Ruben Östlund w swoim najnowszym filmie pokazuje, że życie stało się walutą, więc wcześniej czy później nadejdzie inflacja. Uratuje nas tylko śmiech?
Cynizm przebrany w optymizm. Sztuczna serdeczność, przyszywane uśmiechy, kordialność połączona z fałszem, hipokryzją i brutalnością biznesu. Tak wygląda świat elit? Reżyser Ruben Östlund jest krytyczny wobec współczesnych elit, ale i wobec tzw. antyelit. W jednym z wywiadów mówi: „To strasznie naiwne, ale przyjęło się sądzić, że niezamożni są sympatyczniejsi, bardziej autentyczni i w ogóle mają większe serca, natomiast bogacze są z zasady egoistyczni i powierzchowni. Na przekór temu, tworzę więc sytuację, w której każdy – niezależnie od pochodzenia, statusu, grubości portfela – zawodzi zupełnie”.
Na ekrany polskich kin wchodzi właśnie nowy film Östlunda, zatytułowany „W trójkącie”, nagrodzony Złotą Palmą na ostatnim festiwalu w Cannes.
Gdy wulkan wybucha
Zrób naburmuszoną minę. Chodząc, myśl o ulubionej muzyce, bo moda to także to, co wewnątrz. Rozchmurz się. Rozkmiń swój trójkąt smutku, położony między brwiami a nasadą nosa. Rozszerz usta. Wszyscy są równi! Kochaj teraz! Trzeba działać! Ekologia! Razem dla klimatu! Nowy klimat wkracza… do świata mody. Tak mniej więcej wygląda casting młodych kobiet i mężczyzn na modelki i modeli, a w konsekwencji na celebrytów. Hasła politycznej poprawności – która już od dawna zaprzecza swoim pierwotnym ideałom tolerancji i szacunku dla inności – stają się metodą glajchszaltowania ludzi i decydowania o tym, co i jak mają mówić. A tak naprawdę wszystko razem podporządkowane jest wielkiej kasie.
Jest w filmach Östlunda zarówno realizm psychologiczny, nudna codzienność, pozorna – powiedzielibyśmy – mała stabilizacja, czyli po prostu egzystencja ludzka, ale jest też i tragikomedia, bo w końcu nasze życie jest i tragedią, i komedią
Szwedzki reżyser zauważył, że na fashion weekach królują dokładnie takie właśnie hasła. To jest szczyt absurdu i klasyczny greenwashing, czyli manipulacja mająca stworzyć mylne wrażenie, że to, czym nas się „faszeruje” werbalnie i psychologicznie, jest lepsze, zdrowsze i bardziej przyjazne dla środowiska, a przede wszystkim dla człowieka. I dodał jeszcze we wspomnianym wywiadzie: „Ludzie wydają mnóstwo pieniędzy na takie marki jak Balenciaga, by podkreślić swój status. Dzięki kawałkowi ubrania mogą być wyżej na drabinie społecznej i na wykresie popularności, mogą patrzeć na innych z góry”.
Na castingu i na wybiegu poznajemy głównych bohaterów filmu. Tak się przynajmniej na początku wydaje, że para modeli – celebrytów Carl (Harris Dickinson) i Yaya (zmarła pod koniec sierpnia 2022 Charlbi Dean) będą najważniejszymi postaciami dramatu. Twórca zaraz jednak robi surrealistyczny zwrot i obdarowuje nas zabójczo szyderczą, smutną komedią, która nie oszczędza nikogo.
Ruben Östlund to jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych współczesnych reżyserów światowego kina. Zachwyciłem się kilka lat temu dwoma jego filmami: „Turystą” i „The Square”, za który został nagodzony swoją pierwszą Złotą Palmą. Oczywiście zrealizował jeszcze kilka innych filmów, ale z tych dwóch był do tej pory najbardziej znany w Polsce.
To niezwykle przenikliwy artysta, w swoich filmach dokonuje wiwisekcji ludzkich zachowań i postaw, powiedziałbym: rozbebesza je, bada pod mikroskopem. W sposób perfekcyjny analizuje naturę człowieka, jego słabości, uwarunkowania, uzależnienia. Pokazuje trudną walkę z uśpionym wulkanem zła, który jest w każdym człowieku. Wydaje się, że wszystko kontrolujemy, a jednak… w momencie najmniej oczekiwanym wulkan wybucha. Jest w jego filmach zarówno realizm psychologiczny, nudna codzienność, pozorna – powiedzielibyśmy – mała stabilizacja, czyli po prostu egzystencja ludzka, ale jest też i tragikomedia, bo w końcu nasze życie jest i tragedią, i komedią. A ma też Östlund zabójcze poczucie humoru.
Tytułowy trójkąt można rozumieć wielorako. Najpierw jako ów wspomniany już trójkąt smutku, ale może to być także trójca rządzącą światem, czyli kasa – władza – seks, byłoby to jednak bardzo banalne i nie o tym chyba chciał nam opowiedzieć reżyser. Kluczowe znaczenie ma – tak sądzę – triada aksjologiczna: życie, śmierć i „zmartwychwstanie”.
W pułapce social mediów
Film jest podzielony na trzy części. Pierwsza nosi tytuł „Yaya i Carl”. Jej tematem jest właśnie życie.
Dziewczyna i chłopak gubią jego sens. Wykłócają się o to, kto ma zapłacić rachunek w luksusowej restauracji. Pieniądze są drażliwe. Młodzi grają role, których nienawidzą. Ich uczucie wisi na włosku konsumpcji. Przypadkowy taksówkarz zapyta Carla: „Kochasz ją? To walcz o miłość”. On nie potrafi. Ona zaś zastanawia się: co stałoby się, gdyby zaszła w ciążę? Kto by zadbał o nią, o dziecko? To nie ma sensu, followersi nie pomogą. Niezdolność do kochania.
Dzisiaj – zdaniem reżysera – jeśli chcemy coś zakomunikować, powiedzieć o swoim uczuciu lub utrzymywać kontakt ze swoimi bliskimi, nawet z osobami kochanymi przez nas, musimy być użytkownikami social mediów.
Östlund twierdzi, że ten sposób oddajemy się we władanie sił konsumpcjonizmu: „Nie da się tego uniknąć – każdy z nas coś scrolluje, w coś klika, co tak naprawdę sprowadza się to do darmowej pracy na rzecz tych platform. Nasza obecność tam generuje content, a większość z nas może w zamian otrzymać co najwyżej kilka like’ów. Niektórzy zyskują na tym więcej i często to uroda jest czynnikiem decydującym. To znowu wiąże się z wnioskiem, że piękno stało się walutą”. Życie stało się walutą. Wcześniej czy później nadejdzie inflacja.
Śmiech i stupor
Tematem drugiej, najdłuższej części zatytułowanej „Jacht” jest śmierć. Paradoksalnie fragment ten jest najzabawniejszy, szalony, perwersyjny, absurdalny, groteskowy. Totalny surrealizm. Widzowie momentami pękają ze śmiechu, ale bardzo szybko opanowuje ich stupor, bo przecież czują, że to wszystko musi skończyć się tragedią.
Na statku zebrała się menażeria niezwykłych typów. Jest Yaya i Carl, którzy może z nudów bawią się w „film pornograficzny”, parodiując schemat fabularny takich produkcji. Jest też stare małżeństwo Clementine i Winston, które swoją potęgę finansową zbudowało na handlu bronią, przyczyniając się w ten sposób do „podtrzymywania demokracji na całym świecie”. Nawet teraz podróżują z granatnikami, co w finale okaże się bardzo istotne. Jest rosyjski oligarcha, nihilista, inaczej mówiąc: komunista kapitalistyczny, który sprzedaje – jak przyznaje – „gówna”, czyli nawóz. Nazywa sam siebie „królem gówna”. Samotny człowiek ze zdegenerowanym sumieniem. Pojawia się jakiś skandynawski burżuj, specjalista od nowoczesnych technologii, ale okazuje się człowiekiem pełnym kompleksów, samotnym, poszukującym szczęścia.
Jest też kapitan statku (znakomity Woody Harrelson), wiecznie zawiany, alkoholik, bogaty kapitalista komunistyczny, kochający socjalizm i Marksa, nie liczący się z pieniędzmi, których ma pod dostatkiem. Oczywiście nienawidzi swojego prezydenta i CIA.
W jednej z najlepszych scen rosyjski oligarcha i kapitan prześcigają się w cytowaniu klasyków. Marks: „ostatnim kapitalistą, którego powiesimy, będzie ten, który sprzeda nam sznur”. Reagan: „Socjalizm działa tylko w dwóch miejscach: w niebie, gdzie go nie potrzebują, i w piekle, gdzie już go mają”. Są jeszcze cytaty z Lenina i Thatcher. Z Marka Twaina. Ale i z Edwarda Abbey’a, o którym pisano, że jest ciężkim przypadkiem „szczura pustynnego”.
I wiele jeszcze innych postaci na owym statku spotkamy, łącznie z obsługą, czyli „niewolnikami”. Reżyser wszystko stawia na głowie. Absurd sięga zenitu. Obsługa – kelnerki i kelnerzy, kucharze, marynarze, ochroniarze – wie, że o sukcesie rejsu decydują pierwsze dwie godziny i ostatni dzień.
W czasie rautu kapitańskiego pojawia się nagły sztorm, czy raczej „shitstorm” , po polsku „kałszkwał”. Choroba morska daje o sobie znać. Owoce morza wracają tam, skąd przyszły. Kawiory są nie do strawienia. Jacht zaczyna taplać się w rzygowinach i wylewających się z sedesów rozrzedzonych fekaliach. Ogólna demolka. Skojarzenia z „Wielkim żarciem” jak najbardziej uzasadnione. A także Monty Pythonem, bo feeria pomysłów Östlunda dorównuje angielskim klasykom.
I tak oto „kałszkwał” dosłownie i w przenośni rozwala wszelkie relacje społeczne, nie wspominając już o hierarchiach. Czyżby metafora naszych czasów? Że oto „wszyscy płyniemy statkiem, który już dawno obrał kurs na katastrofę”? I co? Uratuje nas tylko śmiech?
Tylko i aż wykpić?
Jest jednak jeszcze trzecia część: „Wyspa”. Jej tematem nie jest jednak zmartwychwstanie (dlatego wcześniej użyłem cudzysłowu), tylko przetrwanie.
Na bezludzie trafiają rozbitkowie. Władzę przejmuje „niewolnica”, kobieta o rysach azjatyckich, która wcześniej pracowała pod pokładem statku jako sprzątaczka. „Złapałam rybę. Przesunęłam pień. Teraz rządzę”. Odwrócenie ról, jak w „Kluczniku” Marczewskiego według dramatu Myśliwskiego. Przedziwne zakończenie filmu, chyba najbardziej dyskusyjne i dla wielu widzów nieprzekonywujące.
Reżyser tak mówi o ostatnim akcie: „Nagle okazuje się, że ci, którzy są na górze, nie mają pojęcia, jak coś stworzyć, wybudować. To ciekawe, bo wydawać by się mogło, że to właśnie oni odpowiadają za produkcję różnego rodzaju dóbr i za rozwój naszej cywilizacji. Jak przychodzi co do czego, okazuje się, że tak naprawdę ci ludzie tylko maskują swoją niekompetencję, a całą pracę wykonały inne ręce”. Tylko, że te „nowe” ręce za chwilę upodobnią się do tych, które utraciły władzę. Degenerują się szybko.
Gdyby w ten sposób interpretować finał filmu, musielibyśmy zarzucić reżyserowi banał, płyciznę i łopatologię. Widziałem lepsze filmy o odwróconych rolach społecznych. A może wszystko, co oglądaliśmy na ekranie, to była tylko demaskująca hipokryzję naszego świata medialna fikcja? Jakiś „Big Brother” czy nowy „Truman Show”? Na końcu pojawia się przecież winda. Być może bohaterowie zjadą tym nowoczesnym dźwigiem do punktu wyjścia. W układach społecznych ostatecznie nic się nie zmieni. Yaya i Carl powrócą do modelingu?
Obie płcie są jednak w kryzysie, żadna nie jest bez winy. Więc tylko wspólne i solidarne brnięcie przez ten kryzys, rezygnacja z wzajemnej gry pozorów oraz wybaczanie sobie nawzajem pogubienia i słabości dają jakąś nadzieję? Przyjmujemy inne zasady, odgrywamy różne role?
Kurczy się obszar wspólnoty i równości, siedlisko elementarnych cnót, które reprezentowała kiedyś religia. Bohaterowie w jednej z końcowych scen odmawiają ni stąd ni zowąd „Ojcze nasz” – w panice, ze strachu, z tęsknoty? A więc, powtórzę, film kończy się tak, jak się zaczął? Czyli nie ma nadziei na lepsze jutro? Östlund pozostawia nas z tymi pytaniami i niejasnościami.
A może szwedzki twórca chciał po prostu tylko i aż wykpić, wyszydzić ten świat, także siebie, i nie ma potrzeby nadawania niektórym scenom sensów, których nie mają? Julian Tuwim na „wkurzu” napisał w 1937 roku słynny poemat „Absztyfikanci Grubej Berty”, w którym „grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w d…. pocałowali”. Może Östlund też – nie w emocjach jak Skamandryta – ale w imię swojej wizji świata postanowił bezlitośnie wyszydzić współczesnych „absztyfikantów” wszelkiej maści?
Ale i tu powstaje problem. Jak widz po obejrzeniu filmu odpowie na gogolowskie pytanie: z czego się śmiejecie?
Przeczytaj też: Ruben Östlund, czyli witajcie w dżungli