…
@ Piotr Ciompa: Jako belfer mam od rana do wieczora kontakt z mlodzieza. I jestem nia zachwycony. Prosze mi podeslac tego linka z Francji, moze uda mi sie nawiazac z nimi kontakt.
„tylko zmieniając Kościół i to akurat w tym, co w nim jest unikalne, czyli postawie wobec cierpienia, a nie w tym, co powinno być zmienione”. Nie rozumiem tego zdania. Czyli zmienić postawę wobec cierpienia-na jaką? A nie zmieniać tego co powinno być zmienione-czyli czego. Proszę o rozwinięcie myśli.
Być może odpowiedź jeszcze się pojawi.
Zaciekawiło mnie natomiast, że nie ma żadnych odpowiedzi Autora artykułu. Czy Państwa to nie dziwi? Przecież to jest internet, a nie gazeta. W ogóle autorzy rzadko się angażują w wyjaśnianie, rozwijanie i obronę swoich tez w komentarzach. Nie rozumiem tego. Komentarze są najciekawsze, bo wtedy możesz przecież uzupełnić swoje braki – czasami czytelnicy są mądrzejsi lub mają lepsze info niż Autor. Po co w ogóle pisać, jeśli potem nie chcę sie nawet pogadać z czytelnikami, którzy docenili Twój tekst i poświęcili czas aby go skomentować??
Sprawdziłem oba swoje artykuły na Więzi i w obu mam więcej mojego tekstu w rozmowach z czytelnikami niż w samym artykule. Nie rozumiem, jak można inaczej. Czy to nie jest ucieczka: przyznanie się po cichu, że moje tezy są wątłe i nie warte nawet mojej własnej powtórnej uwagi?
Mi również brakuje tego, by Autorzy wkraczali w komentarze, dyskutowali z nami. Mogą wtedy wyjaśnić coś, co mogło być źle zrozumiane.
Teraz mamy natężenie wyznań i tłumaczeń typu: „Dlaczego zostaję”, „mój Kościół nie zmierzcha” itp. Ciekawi mnie, co skłania tych ludzi do tego rodzaju eksplikacji, do ulegania tej fali.
Odchodzą – niedobrze. Zostają – też źle 😉
Ciężko zadowolić jedynego sprawiedliwego 🙂
@małyjanio: nawet się nie staraj 😉
„Jeszcze Polska nie zginęła” też śpiewano po upadku.
Nawiasem mówiąc, ciekawe, czy wtedy byli tacy Polacy, którzy tłumaczyli się ze swej polskiej mentalności i z tego, że polskość w nich nie ustaje. Mam na myśli takich, co mogli aspirować do wyższych pozycji w systemie dworskim nowych panów, albo którzy szukali akceptacji nowego, obcego otoczenia.
„Zmierzch” to taki film dla młodzieży i kategoria filozoficzna. Idee rozmaitych końców są nośne, ale ostatecznie niewiele mówią o tym, co ciekawego dzieje się w świecie. Od ogólnych tez warto jak najczęściej przechodzić do konkretnych zagadnień. Warto np. wziąć pod uwagę, że już sama dyskusja przypadkowych osób o kościele jest owocem licznych przemian w życiu społecznym. Teksty i poglądy tworzy wzmożoną refleksyjność, bez której trudno sobie dziś wyobrazić codzienność, i która mocno wpływa na charakter wszystkich wspólnot. Pytania o kościół stawia się co chwilę, tak samo jak inne pytania, które dotyczą wszystkiego wokół. Wspólnoty przeszłości nie były refleksyjne w tym lub podobnym stopniu, zatem musiały być inne pod wieloma innymi względami.
Interesujące. Wzmożona refleksyjność ma swoje oczywiste zalety. Ale jest także przeszkodą we współdziałaniu na każdą skalę powyżej rodziny i plemienia. Nie można kwestionować w kółko wszystkiego, pewne dogmaty muszą być wspólne i bardzo rzadko kwestionowane, aby zachować wspólną rzeczywistość społeczną (intersubiektywną). Tylko w takiej wspólnej przestrzeni można zbudować Notre Dame albo Międzynarodową Stacja Kosmiczna. Albo po prostu wiedzieć, że w sklepie będą dostępne warzywa, a na stacji – pojawi się autobus. (pożyczam przykład MSK z książki Ultrasociety Turchina). Mamy dziś niedobór dogmatów.
Co ważniejsze, rewolucja sztucznej inteligencji zapowiada się na co najmniej tak ogromną, jak rewolucja silnika. Już jej pierwsza, delikatna zapowiedź – algorytmy mediów społecznościowych – wstrząsnęła nami na skalę globalną, np. podważając demokrację czy więzi pokoleniowe. Stąd apokaliptyzm, tak myślę…
Czy możemy „umówić się” na to, że dogmaty i wartości związane z życiem religijnym są ważne? Są one czymś innym niż komunikacja, zasady handlu, a nawet kostytucja. Nowoczesność na dobre i złe osłabiła WIĘZI z tym wszystkim, czego człowiek sam nie wytworzył i czego nie może przepuścić przez filtr wspomnianej refleksyjności.
IT to coś tylko pozornie tak nowego. Opiera się na nowożytnej nauce i przekonaniu, że ma ona w jak największym stopniu wspierać gospodarkę i korporacje.
Zasadniczo możemy się tak umówić: ważne jest to, co jest związane z „życiem religijnym” i „to, czego człowiek sam nie wytworzył: dogmaty i wartości. „Są one czymś innym niż komunikacja, zasady handlu, a nawet konstytucja” – zgoda także na to. Konstytucje i gospodarki są wręcz niemożliwe bez tych niedostępnych dla refleksji, podstaw czy wspólnych horyzontów.
Zauważyłbym także, że pozostawia to otwartym pytanie o metafizyczne (najgłębsze) podstawy życia religijnego i tego, co nadludzkie. Skąd to przychodzi?
Mogą to być antropomorficzni-ideopodobni, perfekcyjni bogowie lub Bóg, jak chcą tego bardzo często profesjonalni liderzy „zorganizowanych” religii (min. katoliccy biskupi). Może to być jednak także materialistycznie rozumiany Twórca świata, jak w greckich historiach o potężnych, ale ułomnych, zazdrosnych i gniewnych supermenach (politeizm) albo w dzisiejszej teorii symulacji. Inna możliwość: być może ludzkie umysły nie są już najwyższym poziomem świadomego życia, być może wyłoniło się już coś w rodzaju zbiorowych umysłów społeczeństw, prawdziwe ośrodki decyzji, jak w przypadku mrowisk? I na sam koniec wspomnę już tylko wszystkie teorie religii, ale także świeckich ideologii – gdzie świat intersubiektywny jest narzędziem społecznej kontroli, z premedytacją i świadomie konstruowanym i używanym przez elity…
Moim zdaniem proporcje „na dobre” i „na złe” będą się zmieniać, w zależności od tego, które z tych wyjaśnień uznamy za wiarygodne.
Co do IT, może czegoś nie rozumiem. Zgadzam się oczywiście, że tak właśnie ustawimy cele, dla jakich zostanie użyta sztuczna inteligencja – żeby „w jak największym stopniu wspierać gospodarkę i korporacje”. Od dawna piszę o tym, że liberalizm musi wziąć pod uwagę i wziąć odpowiedzialność za swój związek z kapitalizmem finansowym, gdzie Bogiem jest wzrost gospodarczy, a losy ludzi i całych społeczności są mniej ważne.
Nie zmienia to moim zdaniem natury i rewolucyjności sztucznej inteligencji. Widzę ją jako hiper-przyspieszoną ewolucję. Umysły ewoluowały miliony lat, bo cały organizm musiał przeżyć, aby jakaś nowa wersja umysłu stała się dominująca. W warunkach sztucznej selekcji sztucznych umysłów nie ma tego obciążenia. AI nie mają ciał, które by je opóźniały w rozwoju.
W tej sytuacji wszystko co na wiki można wyczytać pod hasłem „błędy poznawcze” jest coraz szybciej eliminowane. Na razie widać to w grach, w każdej grze (szachy, go) powtarza się ta sama historia – najpierw człowiek dominuje, potem dominują zespoły człowiek plus maszyna, na koniec – już tylko maszyny…
Jak to może być „nic nowego”?
Kiedy teraz zwróciłem uwagę na tytuł artykułu, pod którym piszę, pomyślałem, że jest coś zabawnego w tym, jak bardzo dyskusja oddaliła się od punktu wyjścia…
O dominacji maszyn czytaliśmy już w książkach SF 70 lat temu. Nadal jednak rządzą ludzie 😉
Próbując wrócić do głównego wątku: ani zmierzch, ani rozkwit. Trudno dziś cokolwiek ocenić. Zwierzenia jednostek i ogólne tezy sprawdzają się m.in. tu, czyli na forach i w czasopismach. Niekoniecznie mówią coś ważnego o świecie. Są jednak przejawem tych samych tendencji, które decydują o tym, że jednak na niewiele możemy się dziś umówić, co pokazuje praktyka, a nie teoria. Ludzie nie zgadzają się nawet w prostych kwestiach. Nie uciekniemy od tego. To nie znaczy, że kwestionują wszystko, ale to znaczy, że być może minęły czasy świeckich i religijnych konsensusów.
Jednostki, które czują podobnie jak autor artykułu, będą tworzyć wspólnoty swoich marzeń i myśleć, że tworzą kościoły. Inne będą ze złością wynosić albumy o JP2 do kontenera z makulaturą (nie bez powodu o tym piszę, na stronie internetowej popularnej kiedyś gazety pojawił się ten wątek) i zamykać drzwi przed księdzem, który chodzi po kolędzie. Jeszcze inne będą o tym wszystkim pisać i przekonywać do swoich gorzej lub lepiej uzasadnionych tez. Pluralizm światopoglądowy i ten, który przejawia się w stylach życia, napędzany refleksyjnością i wieloma innymi czynnikami, jest w tej części świata na razie czymś naturalnym i szalenie trudnym do ogarnięcia.
Jednym się zmierzcha, innym dnieje. Tylko niektórzy z nich porozmawiają ze sobą. Tylko nieliczni spośród tych, co porozmawiają, jakoś tam się zrozumieją. Garstka tych, co się zrozumieją, może coś razem stworzy…
Dziękuję za te wyważone opinie. Ja jednak nie potrafię tak spokojnie przyjąć do wiadomości, że „minęły czasy świeckich i religijnych konsensusów”. Yuval Harari przekonał mnie swoimi książkami, że właśnie tworzenie „fikcyjnej” przestrzeni konsensusu było na przestrzeni tysięcy lat głównym atutem homo „sapiens”. Religie, ideologie, kultury, państwa, narody, firmy, rytuały, flagi, pieniądze, prawa, obyczaje, teorie naukowe itd. itd.
Czy na pewno temat AI (sztucznej inteligencji) tu nie pasuje? Może pasuje tak, jak kula u nogi tonącego? To znaczy mamy już teraz kolosalne problemy z tworzeniem przekonującego świata intersubiektywnego na skalę całych społeczności, także w Kościołach (ang. shared reality). Niektórzy twierdzą, że została nam już tylko Wikipedia (https://medium.com/the-atlantic/wikipedia-the-last-bastion-of-shared-reality-b1e48595a65d). A za chwilę AI zacznie w tym grzebać i proponować nowe kuszące i groźne obrazy świata, zwiększając milion razy całe zamieszanie. Nie musi uzyskać świadomości i nie musi przejąć kontroli nad światem (ostrzega znów Harari). Politycy-wyznawcy Boga Przyrostu Gospodarczego i korporacje-maszyny społeczne, dla których jedynym Bogiem jest cena akcji na giełdzie – chyba w zupełności wystarczą, aby przyspieszyć pogarszanie się tego, co się i tak pogarsza?
Cieszę się, że na sam koniec pojawia się u Pana trochę nadziei. Zazdroszczę.