rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Dziecko uchodźcze będzie w przedszkolu, a moje nie? Pozwólmy sobie na „brzydkie emocje”

Uchodźcy z Ukrainy na dworcu w Berlinie, marzec 2022. Fot. Matthias Berg / CC BY-NC-ND 2.0

Jeśli nie będziemy mówili o lękach czy złości, które się teraz w nas pojawiają, to one szybko znajdą sobie zastępcze uzasadnienie. A może i kozła ofiarnego – mówi prof. Katarzyna Prot-Klinger.

Katarzyna Sroczyńska: Niemal 80 proc. Polaków boi się wojny, 40 proc. określa ten lęk jako najwyższy na skali – wynika z przeprowadzonych w marcu badań instytutu Zymetria. Mówimy o tym lęku otwarcie, bez wstydu. Pani natomiast upomina się o miejsce w przestrzeni publicznej na inny lęk – taki, o którym wielu z nas wstydzi się głośno mówić. Lęk o to, jak za kilka tygodni czy miesięcy będzie wyglądało nasze życie w kraju, do którego napływają wciąż bardzo liczni uchodźcy. Upomina się też pani o miejsce na złość, która może się w związku z tym pojawiać. Mówi pani o daniu sobie miejsca na „brzydkie emocje”.

Katarzyna Prot-Klinger: Uważam, że bardzo niebezpiecznie jest o nich nie mówić. To w niczym nie przeszkadza mi, upominać się o szacunek dla uchodźców.

Jeśli nie będziemy mówili o lękach czy złości, które się teraz pojawiają; jeśli nie będziemy się im przyglądali, to one szybko znajdą sobie zastępcze uzasadnienie. Jeżeli możemy powiedzieć: „obawiam się tego, że moje dzieci nie dostaną miejsca w przedszkolu i będę wściekła, jeśli dziecko uchodźcze będzie w przedszkolu, a moje nie”, to nie musimy mówić, że to dziecko jest gorsze albo że uchodźcy powinni mieć mniej praw.

Mamy doświadczenie niewyobrażalnego hejtu, który wybuchł pod adresem służby zdrowia po okresie, kiedy jej pracownicy byli oklaskiwani jako bohaterowie. Takiego wybuchu się teraz boję

Prof. Katarzyna Prot-Klinger

Udostępnij tekst

Rozumiemy, że oni są w gorszej sytuacji, ale równocześnie jesteśmy wściekli. Jeśli nie przyzwolimy sobie na lęk, na złość, na poczucie niewygody, to łatwo może przyjść fala silnych emocji. Mogą one znajdować uzasadnienie na przykład w historii mordu na Wołyniu: „jestem na nich wściekła, bo oni byli wtedy na nas wściekli” albo w uzasadnianiu, że oni jednak nie zasługują na pomoc, że nie są tacy znowu biedni, albo że są niewdzięczni.

Cierpienie nie uszlachetnia.

– Uważam, że jeśli takie „brzydkie uczucia” będziemy wyciszać, albo sądzić, że w ogóle nie wolno ich czuć, to za chwilę możemy mieć do czynienia z falą złości skierowanej nie na sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, ale na konkretnych Ukraińców, a także innych uchodźców. Podobne mechanizmy mogą zresztą zadziałać w związku z udzielaniem pomocy. Każdy powinien określić, w jaki sposób i w jakim zakresie jest w stanie to robić. W przeciwnym razie może się okazać, że kiedy przyjdzie zmęczenie albo frustracja, to zamiast uznać, że źle oszacowałam swoje siły, zacznę wierzyć, że to oni – ci, którym pomagam – okazali się niedostatecznie wdzięczni, nie dość grzeczni, nie tacy, jak sobie wyobrażałam.

Bywa, że uchodźcy, którzy trafiają do naszych domów, są trudni.

– Tłumaczymy sobie, że mogą tacy być ze względu na traumę, której doświadczają. Ale to tylko część prawdy. Powtarzam zawsze, a sporo uczę o traumie, że nie jest niestety prawdą, że cierpienie uszlachetnia. Trauma często powoduje, że człowiek robi się trudniejszy, niż był przedtem. Osoby po traumie wykazują objawy PTSD: są drażliwe, wybuchowe albo przeciwnie – zamykają się w sobie.

Istnieje więc problem traumy, która nie powoduje, że człowiek staje się lepszy. Ale też nie możemy wszystkiego wiązać z traumą. Bywają ludzie po prostu niesympatyczni. To przecież nie jest tak, że nam teraz anioły zstąpiły z nieba. Mówię moim studentom: wyobraźcie sobie, jak tu teraz siedzicie w dwóch rzędach, że jeden rząd ma przyjąć do swojego domu tych z drugiego rzędu. Przecież ten drugi rząd nie jest lepszy, a osoby, które w nim siedzą, nie zaczęły być specjalnie miłe, nie – są takie, jakie są.

Tuż przed naszą rozmową widziałam na Facebooku ogłoszenie. Ktoś proponował uchodźcom zakwaterowanie i pisał o tym tak: „dam dach nad głową, wyżywienie i… moc miłości”.

– Pojawia się pytanie o oczekiwania, które są w tle takiego ogłoszenia. Skąd założenie, że osoby, które przyjdą, chcą przyjąć tę moc miłości? A może one wcale nie mają w tej chwili ochoty na przyjmowanie miłości obcego pana z Polski? Może chcą, żeby je zostawić w spokoju. Albo w ogóle nigdy nie miały potrzeby, żeby być blisko z drugą osoba. Dlaczego ta potrzeba miałaby się teraz nagle w nich narodzić?

Istnieją różnego rodzaju oczekiwania i wyobrażenia, związane z tym, jak powinna wyglądać relacja miedzy udzielającym pomocy, a przyjmującym ją. Myślę, że często można ją opisać tak: ja daję, czasami nawet więcej, niż jestem w stanie dać, a ta druga osoba powinna to przyjąć i okazać wdzięczność.

Czytając to ogłoszenie na Facebooku, miałam wrażenie, że chodzi o rodziców, którzy spodziewają się dziecka i oczekują, że będzie śliczne i słodkie.

– Dokładnie takiego przykładu użyła niedawno moja koleżanka psychoterapeutka, która pracuje dużo z dziećmi i rodzicami. I przywołała sytuację, w której matka czy rodzice muszą się zmierzyć z tym, że ich dziecko nie jest tym wyobrażonym, idealnym dzieckiem, na które czekali. O ile jednak w sytuacji rodzinnej istnieje w większości duża motywacja, żeby to dziecko przyjąć i przejść przez proces mierzenia się z tym, że nie jest idealne, o tyle w spotkaniu z uchodźcą, którego przyjęliśmy do domu, aż takiej motywacji nie ma.

Kolejna historia – tym razem z małego miasta, które bardzo ładnie zajęło się uchodźcami, udostępniło im m.in. hotele. Ale to miasteczko utrzymuje się z turystyki, a nadchodzi sezon i uchodźcy będą musieli być translokowani. Mieszkańcy martwią się, że trzeba ich będzie przenieść. Ale przecież to są dorośli ludzie! Nie przychodzi nam do głowy, że oni mogą mieć swój osobisty plan, że mogą zdecydować, czego chcą, czy wolą zostać, czy wolą się przenieść, może wyjechać.

Organizacje pomocowe polecały osobom, które przyjmują uchodźców w swoich domach, by podpisywały z nimi umowy dotyczące udostępnienia lokalu. Albo by przynajmniej porozmawiały, jak sobie wyobrażają tę sytuację: na jak długo, na jakich zasadach. Rozmawiałam dziś z redaktorem lokalnej gazety, która też drukowała wzory takich umów. Z dumą powiedział, że nikt z nich nie korzystał. Jego zdaniem świadczy to o wyjątkowej gościnności.

– Lubimy o sobie myśleć jako o wyjątkowo sprawnych, gościnnych, dobrze odnajdujących się w sytuacjach trudnych. Niestety, sytuację, w której się po ataku Rosji na Ukrainę znaleźliśmy, można opisać za pomocą uniwersalnej krzywej katastrofy. Usłyszałam o niej po raz pierwszy przy okazji pandemii i zrobiła na mnie duże wrażenie. Lubimy powtarzać, że my, Polacy, świetnie się odnajdujemy właśnie w sytuacjach katastrof, i że to nasza wyjątkowa cecha. Tymczasem krzywa katastrofy pokazuje, że to cecha wszystkich, nie tylko nasza.

Istnieje uniwersalny sposób zachowania społecznego w sytuacji katastrofy: najpierw, przez pierwsze dni, następuje załamanie, potem przez miesiąc czy dwa trwa miesiąc miodowy, podczas którego społeczeństwo uruchamia wszystkie swoje środki i zasoby. W pandemii szyliśmy maseczki, robiliśmy zrzutki, izolowaliśmy się. A potem następuje mocne załamanie i krzywa opisująca funkcjonowanie społeczne spada znacznie poniżej wyjściowego poziomu. Wtedy rodzą się konflikty, złość, wściekłość. Mamy zresztą doświadczenie niewyobrażalnego hejtu, który wybuchł pod adresem służby zdrowia po okresie, kiedy jej pracownicy byli oklaskiwani jako bohaterowie. Takiego wybuchu się teraz boję.

Rozumiem, że po początkowym okresie zaburzenia w funkcjonowaniu następuje moment heroiczny, kiedy zbieramy się w sobie, potem czujemy się fantastycznie, czujemy, że jako społeczeństwo jesteśmy rzeczywiście razem. Ale nie dostrzegamy ciemnych stron sytuacji, w której się znaleźliśmy. Aż pewnego dnia do głosu zaczynają dochodzić frustracja, lęk i gniew. Pojawiają się kłopoty w relacjach i kłopoty organizacyjne.

– I szukanie kozła ofiarnego. Uznajemy, że ktoś musi być tej sytuacji winny. Niestety, pada często na tego, kogo najprościej jest obarczyć winą. Teraz np. najprościej byłoby zrzucić wszystko na uchodźców.

Przekonuje mnie to, co pani mówi o znajdowaniu miejsca na trudne emocje, ale jednocześnie boję się, że jeśli to zrobimy, to zajmą je hejt, nienawiść albo putinowska propaganda.

– Czym innym jest bezpardonowy, wulgarny atak na osobę, a czym innym mówienie o swoich emocjach. Albo o tym, że mamy jakieś przekazy rodzinne. Dla części osób jest to – powiedzmy umownie – Wołyń. Historii o tym można wysłuchać i powiedzieć: widzę, że w tej sytuacji pomaganie dla ciebie może być trudne, czy nagły napływ Ukrainców może budzić twój lęk. Chodzi o to, żeby to słyszeć i rozumieć, że to jest problem.

Vamik Volkan, psychoanalityk, z pochodzenia cypryjski Turek, mówi, że w sytuacji traumatycznej może dochodzić do tzw. zapaści czasowej. Przeszłość zaczyna się rozgrywać tu i teraz. Dobrym przykładem tego zjawiska jest katastrofa smoleńska. Kiedy słuchało się relacji i wiadomości tuż po wypadku, czasem można się było pogubić, czy chodzi o zamordowanych w Katyniu w latach 40., czy o tych, którzy zginęli wówczas, w 2010 r. Rozdzielenie jednej rzeczywistości od drugiej jest możliwe, kiedy otwarcie mówimy o tym, co się w tym konkretnym momencie wydarzyło: Katyń był kiedyś, mam taki przekaz rodzinny, ale teraz – jest teraz. W ten właśnie sposób ustanawiamy chronologię wydarzeń. Przez lata nie wolno było mówić o Katyniu, tym łatwiej mogło dojść do zapaści czasowej. To, o czym się rozmawia, nie działa na poziomie nieświadomych przekazów, staje się świadome.

Akceptuję też sytuację, w której ktoś mówi: „Moja rodzina tyle wycierpiała na Wołyniu, że nie chcę teraz mieszkać z uchodźcami w moim domu. Mogę zareagować na kryzys humanitarny w inny sposób, na przykład wpłacić pieniądze na zbiórkę”. Mówię tutaj o zrozumieniu dla tego, że ktoś może tak czuć, ale absolutnie nie o hejcie.

Proponuję – może to szalone, może naiwne – by w leczeniu społeczeństwa zastosować metody pracy terapeutycznej w grupie. Umowa jest taka: myślimy, a nie działamy. Staramy się zapanować nad złymi emocjami, poddać je analizie, a nie działać impulsywnie, czyli np. niekontrolowaną agresją słowną. Nie rozgrywamy tego, co się w nas dzieje. Napaść słowna jest już rozegraniem emocji. Jest tym, co w psychoterapii określa się jako acting out. Nie myślę, nie opowiadam o tym, co myślę, tylko wyrzucam to z siebie.

Czyli czas, który właśnie przeżywamy, wbrew pozorom nie jest tylko czasem na działanie, ale również na przeżywanie. Na to, żeby rozmawiać o emocjach.

– Tak myślę. Ta rozmowa może się toczyć na różnych poziomach – zarówno w rodzinie, jak i w większych grupach, również w mediach. Bliska mi jest koncepcja psychoanalityka Wilfreda Biona, że każdy z nas potrzebuje pomieszczenia uczuć, ale na szczęście możemy wzajemnie w sobie te uczucia pomieszczać.

Po moim artykule w „Krytyce Politycznej” („Uchodźcy a brzydkie emocje, które są w nas”), przy okazji którego przestraszyłam się zresztą, że mogę zostać źle zrozumiana, miałam trochę reakcji typu: przyzwoitość to przyzwoitość, a ta pani za bardzo kombinuje. Albo się w tej sytuacji pomaga, albo nie, albo robi się dobrze, albo źle i nie ma co kombinować. Ale też otrzymałam, co dla mnie było ważne, sygnały od bliższych i dalszych osób, że mój tekst im pomógł, że było im trudno mówić o niektórych uczuciach.

Nie warto zatem bać się kłótni przy rodzinnym stole: niektórzy pomagają, a ciocia z wujkiem nie, i w dodatku mówią, że to, co się dzieje, w ogóle im się nie podoba i obawiają się, że teraz kolejki do lekarzy jeszcze bardziej się wydłużą. Może się nawet w tym lęku zapędzają i już znaleźli winnego. Rozumiem jednak, że rozmowy, w której im na to pozwalamy, nie powinniśmy unikać.

– Nie powinniśmy, ale myślę, że ważny jest moment, w którym powiemy: słuchaj, ja też trochę się boję. I to nie dlatego, że postanowiliśmy manipulować ciocią, tylko że rzeczywiście jesteśmy w stanie nie tylko zrozumieć, ale i odnaleźć w sobie podobne emocje. Może nie boimy się o lekarza, bo nie jesteśmy jeszcze tak chorzy jak ciocia, ale boimy się na przykład, że możemy stracić pracę, bo znajdzie się ktoś na nasze miejsce.

To, co się wydarzyło, jest trudne na różnych poziomach. Byliśmy przez lata bardzo jednorodni narodowościowo, etnicznie, religijnie. I nagle pojawiło się doświadczenie, które w wielu innych krajach jest codziennością: idzie się do jakiejś dzielnicy i słyszy się inny język. U nas to stało się z dnia na dzień. Wychodzimy w Warszawie na spacer i może się zdarzyć, że słyszymy głównie ukraiński, kelnerzy mówią z ukraińskim akcentem, kierowca w taksówce mówi tylko po ukraińsku. Bardzo bym się cieszyła, gdyby Polska stała się krajem wielokulturowym, ale rozumiem, że jeżeli dochodzi do tego w ciągu miesiąca, jest to bardzo trudne.

Zwraca też pani uwagę, że skupiając się na pomaganiu, zapominamy o tym, że wśród nas są ludzie, którzy być może nie mają zasobów, żeby pomagać. Chodzi nie tylko o zasoby materialne, ale także psychiczne.

– Moja koleżanka, która bardzo się angażuje w działania pomocowe – podziwiam ją od dłuższego czasu – zapytała mnie, jak radzić sobie ze złością, którą ona odczuwa wobec przyjaciółki. Ta druga kobieta nie pomaga i podkreśla, że nie będzie pomagać, w dodatku robi jeszcze jeden ruch – moim zdaniem niepotrzebny – mówi: i ty też powinnaś odpocząć. Myślę, że musi sobie jakoś wytłumaczyć to, że się nie angażuje. Moja znajoma jest na tyle zła, że nie wie, czy ta przyjaźń będzie mogła być odbudowana. Trochę o tym rozmawiałyśmy. Zrozumiałam z opisu, że tamta osoba z powodu jakiejś historii życiowej musiała dokonać wysiłku zajęcia się sobą i skupienia na sobie. To była jedyna możliwość, żeby przetrwać. W rezultacie nie ma w tej chwili odpowiednich zasobów psychicznych, nie może zająć się drugim człowiekiem. Może nam się to nie podobać, ale tak też bywa.

Weźmy przykład terapeutów. Nasza praca polega na tym, żeby emocjonalnie pomieszczać inne osoby. Ale w życiu terapeuty zdarzają się traumatyczna sytuacje, na przykład ktoś z jego bliskich umiera. Terapeuta powinien wówczas określić, czy ma nadal emocjonalną pojemność, czy jest w stanie przyjmować pacjentów. Być może powinien zrobić sobie przerwę, żeby odzyskać ten psychiczny kontener – wracam znowu do Biona.

Przyjęcie potrzebującego do domu jest konkretną pomocą, ale też dobrą metaforą wewnętrznej przestrzeni. Czy jesteśmy w stanie zmieścić kogoś nie tylko w przestrzeni fizycznej, ale i psychicznej? Niezwykle mi się podoba idea kontraktu między udostępniającym dom a gościem, o której pani mówiła. Pomysł, by z góry ustalić zasady. Dla nas i dla osób, które przyjmujemy, będą to zasady bezpieczeństwa. Kontrakt w psychoterapii, który zawierają na początku terapeuta i pacjent, ma chronić pacjenta, a przede wszystkim – relację. Buduje ją i chroni.

Poza psychicznymi są jeszcze ograniczone zasoby materialne. Jest wokół nas wielu ludzi, którzy boją się tej wydłużonej kolejki do lekarza nie tylko dlatego, że są schorowani, ale także dlatego, że nie stać ich na prywatną opiekę medyczną.

– Są też osoby, które korzystają z jakiejś formy pomocy społecznej. I kiedy wszyscy są zaangażowani w pomoc uchodźcom, zasadne jest myślenie: czy w ogóle będzie czas, żeby ktoś zajął się moją sprawą, czy starczy dla mnie pieniędzy. Te obawy są zupełnie zrozumiałe.

Wesprzyj Więź

Bardzo bym nie chciała, byśmy poszli w kierunku podziału na my i oni. My jesteśmy lepsi, oni – gorsi. Żebyśmy my, którzy mamy się czym dzielić, nie oceniali tych, którzy mają zdecydowanie mniej możliwości dzielenia się.

Prof. Katarzyna Prot-Klinger – psychiatra i psychoterapeutka, analityczka grupowa. Zajmuje się terapią ocalałych z Holokaustu i psychoterapią osób z doświadczeniem psychozy

Przeczytaj także: Moja bezradność z M.

Podziel się

9
Wiadomość