Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Kiedy już nic nie da się zrobić, warto być. Rozmowa z rodzicami ks. Jana Kaczkowskiego

Ks. Jan Kaczkowski w puckim hospicjum, 2015. Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Wyborcza.pl

Jan miał otwarte oczy, oddech spowalniał. W pewnym momencie córka poprosiła: „Mamo, połóż mu rękę na czole”. Położyłam więc Janowi rękę na czole, a on zamknął oczy i przestał oddychać. Trwaliśmy przy nim jeszcze jakiś czas w pełnym milczenia spokoju. Bez żadnego szlochu, spazmów – wspomina Helena Kaczkowska.

Fragment książki ks. Jana Kaczkowskiego i Katarzyny Jabłońskiej „Żyć aż do końca. Instrukcja obsługi choroby”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2017. Tytuł pochodzi od redakcji

Katarzyna Jabłońska: Pierwszy raz odwiedziłam Państwa tuż przed Bożym Narodzeniem 2012, pół roku po zdiagnozowaniu u Jana glejaka czwartego stopnia. Jan miał wtedy dużą szramę na ogolonej głowie, był tuż po drugiej operacji, poruszał się z trudem, wspomagając się balkonikiem.

Józef Kaczkowski: Te trudności z poruszaniem się wzmagały kilogramy Jana, który był leczony sterydami, miał wtedy niepohamowany apetyt. Za nic nie można było tej jego potrzeby jedzenia ukrócić. Potem schudł, działało leczenie zaproponowane w Szwajcarii, Jan przez następne dwa i pół roku funkcjonował bardzo dobrze.

Jadąc wtedy do Państwa, bardzo się bałam – miałam przecież rozmawiać o chorobie i umieraniu z człowiekiem, który jest śmiertelnie chory. Dziś też się bałam – jechałam do rodziców, z którymi mam rozmawiać o umieraniu ich najmłodszego dziecka.

Helena Kaczkowska: Odejście Jana to dla całej naszej rodziny wielki ból. Jednak zarówno jego umieraniu, jak i samemu momentowi śmierci, przy którym byliśmy – mąż i ja oraz nasze starsze dzieci, Filip i Magda – towarzyszył spokój. Chyba przede wszystkim dlatego tak to przeżywaliśmy, że sam Jan odchodził bardzo spokojnie.

Od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że z glejakiem czwartego stopnia się nie wygrywa. Jednak informacja, którą dostaliśmy pod koniec 2015 roku od szwajcarskich lekarzy, że nic już nie mają Janowi do zaproponowania – oczywiście była dla nas wszystkich wielkim ciosem.

J.K.: To było tym trudniejsze i tym bardziej zaskakujące, że przez ostatnie pół roku choroby Jana Szwajcaria nas uspokajała, że wciąż ma dla niego w zanadrzu jakąś możliwość leczenia. Jesienią 2015 roku wysłaliśmy im wyniki, które w Polsce oceniono jako złe, a oni stwierdzili, że nie ma powodów do niepokoju. Kiedy więc stan syna pod koniec 2015 roku zaczął się radykalnie i skokowo pogarszać, znowu wysłaliśmy jego wyniki do Szwajcarii i wtedy oni rozłożyli ręce, że nic już nie da się zrobić.

Zdaje mi się, Kasiu, że te wasze rozmowy, czasem kontynuowane przy obiedzie czy kolacji, przygotowały nas na to, co miało się wydarzyć

Józef Kaczkowski

Udostępnij tekst

Jan też był rozżalony. Pamiętam, że w jednej z rozmów telefonicznych, zapytany o leczenie w Szwajcarii, powiedział: „wystawili mnie”.

J.K.: Ta wiadomość – przekazała mu ją nasza córka Magda – przybiła go. Była sprzeczna z tym, co wcześniej w Szwajcarii deklarowano. Niepotrzebnie dawali nam nadzieję. Jednak z drugiej strony w przypadku glejaka czwartego stopnia nie wszystko da się przewidzieć. Trudno mieć pretensje do szwajcarskich lekarzy – robili, co mogli.

Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że my sami popełniliśmy błąd. Kiedy w 2010 roku wykryto u Jana zmianę nowotworową na nerce, którą mu zresztą z powodzeniem usunięto – glejak nie był przerzutem, pojawił się niezależnie – należało zrobić badania PET/CT. Być może glejak rozwijał się już wtedy. Zdiagnozowanie go we wczesnym etapie dawałoby szansę na wyleczenie. Zakończona powodzeniem historia z nerką niestety uśpiła naszą czujność.

Uśpiła też czujność lekarzy. W takich sytuacjach rzadko mamy zwyczaj dmuchać na zimne. A kiedy Szwajcarzy rozłożyli ręce, nie próbowali Państwo szukać pomocy gdzie indziej?

J.K.: Z samego Jana zeszło wtedy powietrze. Zresztą czuł się już naprawdę źle. Był też absolutnie przeciwny wszystkim tym cudownym terapiom, o których co jakiś czas robi się głośno, bo komuś rzekomo miały pomóc. Propozycję z naszej strony, żeby jeszcze czegoś szukać, przyjął z niechęcią.

H.K.: Uszanowaliśmy to. Nie szukaliśmy cudownych leków, po prostu postanowiliśmy w tym ostatnim czasie być razem.

Duża część naszej pracy, zarówno nad „Szałem…”, jak i nad niniejszą książką, odbywała się tutaj, w Państwa domu, nierzadko w Państwa obecności. Zawsze z wdzięcznością przyjmowałam możliwość wspólnej pracy z Janem w tym miejscu, pełnym tak życzliwej atmosfery. Z drugiej jednak strony towarzyszył mi niepokój, że te nasze niekończące się rozmowy o chorobie, cierpieniu i umieraniu mogą być dla Państwa bolesne.

J.K.: Zdaje mi się, Kasiu, że te wasze rozmowy, czasem kontynuowane przy obiedzie czy kolacji, przygotowały nas na to, co miało się wydarzyć.

H.K.: Na pewno oswajały nas z rzeczywistością choroby. Chociaż kiedy o tym rozmawialiście, raczej nie myślałam, że to dotyczy nas bezpośrednio – taka zwykła reakcja obronna. Ale zdarzyło się, że pewien dziennikarz, który przeprowadzał wywiad z Janem, zapytał mnie: „Jak się pani czuje z tym, że syn jest umierający?”. To pytanie padło w drzwiach naszego mieszkania, wychodzili z Janem, żeby pojechać do puckiego hospicjum – tam miała się odbyć rozmowa. Wyszli, ale po chwili dziennikarz wrócił. Na jego widok zesztywniałam, a on zaczął mnie przepraszać za swoje niezręczne słowa i wyjaśnił, że jego syn też umarł na glejaka. Przyszło mi na myśl, że być może nie było go wtedy przy synu i stąd to jego pytanie do mnie.

Jan mówił, że wiele zawdzięcza swojej chorobie. Czy Państwo potrafiliby powiedzieć, że też coś jej zawdzięczają?

J.K.: Oczywiście! Mnie dała przede wszystkim bardzo bliski kontakt z Janem. Jego dorosłe życie spowodowało, że w dość naturalny sposób odeszliśmy od siebie. On na swojej pierwszej parafii w Pucku był nieustannie zajęty, zasuwał tam jak dziki osioł, był pochłonięty swoimi księżowskimi obowiązkami i rozmaitymi działaniami. Do domu wpadał na chwilę, nie częściej niż raz na miesiąc, żeby odsapnąć. Nie było czasu na rozmowę.

W ostatnim tygodniu przed śmiercią, Jan poprosił Piotra Przyborka: „Pospieszmy się z tą mszą, żebyśmy zdążyli”. Uczestniczyłam w tej mszy. Jan miał już trudności z mówieniem i podnoszeniem ręki, ale był świadomy. Piotr mówił: „Jaśku, podnieś rękę”, a kiedy Jan nie mógł tej łapy unieść wystarczająco wysoko, pomagał mu

Helena Kaczkowska

Udostępnij tekst

A od kiedy zachorował – a zwłaszcza od kiedy potrzebował, żebym mu towarzyszył w jego nieustannych podróżach – spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Nie znaczy to, że bez przerwy gadaliśmy, ale byliśmy razem, uczestniczyłem w jego codziennym życiu, w ważnych dla niego sprawach. Dzięki temu miałem również bardzo intensywny kontakt nie tylko z nim, ale także z innymi ludźmi, często bardzo młodymi. To było dla mnie – od kilkunastu lat emeryta – bardzo odświeżające. Poznałem również obce mi dotąd środowiska księżowskie. Dla mnie, ojca księdza, ale jednocześnie człowieka niewierzącego, było to nowe doświadczenie.

Odbywali też Państwo z Janem podróże. One miały być dla niego – który był stale pochłonięty pracą i działaniem – jakimś odpoczynkiem.

H.K.: Ja w czasie jego choroby zaliczyłam tylko jedną – podróż na Maderę, gdzie wynajęliśmy samochód i zwiedzaliśmy tę piękną wyspę. Mąż ma na koncie więcej tych podróży.

J.K.: Jan trochę mnie do nich zmuszał. Byliśmy w Rzymie, pojechaliśmy do Mołdawii, na Ukrainę i Sycylię. To także zbliżało nas do siebie. Dla mnie ten czas towarzyszenia Janowi był życiem niemalże na pełnej petardzie. Jak syn był jeszcze zdrowy, najczęściej tylko wpadał do domu i zaraz wypadał. Leciał gdzieś, coś załatwiał, spotykał się z kumplami. W czasie choroby to się zmieniło. W domu przede wszystkim odpoczywał.

H.K.: Hospicjum, tak dla niego ważne, było jednak miejscem pracy. W domu niczego nie musiał – tu nie był szefem. Był naszym ciężko chorym synem, o którego należy się przede wszystkim zatroszczyć. Wieczorami, kiedy mąż kładł się już spać, wypijaliśmy czasem po szklaneczce ulubionego Janowego piwa i gadaliśmy sobie we dwoje.

Wieczorem było piwo, czy – jak mawiał Jan – również dymek?

H.K.: Papieros też był. Szklaneczka piwa i jeden „dymek”, to był taki Janowy wieczorny rytuał.

Czy choroba zmieniła Jana?

J.K.: Mogę mówić tylko o tym, co dotyczyło naszych relacji. Zanim zachorował, był mniej otwarty, nie było też czasu, żeby o wielu sprawach rozmawiać – Jan był nieustannie zajęty, w biegu. A odkąd zachorował i bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem, nie było właściwie między nami zakazanego tematu.

Co nie znaczy, byśmy gadali tylko o chorobie i śmierci. Toczyło się normalne życie. Tyle że od czasu powstania hospicjum temat choroby i umierania był u nas na porządku dziennym. Jan niemal każdego dnia towarzyszył kilku zgonom. Siłą rzeczy to się na nim odbijało i przenosiło się na nas. To wszystko po prostu oswaja ze śmiercią.

Jan mawiał, że najlepszym miejscem do umierania jest własny dom i łóżko, oczywiście wtedy, kiedy odchodzący nie wymaga stałej opieki lekarza. Jednak całkiem spora liczba osób, i to wcale nie tylko młodych, przyznaje, że perspektywa, aby ich najbliżsi umierali w domu, budzi w nich lęk.

H.K.: Przed wielu laty towarzyszyliśmy na oddziale intensywnej terapii mamie męża, którą zabrano do szpitala z powodu silnej niewydolności serca. W szpitalnej sali leżała też kobieta w bardzo ciężkim stanie – była niespokojna i w tym swoim cierpieniu przejmująco samotna. Ludzie nie powinni chorować ani umierać w samotności – powinni być przy nich ci, którzy ich kochają.

J.K.: Ludzie chyba przede wszystkim boją się, że nie będą w stanie pomóc swemu umierającemu, jeśli on będzie cierpiał. Szpital czy hospicjum, gdzie są lekarze, pielęgniarki i aparatura medyczna, wydają im się bezpieczniejsze dla chorego niż własny dom. A to on jest najlepszym miejscem do umierania. Na szczęście w naszym wypadku wszystko wskazywało na to, że Jan – otoczony troskliwą opieką puckiego hospicjum i naszą – nie cierpiał. To napawało nas spokojem.

H.K.: My bardzo chcieliśmy, żeby Jan ostatni czas mógł spędzić z nami w domu. Kiedy choroba przyspieszyła – było to zimą 2015 roku – Jan położył się na oddziale puckiego hospicjum. Wtedy jeszcze załatwiał różne sprawy z księgową, podpisywał dokumenty. Przyjeżdżałam do niego, ale on mnie tam nie potrzebował – zajmowały się nim pielęgniarki, często zaglądał Patryk Galewski, jeden z jego, jak sam ich nazywał, „synków”. Jan był już wtedy mniej skory do rozmowy, już trochę w innym świecie – chodził jeszcze do chorych, ale sprawiało mu to coraz większą trudność.

Przez większość swojego chorowania Jan zachowywał się tak, jakby wcale nie był chory. Podejmowanym przez niego działaniom wprost trudno było dotrzymać kroku.

H.K.: Wtedy, w grudniu 2015 roku, widać już było, że choroba upomina się o swoje. To ja potrzebowałam być blisko niego, dlatego jeździłam do hospicjum, a wydawało mi się, że jemu ta moja obecność nie jest potrzebna. On wtedy, leżąc na oddziale, głównie wpatrywał się w telewizor. Nie nawiązywał rozmowy, odpowiadał bardzo lakonicznie, jakby coraz bardziej tracił zainteresowanie otaczającą rzeczywistością.

Nie było to dla Pani trudne, ten brak reakcji na Pani obecność?

H.K.: W tamtym czasie Jan, naciskany przez kogoś lub wiedziony jakimś wewnętrznym impulsem, zdobywał się jeszcze na wyjazdy czy spotkania w większym gronie, ale wracał z tych wypraw bardzo zmęczony – wszędzie był przecież w centrum zainteresowania, musiał odpowiadać na pytania, odbywać mnóstwo rozmów. Jego milczenie przy mnie odbierałam więc jako znak poczucia bezpieczeństwa, świadomości, że niczego nie musi.

Odkąd zachorował i bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem, nie było właściwie między nami zakazanego tematu

Józef Kaczkowski

Udostępnij tekst

Dużo wcześniej – kiedy czuł się jeszcze i funkcjonował bardzo dobrze – uprzedził mnie: „W pewnym momencie, kiedy choroba się rozhuśta, stopniowo będę zapominał się odzywać, potem będę zapominał kolejne czynności, na przykład połykanie. Wreszcie zapomnę oddychać. Tak umiera mózg”. W ten sposób przygotowywał mnie na swoje umieranie.

Pamiętam czas, kiedy choroba była jeszcze pod kontrolą, a ja odwiedzałam Jana w ciągu tygodnia w hospicjum, by popracować z nim nad kolejnym rozdziałem naszej drugiej książki. Zdarzało się, jeśli był zmęczony czy przeziębiony, że w sobotę po mszy świętej, czyli około 17, wsiadał w samochód i jechał do domu do Sopotu, by tam odpocząć czy kurować się. Chociaż zazwyczaj w niedzielę rano wracał z powrotem, odprawić mszę świętą w hospicjum.

H.K.: W hospicjum czuł się zobligowany, głównie przez samego siebie, do wykonywania różnych obowiązków i podejmowania rozmaitych aktywności. To było przecież jego miejsce pracy. Po którymś z wyjazdów na spotkanie z czytelnikami został już w domu. Był wyraźnie osłabiony, często polegiwał, miał coraz większe problemy z samodzielnym poruszaniem się, a w końcu przestał wstawać z łóżka (mieliśmy dla niego takie specjalne, z puckiego hospicjum). Zawsze taki dynamiczny, nieustannie w działaniu, teraz niemal w ogóle się nie odzywał, o nic nie prosił. Trzeba było się dopytywać, czy czegoś nie potrzebuje. Dużo spał. Zrozumiałam, że „czas zapominania”, o którym mi opowiadał, wchodzi w coraz bardziej intensywną fazę.

Chociaż był taki wyciszony i pogrążony w swoim świecie, bardzo ważne było to, że jesteśmy razem w taki codzienny, domowy sposób. Oczywiście, gdyby cierpiał i wymagał stałej opieki lekarza, nie wahalibyśmy się powierzyć go opiece puckiego hospicjum, ale na szczęście nie było to koniecznie. Hospicyjne pielęgniarki pewnie przebierałyby go sprawniej, ale my z Magdą również starałyśmy się robić to jak najdelikatniej.

J.K.: Radziliśmy sobie nieźle, raz tylko Jan zsunął mi się z łóżka na podłogę – nie było to na szczęście groźne. Ułożyliśmy go wtedy z żoną na materacu na podłodze, bo sami nie dalibyśmy rady przenieść go na łóżko. Wezwaliśmy najstarszego syna, Filipa, i we dwóch świetnie uporaliśmy się z wygodnym ułożeniem Jana w łóżku.

H.K.: Przez cały ten ostatni czas pozostawał pod opieką puckiego hospicjum. Pracujący tam lekarz dopytywał się, czy nie wolałby być w hospicjum, Jan jednak chciał zostać w domu. To było też nasze pragnienie, tym bardziej że – jak zapewnili nas lekarz i pielęgniarka – w hospicjum nie zaoferowano by Janowi nic ponadto, co można mu było zapewnić w domu i poprzez opiekę hospicjum domowego. Na szczęście Jan nie miał dolegliwości bólowych. Wszystkie niezbędne zabiegi wykonywali lekarz, pielęgniarka i fizjoterapeutka w naszym domu.

Nad Janem czuwała również nasza synowa, Gosia, która jest lekarzem, od pewnego czasu wolontariacko pracuje również w puckim hospicjum. Nieustannie doglądaliśmy Jana również my z mężem i rodzeństwo Jana – Filip i Magda. Córka ostatnie tygodnie nocowała u nas, bo wymienialiśmy się nocą, czuwając przy Janie. Potem nocowali u nas również Filip z Gosią.

Kiedy odwiedziłam Jana jakieś dwa tygodnie przed śmiercią, był bardzo milczący. Miał otwarte oczy, jednak zdawał się patrzeć gdzieś dalej. Nie znałam takiego Jana, zawsze był w akcji, pełen energii, a wtedy wydawał się wobec otaczającej go rzeczywistości mocno zdystansowany. Sam nie inicjował rozmowy, ale indagowany odpowiadał na pytania. Uspokajał, że nic go nie boli, zrobił nawet jedną ze swoich szelmowskich min, kiedy powiedziałam mu, że przyrządziłam specjalnie dla niego bażanta. Pytany, czy nie tęskni za hospicjum, odparł, że jest o nie spokojny, że chce być w domu. A zapytany, co sprawia mu teraz największą przyjemność, odparł, że odwiedziny przyjaciół.

H.K.: Wtedy odwiedzało go jeszcze wiele osób. Zaczął jednak coraz bardziej słabnąć. Przyszedł moment, że oddychanie zaczęło sprawiać mu trudność. Zadzwoniliśmy do puckiego hospicjum, natychmiast zareagowali wysłaniem samochodu z butlą z tlenem, sugerując jednocześnie, że dostarczenie tlenu jednak trochę potrwa, więc dobrze byłoby, abyśmy zadzwonili po pogotowie. Tak też zrobiliśmy. Przyjechało pogotowie: dwóch ratowników, pielęgniarka i lekarz. Ratownicy medyczni zaczęli krzątać się przy Janie. Oprócz męża i mnie były również córka i synowa.

Lekarz zaczął zlecać ratownikom jakieś działania, wtedy Magda zapytała go, czy wie, na co choruje pacjent. Kiedy, nieco zdziwiony tym pytaniem, zaprzeczył, córka bardzo precyzyjnie wyjaśniła mu, co dzieje się z Janem. Na chwilę zapadła cisza, ale zaraz lekarz zlecił podłączenie tlenu. Huczało, bo maszyna z tlenem była dość zdezelowana, jednak dzięki niej oddech Jana szybko się uspokoił. Kiedy lekarz zabrał się do wypisywania recepty, z kolei synowa przedstawiła się, że jest lekarzem i zasugerowała, że w sytuacji, w jakiej znajduje się Jan, w hospicjum podawane są określone (wymieniła je) lekarstwa. Lekarz żachnął się, że ktoś go poucza, ale w końcu przepisał to, co zasugerowała synowa.

Atmosfera, nieco napięta, powoli zaczęła się rozluźniać – pielęgniarka opowiadała, że jest właśnie w trakcie lektury książki Jana. Byliśmy wdzięczni, że medycy pozostali z nami i tlenem aż do czasu dostarczenia tlenu z puckiego hospicjum. A przecież nie musieli, mogli chcieć zabrać Jana do szpitala.

Podczas mojego ostatniego spotkania z Janem, kiedy usiadłam przy jego łóżku, z którego – jak wiedziałam – już nie wstawał, i patrzyłam na niego, takiego milczącego i bezbronnego, roztkliwiłam się. Zdesperowana tym, zaczęłam go przepraszać, że mimo nauk pobieranych u niego i w hospicjum, zachowuję się jak mazgaj. Spojrzał na mnie przenikliwie i powiedział: „Nie martw się tym. To drobiazg”…

H.K.: Wtedy mówił już bardzo mało i z dużym trudem, ale bywał też dowcipny. Zapytałam go któregoś dnia, czy nie ma już dosyć tej starej gęby, która się nad nim nachyla (miałam na myśli siebie)… Na co on z dużym trudem, ale jednak odpowiedział: „Nadinterpretacja”.

Jan mówił, że strasznie trudno mu wyobrazić sobie moment, kiedy odprawi swoją ostatnią mszę świętą. Bardzo chciał móc odprawiać mszę do końca i było mu to dane – kilka dni przed śmiercią sprawował Eucharystię ze swoim serdecznym przyjacielem, księdzem Piotrem Przyborkiem.

H.K.: Któregoś dnia, chyba w ostatnim tygodniu przed śmiercią, Jan poprosił Piotra: „Pospieszmy się z tą mszą, żebyśmy zdążyli”. Czyli już czuł, że jego czas się kończy. Dla mnie wtedy to jeszcze był czas przyszły. Uczestniczyłam oczywiście w tej mszy. Jan miał już trudności z mówieniem i podnoszeniem ręki, ale był świadomy. Piotr mówił: „Jaśku, podnieś rękę”, a kiedy Jan nie mógł tej łapy unieść wystarczająco wysoko, pomagał mu.

W ostatnich tygodniach życia syna czuwaliśmy przy nim na zmianę, dzień i noc. Dzień przed śmiercią powtarzał: „misericordia”, czyli miłosierdzie. W żadnym razie nie brzmiało to dramatycznie, jakby błagał o miłosierdzie. Raczej powtarzał to słowo, jakby chciał powiedzieć, że miłosierdzie jest najważniejsze. A potem mówił jeszcze: „idzie, idą”. Zapytałam: „Kto idzie, synku?”, ale już nie odpowiedział. Na szczęście wszystko to słyszała również Magda, bo można by sądzić, że zwariowałam.

Jan opowiadał, że niektórzy z tych, którym towarzyszył w umieraniu, opowiadali mu, że odwiedzają ich bliscy zmarli. Mówił, że chciałby, aby ci zmarli, którym sam towarzyszył w drodze ku śmierci, wyszli mu na spotkanie, kiedy przyjdzie jego kolej.

H.K.: Mnie jednak nie odpowiedział, kto idzie. No ale przecież wszystko, co dotyczy samej śmierci, to tajemnica. Nie przenikniemy jej.

W tym ostatnim dniu, czyli w Poniedziałek Wielkanocny, byliśmy tu, w domu, wszyscy razem, poza Gosią, która spędziła przy Janie noc i poszła do swojego domu „naprawić się”. Jan oddychał wyraźnie z większym trudem, ale tlen łagodził duszność. Już nic nie mówił, miał jednak otwarte oczy. Wzięłam go za rękę, a on ją mocno ścisnął, jakby dawał znak, że jest, że czuje.

Słuchaj też na Soundcloud i w innych aplikacjach podcastowych

Tego dnia w Sopocie bardzo mocno świeciło słońce, więc mąż stwierdził – wiesz, Kasiu, jacy są faceci – że pojedzie do naszego domu na wieś, skoro tyle nas jest przy Janie. Obruszyłam się na to, a on się oczywiście nabzdyczył, że nie pozwalam mu jechać. Filip z kolei zdecydował, że pójdzie pobiegać. „Pobiegać po Sopocie możesz” – zgodziłam się, ale ledwo poszedł, zauważyłam, że Jan jakoś inaczej, bardzo płytko oddycha.

Zadzwoniliśmy natychmiast po Filipa, który zjawił się u nas bardzo szybko. Cała nasza piątka siedziała przy Janie. On – pomimo tlenu – oddychał z coraz większym trudem, z coraz dłuższymi przerwami. Miał otwarte oczy, nie zamykał ich od dwóch dób – nawilżałyśmy mu je z Magdą kroplami. Oddech spowalniał. Jan cały czas był bardzo spokojny. W pewnym momencie Magda poprosiła: „Mamo, połóż mu rękę na czole”. Zawsze tak robiłam, kiedy byli dziećmi, chorowali i mieli gorączkę. Położyłam więc Janowi rękę na czole, a on zamknął oczy i przestał oddychać.

Trwaliśmy przy nim jeszcze jakiś czas w pełnym milczenia spokoju. Bez żadnego szlochu, spazmów. Potem usiedliśmy w kuchni, Magda albo Gosia zadzwoniły do puckiego hospicjum. I to chyba oni podali do mediów wiadomość, że Jan nie żyje. Ja zadzwoniłam do mojej siostry do Krakowa, żeby poszła do naszej mamy, 92-letniej ukochanej babci Jana, i była przy niej, kiedy przekażę jej wiadomość o śmierci Jana. Okazało się jednak, że siostra jest poza Krakowem i do mamy może dotrzeć najwcześniej za pół godziny. Zadzwoniłam więc do mamy i przekazałam wiadomość o śmierci jej wnuka, a potem każdy z nas przez chwilę z nią rozmawiał. W tym czasie dotarła siostra, mogliśmy więc być spokojni, bo wiedzieliśmy, że jeśli mamie coś się stanie, siostra się nią zaopiekuje.

Niedługo potem ktoś zawiadomił nas, że w mediach pojawiają się komunikaty o śmierci Jana. Usiedliśmy przed telewizorem i patrzyliśmy na niego żywego. Patrzyliśmy na Jana w telewizji, słuchaliśmy fragmentów jego wypowiedzi i zupełnie nas to nie raziło. Może nawet przynosiło ulgę? O wiele większą trudność sprawia mi oglądanie takich programów z Janem czy słuchanie jego radiowych wywiadów teraz, wiele miesięcy od jego śmierci. Raczej ich unikam. Potem trzeba było działać w kwestii pogrzebu. Pięknie zorganizował te uroczystości w Sopocie Jacek Karnowski – prezydent miasta.

Bardzo piękne były uroczystości pogrzebowe i w Pucku, i w Sopocie.

H.K.: Ty też byłaś?

J.K.: Oczywiście, że była. Spotkaliśmy się.

H.K.: Nic nie pamiętam. Wszystko, co działo się w dniu pogrzebu, wydawało mi się nierealne. Pamiętam, że wsiadłam do autobusu, że składano nam kondolencje. Pamiętam twarze dzieci, do których usiłowałam się uśmiechać. Byłam jakby nie w pełni przytomna – to było takie naturalne uśmierzenie bólu.

Wydawało mi się wtedy, że nie będę mogła chodzić na grób Jana. Teraz, po dziesięciu miesiącach od jego śmierci, jest mi trudniej niż bezpośrednio po pogrzebie. Wtedy towarzyszyło mi takie niemal metafizyczne doświadczenie – czułam, że Jan, taki leciusieńki, siedzi mi na ramionach.

Uśmiechasz się, Kasiu? Rzeczywiście zabawnie brzmi to siedzenie, jak by nie było, rosłego Jana na moich ramionach… Odchodziłam od grobu i miałam wrażenie, że on idzie ze mną, a ta mogiła, trumna, cmentarz – nie mają specjalnego znaczenia.

Dla mnie, może zabrzmi to dziwnie, pocieszeniem w tamtym czasie było to, że pogrzeb Jana zaplanowany został na prima aprilis – to takie w jego stylu. I bardzo mnie też poruszało, że jego odchodzenie przypadło na czas Świąt Wielkanocnych. W kalendarzu chrześcijańskim to wyjątkowy czas.

H.K.: Jan zmarł w Poniedziałek Wielkanocny. Nie mógł przecież umrzeć przed Szefem. No i musiał poczekać na Zmartwychwstanie.

A jak dzieci rodzeństwa Jana przeżywały jego odchodzenie?

H.K.: Odwiedzali Jana w naszym domu. A kiedy jakiś czas temu przejeżdżałam z najmłodszym wnukiem, dziesięcioletnim Janusiem, obok sopockiego cmentarza, celowo nie zatrzymałam się, by pójść na Janowy grób, chociaż zazwyczaj to robię. Pomyślałam, że może nie należy zbyt często zabierać dzieci na cmentarz.

Ledwie jednak ujechaliśmy kilometr, Januś zapytał: „Babciu, a ty jeszcze tak czujesz, że wujek Jan siedzi ci na ramionach?”. Potwierdziłam i zapytałam, dlaczego o to pyta. A on na to: „Bo wujek Jan wszedł do mojej głowy i układa mi zdania. Chyba wszedł przez ucho, bo on wszystko teraz może, prawda?”. Nie powiedział mi, jakie zdania mu układa. A wydawało mu się najodpowiedniejsze, że wszedł do jego głowy przez ucho, a nie przez nos czy usta (śmiech).

Mój tata również umierał w domu i przez ostatni etap choroby także był w nim z nami. To było ważne i dla niego, i dla nas – zdecydowanie lepiej psychicznie czuł się w domu niż w szpitalu, wzbraniał się przed możliwością powrotu tam. Zmarł w święta Bożego Narodzenia – teraz w każde Boże Narodzenie w szczególny sposób jest z nami. Jego choroba i umieranie były bardzo bolesnym doświadczeniem, ale byłoby o wiele trudniej i dla niego, i dla nas – dziś mam absolutną tego pewność – gdyby tata był w czasie swojego odchodzenia poza domem.

J.K.: Tak samo myślę o odchodzeniu Jana. Z dnia na dzień widać było postęp jego choroby i wiadomo było, że żadne działanie nie może jej już zatrzymać. Najważniejsze, że nie cierpiał, że byliśmy razem – to od początku było oczywiste, że jeśli nie będzie medycznych przeciwwskazań, syn będzie umierał w domu. Gdybyśmy nie byli przy Janie w czasie jego odchodzenia, dręczyłby mnie niepokój, że może cierpiał albo był w tym momencie sam.

Wesprzyj Więź

H.K.: Byłoby strasznie, gdybyśmy nie byli przy Janie w tym ostatnim czasie. Wiesz, ja nie mam łez, nie płaczę. Od momentu, kiedy dowiedziałam się o jego chorobie, jakoś zesztywniałam. Nie wyobrażam sobie jednak, że mogłabym nie być blisko niego, kiedy umierał.

A tym, którzy się tej sytuacji obawiają, powiedziałabym: nie ma się czego bać. Nam towarzyszył w tamtych chwilach ogromny spokój. A teraz jest ogromna tęsknota.

Przeczytaj też: ks. Jan Kaczkowski o naziemnym personelu Pana Boga

Podziel się

5
2
Wiadomość