Znak. Rok Miłosza

Lato 2024, nr 2

Zamów

Moja bezradność z M.

Fot. Pexels / Pixabay

Infolinie z pomocą terapeutyczną dla uchodźców są zajęte, na jednym z numerów czekam na połączenie pięćdziesiąt minut. Gdy gdzieś słyszę początkowe zapewnienie o pomocy, a potem – po poznaniu szczegółów – westchnienie, że „jednak nie dla takiej pani”, rzucam pod nosem wulgaryzmami. Zaczynam rozumieć, że zostałem z tym sam.

Żółta, a może już czerwona, lampka zaświeciła się po raz pierwszy przy kolacji, gdy M. – dwudziestojednoletnia studentka z Kijowa – powiedziała, że kocha alkohol, lubi „eksperymentować” z narkotykami i spytała, czy mam może w domu marihuanę („Szkoda, że nie…”).

Ale tych lampek było w ciągu pierwszej doby więcej. Wtedy, gdy wypiła na raz dwie butelki wina (jedno miała swoje, drugie znalazła w lodówce); gdy w środku nocy słuchała bardzo głośno muzyki; gdy poprosiła mnie o całkiem niemało pieniędzy i wezwanie ubera, a potem się okazało, że pojechała za Warszawę do kosmetyczki; gdy wróciła w środku nocy („Zapłać panu taksówkarzowi, czeka na dole…”) i zapewniała, że od godz. 20 do 24 szukała… pracy w banku.

Wesprzyj Więź.pl

Szykowałem się na przyjęcie uchodźców. Przeczytałem świetny poradnik fundacji HumanDoc, przygotowałem listę telefonów, które mogły się przydać (przychodnia, poradnie itd.); co ważniejsze informacje (kod do domofonu, mój numer) zapisałem na kartce i położyłem w pokoju przeznaczonym dla gościa. Wiedziałem też, że nie powinienem ciągnąć za język, raczej dać odpocząć. Dziwne zdarzenia pierwszej doby zrzuciłem więc na karb trudnych doświadczeń M. (przeżyła tydzień w oblężonym mieście) i młodego wieku oraz na moje łagodne usposobienie i niechęć do dyscyplinowania innych.

M. krzyczała, a ja boleśnie uświadomiłem sobie, że mieszkam sam i mam tylko dwie ręce (do tego jedną mniej sprawną). Chciała mnie trzymać akurat za tę, którą posługuję się w niemal wszystkich czynnościach. Mniej sprawną próbowałem więc wyszukać na telefonie całodobowy dyżur terapeutyczny. Okazało się, że nie ma niczego takiego

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Gdy wróciła – nie była pijana, ale nie chciała spać – usiedliśmy przy herbacie i opowiedziałem jej, jakie zasady panują w domu. Posługiwała się rosyjskim i ukraińskim, nieco też angielskim, ale twierdziła, że rozumie polski i prosiła, by w nim się do niej zwracać. By mieć pewność, że rozumie, użyłem translatora. Przy każdym elemencie przytakiwała, deklarowała, że oczywiście się zastosuje, przepraszała za poprzednie zachowanie i ogólne zrobienie w domu strasznego bałaganu.

Poszedłem spać około drugiej, nieco – przyznaję – zadowolony, że udało mi się postawić granice, absolutnie nieświadomy, że być może przyspieszyłem rozwój wypadków…

Zderzenie z bólem

Około czwartej obudziła mnie głośna muzyka. A potem wrzask, który mieszał się z płaczem. M. stała na środku łazienki i krzyczała – po angielsku – że rosyjscy naziści zastrzelili jej koleżankę.

Właśnie wtedy nastąpiło moje pierwsze zderzenie z uczuciem, które nie opuszczało mnie przez kolejne dwa dni – dojmująca bezradność. Po pierwsze, nie mam przygotowania terapeutycznego ani psychologicznego, nie bardzo wiedziałem, co w tej sytuacji zrobić, jak ją uspokoić.

Po drugie – mieszkam sam i boleśnie uświadomiłem sobie, że mam tylko dwie ręce (do tego jedną mniej sprawną). M. chciała mnie trzymać akurat za tę, którą posługuję się w niemal wszystkich czynnościach. Mniej sprawną próbowałem więc wyszukać na telefonie całodobowy dyżur terapeutyczny. Okazało się, że nie ma czegoś takiego. A fundacja, która mi przysłała lokatorkę, nie odpowiada na smsy. Dzwonić ciężko, jest przecież piąta nad ranem, mam tylko numer koordynatora, dam mu spać.

Trwa chyba najdłuższa godzina w moim życiu. Siedzimy oboje na podłodze, albo inaczej: ja na łóżku, ona chce na podłodze sama. Krzyczy i płacze, płacze i krzyczy. Powtarza słowa o tragedii, która ją spotkała (do teraz dźwięczą mi w uszach…). Sprawia wrażenie, jakby dźwigała ból znacznie większy niż jej drobne ciało. Prosi, żeby jej pomóc, a na zapewniania, że pomogę, odpowiada: „Nie chcę!”. Z czasem zaczyna rzucać o ziemię swoim telefonem (nie wiedziałem, że można aż tak rozbić iphone’a) i butami. Zatacza się. Zabieram jej z ręki lampkę wina (musiała wieczorem przynieść ze sobą alkohol), chowam szklanki. Pilnuję, by nie wyszła na balkon (jest zimno, no i siódme piętro…) – robi to dopiero, gdy idę otworzyć drzwi.

Pukają policjanci, wezwani przez sąsiadów. Wyjaśniam funkcjonariuszom sytuację. Próbują porozmawiać z M., ta na ich widok reaguje zaskakującą agresją (wcześniej wobec mnie nie była agresywna). Wzywają karetkę, ratownicy po krótkim wywiadzie decydują się zabrać M. do szpitala.

Zderzenie z bezsilnością

Zawieszenie trwa praktycznie cały następny dzień. Nie mam pojęcia, co dalej. Błędnie też zakładam, że teraz sprawą zajmie się instytucja, za której pośrednictwem M. do mnie trafiła, zresztą znam się z jej członkami – i zawodowo, i prywatnie. Tylko że oni – jak przyznają – nie mają jeszcze wypracowanych „metod działania w takich przypadkach”, przecieram szlaki. Zalecają, bym wskazał dziewczynie kilka adresów innych miejsc pomocowych i spokojnie wydał jej rzeczy (oraz kota); przypominają, że nie mam wobec niej formalnej odpowiedzialności. Przepraszają poza tym za zaistniałą sytuację.

Kończymy rozmowę bez żalu – i teraz rozumiem, że skupiając się na relokacji uchodźców do prywatnych mieszkań, nie przewidzieli odstępstw od schematu. Zaczynam się domyślać tego, czego obawiałem się najbardziej – trzeba będzie działać samemu.

M. wraca późnym wieczorem, jak się okazuje z izby wytrzeźwień, gdzie trzymali ją aż do 19 (u mnie stawia się ok. 23, nie mam pojęcia, co robiła te cztery godziny pomiędzy). Niemal równocześnie zjawia się mój brat, przystaje na prośbę, by zostać na noc.

Rano biorę dzień wolnego. Doglądamy M.; pytamy, czego jej potrzeba. Wypija kawę, jeść nie chce. Twierdzi, że ma wstrząs mózgu, bo „brutalni polscy policjanci” sprawili, że uderzyła się w głowę – policjanci, w przeciwieństwie do ratowników, pozostali oazą spokoju i przykładem taktu, ale ktoś po drodze mógł ją uderzyć, to niestety realne. Trzeba więc obserwować jej ruchy. Po kilku godzinach leżenia objawy mijają, wraca apetyt, jemy obiad, M. prosi, by jej puścić film na projektorze. Po chwili skupia się na słuchaniu muzyki.

Dla mnie z kolei trwa kolejne zmaganie – poszukiwanie pomocy instytucjonalnej. Na co dzień choruję, gdy muszę wykonać telefon do obcej osoby, teraz spędzam na tym praktycznie cały dzień.

Bywa różnie. Przyjaciele z redakcji co chwila dopytują, myślą też nad rozwiązaniami. Rozmawiam z szefową jednej z organizacji zajmującej się pomocą osobom w kryzysie bezdomności. Nie oczekuję od niej doraźnej pomocy, nie ta branża, ale dostaję zrozumienie i kilka wskazań, pomysłów, gdzie by można było uderzyć. Podobnie, gdy ogłaszamy przez Facebooka, czy może znajdzie się ktoś, kto przyjmie uchodźczynię w kiepskim stanie psychicznym, po przejściach – odzywają się do mnie bliscy lub dalsi znajomi, rozmawiamy, co można zrobić. Próbuję również zasięgnąć opinii fachowców, liderów pomocowych instytucji, których znam zawodowo (najczęściej, co zrozumiałe, są zajęci).

Zajęte są też infolinie z pomocą terapeutyczną, na jednym z numerów czekam na połączenie pięćdziesiąt minut. Gdy gdzieś z kolei słyszę początkowe zapewnienie o pomocy, a potem – po poznaniu szczegółów – westchnienie, że „jednak nie dla takiej pani”, rzucam pod nosem wulgaryzmami. Z irytacji, z bezsilności.

Próbuję wciąż działać, zbywam tych, którzy sugerują mi nierealne rozwiązania lub pouczają; od lat też mam silną awersję do wszelkich używek i nie bardzo widzi mi się teraz zaopatrywanie w marihuanę, żeby łagodzić objawy ataków M. (to miałoby pomóc). Mimowolnie odzywa się we mnie fatalizm… Przypominam sobie finał „Chinatown” Polańskiego, w którym bohater grany przez Nicholsona z rezygnacją i rozpaczą rzuca: „Możliwie jak najmniej…” [angażować się, bo to na nic]. Dwa dni później właśnie tak odpowiadam koledze na pytanie, czy dalej będę przyjmował w domu uchodźców. Nie rozumie, nie jest kinomanem…

Pomoc na „kiedyś”

Znajduję na przykład fundację dla młodocianych uzależnionych. Dzwonię. Rozmawiamy długo i życzliwie. Pani po drugiej stronie słuchawki autentycznie słucha, dopytuje, wyraźnie ma dla mnie czas.

Mówi, że obecnie podopieczni mieszkają po trzy osoby, samodzielnie, mają za zadanie sami siebie kontrolować. Oczywiście nie ma możliwości, by dokooptować im osobę „potencjalnie niebezpieczną” (bo ciągnącą do używek), w dodatku nieznającą dobrze języka. Ale za trzy tygodnie otwierają duży ośrodek na kilkanaście osób, z określonym planem dnia, z terapeutami i kontrolą. – Gdyby pan przetrwał te kilkanaście dni, proszę mi dać znać, będziemy mogli pomóc. Bardzo współczuję. – Wierzę jej, a ona dobrze wie, że potrzebuję czegoś „na już”. Życzymy sobie spokojnych dni. 

Od jednej ze specjalistek dowiaduję się, że popełniłem błąd, przyjmując jako samotnie żyjący młody mężczyzna studentkę – że to potencjalnie niebezpieczna sytuacja, mógłbym zostać oskarżony o napaść seksualną, a wtedy byłoby słowo przeciwko słowu. Może jest w tym racja, nie pomyślałem o tym.

Za trzy tygodnie otwierają duży ośrodek na kilkanaście osób, z określonym planem dnia, z terapeutami i kontrolą. – Gdyby pan przetrwał te kilkanaście dni, proszę mi dać znać, będziemy mogli pomóc. Bardzo współczuję. – Wierzę mojej rozmówczyni, a ona dobrze wie, że potrzebuję czegoś „na już”. Życzymy sobie spokojnych dni

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Zresztą podobnie mówili ratownicy. – Co ci przyszło do głowy, żeby ją gościć? – Wychodzę z założenia, że jak człowiek jest potrzebujący, to trzeba mu pomóc… – odpowiadam z przekonaniem. I słyszę: – Przez takich pierdolonych samarytan mamy teraz ręce pełne roboty! – Co miałem im odpowiedzieć? Że lepiej być naiwnym niż nieczułym? Przerzucamy się wulgaryzmami, protestuję przeciwko ich – łagodnie mówiąc – niedelikatności, zarzucam im też pod nosem, gdy wspominają o „dzikim narodzie”, że są po prostu rasistami, używam tego samego przymiotnika co oni chwilę wcześniej…

Różne warianty

Teraz, po fakcie, słyszę nierzadko skrajne opinie o moim ostatnim tygodniu. Albo jestem „wspaniałym człowiekiem” (bo nie odstawiłem M. w nocy na dworzec?), albo kimś, kto sobie kompletnie nie poradził z tym zdarzeniem i przysporzył biednej dziewczynie cierpień.

Nie odnajduję siebie w żadnym ze skrajnych sądów – nie byłem wcale wspaniały, działałem najlepiej, jak umiałem, ale umiałem w tej sytuacji niewiele. Pewien splot zdarzeń – dokładniej: wizyta mojego brata – spowodował, że nie dokonałem trudnego etycznie wyboru i nie wysłałem M. pod drzwi jednej z instytucji w środku nocy. Nieludzko odsyłać kogoś, komu wcześniej próbowało się pomóc, prawda? Z drugiej strony byłem w tej sytuacji, powtórzę, kompletnie sam, z poczuciem, że do zdarzeń takich jak wczoraj może dojść znowu. Pewnie bym później łagodził ten wybór słowami, że obecnie wokół instytucji pomocowych lub na warszawskich dworcach jest tłum wolontariuszy, nawet nocą, że najpewniej ktoś szybko by się M. zajął, że nie byłaby sama. Ale przecież nie mogłem tego wiedzieć, raczej musiałbym funkcjonować ze świadomością, że uratowałem siebie, a ją skazałem na niebezpieczeństwa.

Towarzyszył mi brak fachowego rozeznania sytuacji, nie ukryję tego. Ucieszyłem się, gdy w którejś z fundacji usłyszałem, że przyjadą po M. i umieszczą ją w „specjalnej placówce”. Kolejny telefon precyzuje jednak sprawę. Okazuje się, że nie przyjadą (bo nie mają dziś do tego ludzi), a ta placówka to po prostu szpital psychiatryczny – wystarczy wezwać policję (tak słyszę) i policja ją tam zawiezie.

Kulturalnie dziękuję, ale odmawiam. Mam przed sobą dwudziestojednoletnią kobietę, popijającą spokojnie herbatę, czytającą książkę. I niepewną. Widzę to w jej oczach – nie ma pojęcia, co się z nią stanie, wie tylko, że dwie noce temu przekroczyła jakąś granicę, która pociągnie za sobą zmianę, także miejsca zamieszkania. „Szpital to nie miejsce dla niej. Państwo nie rozumiecie, o czym mówię” – rzucam tylko i odkładam słuchawkę.

Tyle że ten wariant nie okazałby się chyba wcale najgorszy. Zakładam to dopiero po czasie. Dzięki ogłoszeniu brata na Facebooku odzywa się psycholog, która podejmuje się opieki nad M., i ma sobie z nią „spokojnie poradzić”. Czuję ulgę. Ale po dwóch dobach odbieram telefon, że M. uciekła, że zgubiła telefon, że zaginięcie zgłoszono na policję, a jeśli się znajdzie, pani psycholog od razu zawiezie ją do szpitala psychiatrycznego. Nie ma, jak tłumaczy, innego wyjścia (o tym, że jest ono nierealne, za chwilę).

Odejścia, powroty

Puka do moich drzwi po kilku godzinach, zapamiętała mój adres, i tylko mój. Wita mnie z uśmiechem na ustach i okrzykiem: „Hello, my friend!”. Wiem, że zwiała od opiekunki, od razu do niej dzwonię. W międzyczasie M. opowiada, że za dwa dni wyrusza do Niemiec, a potem do Ameryki. To oczywiście ma tyle wspólnego z prawdą, co historia – opowiadana, gdy jeszcze mieszkała u mnie – że jest piosenkarką albo snajperem. Wojna spowodowała chyba, że uciekła w inny, lepszy świat. Nie dziwię się.

Napisałem jej na kartce adres opiekunki – pani psycholog, zeszliśmy na dół. Myślałem, że czeka na nią taksówkarz lub kierowca ubera, w samochodzie siedział jakiś chłopak. Wręczyłem mu kartkę, obiecał, że bez problemu odwiezie ją na miejsce. Nie dotarli tam ani godzinę, ani dobę później…

Kończenie tego tekstu przerwał mi dzwonek domofonu. Jest 1:45 w nocy. M. znowu na dole. Na pytanie, co robiła przez ostatnie dwie doby, mówi, że zwiedzała miasto, że bawiła się z przyjaciółmi tak dobrze, iż nie potrzebowali snu (teraz stoi przede mną sama). Zgodnie z zaleceniem psycholog, u której mieszka, od razu wzywam karetkę, proszę o psychiatryczną. Słyszę, że nie ma takiej możliwości, jeśli zachowuje się spokojnie, no i że to sama osoba zainteresowana musiałaby chcieć takiej pomocy. Dzwonię więc po policjantów, są na miejscu po kilkunastu minutach. Po długich wyjaśnieniach ci dzwonią – mają ode mnie numer – do obecnej opiekunki M. Odpowiada, że można ją przywieźć po rzeczy i kota, natomiast nie chce jej już przenocować.

Wesprzyj Więź

Przekonuję moją dawną lokatorkę, by pojechała na noc do jednej z noclegowni dla uchodźców. Zgadza się, rano ma stawić się po swoje bagaże do pani, u której mieszkała. Wychodzi z policjantami.

Żegnamy się krótkim „cześć”. M. mówi, że jutro wsiądzie do pociągu do Berlina, bo „Niemcy to wielki i piękny kraj, dobry dla uchodźców”. Nawet jeśli tym razem jej słowa są zgodne się z rzeczywistością, czy znajdzie tam kogoś, kto będzie w stanie jej pomóc?

Przeczytaj też: Czułem nieadekwatność pomocy. Moje sześć godzin z uchodźcami na dworcu

Podziel się

14
5
Wiadomość