List polskich teologów w obronie Benedykta XVI jest zły: abstrahując od aktualnej sytuacji Kościoła, próbują bronić ludzkiej nietykalności jak bóstwa.
Przypomnijmy krótko, od czego zaczęła się cała sprawa, bo nie jest to rzecz bez znaczenia.
20 stycznia br. w Monachium przedstawiono raport na temat nadużyć seksualnych i błędów w postępowaniu w archidiecezji monachijskiej. Jednym z biskupów tamtego czasu był kard. Joseph Ratzinger. Raport zarzuca mu niewłaściwe zachowania w czterech przypadkach.
Przypadki te szczegółowo omawia niemiecki historyk i publicysta Michael Hesemann na portalu Exaudi. Pierwszy przypadek dotyczyć miał księdza, który dopuścił się wykorzystywania seksualnego dużo wcześniej, wcześniej też został wysłany z Monachium za granicę. Za czasów kard. Ratzingera otrzymał zgodę na powrót do diecezji monachijskiej na emeryturę. Zgodę tę miał wydać nie sam Ratzinger, ale wikariat generalny.
Drugi przypadek to ksiądz z zagranicy, który przyjechał robić w Monachium doktorat. Ratzinger przyjął go, gdyż ksiądz polecany był przez swojego wujka, biskupa. Wujek biskup nie wspomniał, że siostrzeniec był wcześniej w swoim kraju skazany za nadużycia seksualne – w każdym razie nie ma dokumentów potwierdzających wiedzę Ratzingera na ten temat. Później młodego księdza widziano w Monachium, jak pływał nago w rzece. Usunięto go wówczas z parafii i odesłano do domu.
Dziś każdy powinien umieć na pytania odpowiadać – i traktować je jak pytania, a nie zarzut czy atak. Ale też dziś każda osoba złapana na małym choćby kłamstwie, utraci zaufanie, przynajmniej niektórych. Nawet jeśli nazywa się Ratzinger
Trzecia sytuacja dotyczy księdza, który robił zdjęcia dziewczynkom, przebierającym się do przedstawienia teatralnego. Ksiądz został skazany, usunięty z parafii, skierowany do szpitala i do domu seniora tak, żeby nie miał kontaktów z osobami małoletnimi.
Czwarta wreszcie sytuacja to przypadek ks. Petera Hullermanna z diecezji Essen. Ten duchowny molestował dzieci, będąc pod wpływem alkoholu. Jego ordynariusz zdecydował o wysłaniu go na leczenie do Monachium. Tu pojawiają się wątpliwości, ponieważ sam Ratzinger twierdzi, że nie został poinformowany o tym, jaka jest przyczyna skierowania księdza na leczenie. Inni przekonują, że niemożliwe jest, żeby nie miał tej wiedzy. W każdym razie wtedy zapadła decyzja o przyjęciu go w diecezji na terapię. Kiedy ksiądz przebywał już na leczeniu, pozwolono mu również przebywać na plebanii, a miejscowy proboszcz angażował go w działania parafialne. Ksiądz Hullermann nie wyrządził tam nikomu bezpośredniej krzywdy, ale poza parafią i w miejscu, w którym był anonimowy, obnażał się publicznie. Wtedy został usunięty z posługi duszpasterskiej. Później znalazł pracę w szkole, co również rzuca nieco światła na to, jak podchodzono wówczas do problemu pedofilii.
Był czy nie był?
W sprawie Hullermana znajduje się punkt zapalny całego raportu. Raport stwierdza bowiem, że Ratzinger był obecny na spotkaniu, na którym zdecydowano o przyjęciu ks. Hullermana do diecezji Monachium. W obszernym oświadczeniu, dołączonym do raportu, Benedykt XVI temu zaprzeczył.
Oczywiście wzburzenie wzbudziła już sama informacja o czterech przypadkach zaniedbań, jakich miał się dopuścić Ratzinger jako biskup – jeszcze przed tym, zanim podano do wiadomości szczegóły tych spraw. Najważniejsze było jednak pytanie o to, kto mówi prawdę w kwestii spotkania na temat ks. Hullermanna: czy Ratzinger na tym spotkaniu był, jak mówi raport, opierając się na dokumentach – czy go nie było, jak przekonywał on sam.
Kilka dni później ukazał się komunikat zespołu prawników kanonistów, współpracujących z Benedyktem XVI. Stanęli oni w jego obronie, przekonując, że w żadnym z czterech przypadków kard. Ratzinger nie był świadomy nadużyć seksualnych ani nie podejrzewał, że wspomniani księża mogą się ich dopuszczać – a raport nie udowadnia w żaden sposób jego wiedzy, a jedynie ją zakłada. Prawnicy przekonywali też, że nie można mówić o kłamstwie Benedykta w sprawie spotkania dotyczącego ks. Hullermanna – bo chociaż papież rzeczywiście na takim spotkaniu był, to dotyczyło ono tylko przyjęcia go w diecezji na leczenie, a nie skierowania do pomocy w duszpasterstwie. Ta druga kwestia została rozstrzygnięta już poza nim.
Błąd z naszej strony
24 stycznia głos zabrał sam Benedykt XVI. W krótkim komunikacie przekazanym niemieckim mediom przyznał, że wbrew wcześniejszym relacjom uczestniczył w posiedzeniu rady diecezjalnej 15 stycznia 1980 r., a pomyłka była wynikiem błędu w redakcji oświadczenia, dołączonego do raportu. Abp Georg Gänswein mówił w rozmowie ze stacją EWTN, jak bardzo papież na to nalegał: „Musimy natychmiast powiedzieć, że to był błąd z naszej strony. Musimy powiedzieć tak szybko, jak to możliwe”. Widać tu, że Benedykt XVI doskonale zdawał sobie sprawę z ciężaru tej pomyłki i co oznaczać będzie – nie tylko dla niego, ale dla całego Kościoła – oskarżenie go o kłamstwo. Miał rację.
Kilka dni później, 8 lutego, ukazał się obszerniejszy list w tej sprawie. Benedykt przyznaje w nim, że w opracowaniu liczącego aż 82 strony oświadczenia – memorandum, dołączonego do styczniowego raportu, pomagali mu prawnicy z kancelarii w Monachium. To oni analizowali osiem tysięcy stron dokumentów oraz kolejnych dwa tysiące stron ekspertyz. W tej pracy – jak przekonuje papież senior – doszło do przeoczenia. „Błąd ten, który niestety wystąpił, nie był zamierzony i mam nadzieję, że jest do wybaczenia” – pisze Benedykt.
Dalej mamy do czynienia z wyznaniem własnej grzeszności i słabości: „We wszystkich moich spotkaniach (…) z ofiarami nadużyć seksualnych popełnianych przez kapłanów, patrzyłem w oczy konsekwencjom bardzo wielkiej winy i nauczyłem się rozumieć, że my sami jesteśmy wciągani w tę bardzo wielką winę, kiedy ją lekceważymy lub kiedy nie stawiamy jej czoła z konieczną stanowczością i odpowiedzialnością (…). Podobnie jak podczas tamtych spotkań, po raz kolejny mogę jedynie wyrazić wszystkim ofiarom wykorzystywania seksualnego mój głęboki wstyd, mój wielki ból i moją szczerą prośbę o przebaczenie. Niosłem wielką odpowiedzialność w Kościele katolickim. Tym większy jest mój ból z powodu nadużyć i błędów, które miały miejsce w czasie sprawowania przeze mnie posługi w poszczególnych miejscach. Każdy przypadek wykorzystywania seksualnego jest straszny i nie do naprawienia. Ofiarom wykorzystywania seksualnego składam wyrazy najgłębszego współczucia i ubolewam nad każdym poszczególnym przypadkiem”.
Ten fragment nie koresponduje z prowadzącym do niego wstępem: że Benedykt był „głęboko wstrząśnięty tym, że przeoczenie zostało wykorzystane do podważenia jego prawdomówności, a nawet do przedstawienia go jako kłamcy”. W kontekście przytoczonego wyżej, bardzo osobistego wyznania słabości i zrozumienia, skąd wziął się gniew ludzi, słowa o byciu wstrząśniętym wydają się tekstem dopisanym – po raz kolejny niezbyt szczęśliwie – przez prawników. Tego jednak rozstrzygnąć nie jesteśmy w stanie.
Przyjaciele
Pierwszą kwestią – pewnie wcale nie najważniejszą – jest pytanie o prawników, którzy pomagali Benedyktowi XVI w pracy nad odpowiedzią do raportu. Nie ulega wątpliwości, że to oni popełnili błąd w niezwykle ważnym i kluczowym oświadczeniu. Sami się zresztą do tego błędu przyznają. Największy skandal wywołał przecież nie sam raport, nie obecność w nim nazwiska Ratzingera, ale właśnie podanie w oświadczeniu Benedykta nieprawdziwej informacji. To z powodu tego błędu papież oskarżony został o kłamstwo.
Dziś ci sami prawnicy próbując bronić papieża (przez nich samych skompromitowanego), zarzucają oskarżającym go złą wolę i brak miłości. Zdają się nie zauważać, że to głównie ich (poważny, a nie „redakcyjny”) błąd stał się powodem do tego ataku. To oni sporządzili raport z błędem – to oni nie autoryzowali jego treści u Benedykta XVI – to oni wreszcie podali do wiadomości, że sporządzony przez nich 82-stronicowy tekst memorandum jest autorstwa samego papieża.
Jedynym wyjściem jest wyciągnąć wszystkie stare brudy, rozliczyć się, przeprosić, zadośćuczynić. Wtedy Kościół ma jeszcze szansę odzyskać szacunek i odbudować zaufanie
Co więcej, wykazali się niekompetencją. Jak bowiem zwrócił tu uwagę Tomasz Kycia, już wiele miesięcy temu Peter Seewald w swojej biografii Ratzingera „Benedykt XVI. Życie” (Znak 2021) napisał, że w 1980 r. przyszły papież wziął udział w spotkaniu rady diecezjalnej i wyraził zgodę na przyjęcie ks. Petera Hullermanna. A jak wskazuje Kycia, „Seewald od wielu lat blisko współpracuje z Josephem Ratzingerem i tajemnicą poliszynela jest fakt, że jego publikacje na temat Benedykta XVI są autoryzowane przez samego ich bohatera”.
Większy kłopot na głowę Benedykta ściągnął zatem nie tyle sam raport, ile nieudolnie przygotowana przez prawników odpowiedź i kolejne desperackie kroki, w których próbują oni oddać sprawiedliwość Ratzingerowi i ocalić własną twarz. Benedykt XVI nazywa ich „przyjaciółmi”, ale obserwatorowi cisną się na usta słowa kardynała Richelieu: „Cave me, Domine, ab amico, ab inimico vero me ipse cavebo” – Strzeż mnie, Boże, od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam.
Wydaje się, że wyszczególnione w raporcie przypadki są czymś, o czym można było rozmawiać na spokojnie i podjąć refleksję co do natury ewentualnych zaniedbań Ratzingera. Kiedy jednak pojawiło się już poważne i uzasadnione (bo poparte dokumentami, a potem deklaracją samego papieża) oskarżenie o poświadczenie nieprawdy, wiadomo, że o spokojną refleksję będzie już bardzo trudno.
Zdrada i cielec
Część środowiska kościelnego nie rozumie, że właśnie w tym tkwi sedno problemu. Kard. Gerhard Müller przekonywał, że dla każdego przyzwoitego człowieka było jasne, że Benedykt XVI zawsze był prawdomówny, a raport został zamówiony i obficie opłacony z kościelnych podatków i jest przejawem „typowo niemieckiej gry między nienawiścią do samego siebie a manią arogancji”.
W słowach nie przebierał również kard. Dominik Duka, nazywając sposób, w jaki potraktowany został Benedykt, „zdradą”. Kardynał mówił, że raport z Monachium jest jednym z największych zawodów, jakich doświadczył w Kościele, a Benedykt został w nim oczerniony i bezpodstawnie osaczony. Kardynał Duka jakby nie mógł pogodzić się z tym, że, owszem, w Kościele skończył się właśnie czas świętych krów.
I dobrze, bo złotego cielca rozwalił już Mojżesz w drodze do Ziemi Obiecanej. Autorytety dziś mamy rzadziej, ale chcemy mieć je sprawdzone – a nie te, które przyjmuje się na ślepo, bez pytania, w imię gombrowiczowskiej zasady, że „Słowacki wielkim poetą był”. Dziś każdemu można stawiać pytania. I dobrze: w gruncie rzeczy to stawianie pytań jest wyrazem zaufania. Jeśli podejrzewam, że mój mistrz może mieć coś na sumieniu, a przy tym nie chcę go utracić, będę unikać zadawania trudnych pytań. Jeśli wierzę w jego niewinność, wiem, że na każde pytanie odpowie.
Dziś każdy powinien umieć na pytania odpowiadać – i traktować je jak pytania, a nie zarzut czy atak. Ale też dziś każda osoba złapana na małym choćby kłamstwie, utraci zaufanie, przynajmniej niektórych. Nawet jeśli nazywa się Ratzinger.
Porażka jest wyzwaniem
Kilka zaledwie pojawiło się głosów, które zdają się to rozumieć. Wspierają one Benedykta, uznają jego niewinność i rozumieją jego dramat, ale uznają, że jest to właśnie ten krzyż cudzych win, który nałożony może być w tym trudnym czasie na ramiona każdego.
Andrea Tornielli mówi: „Ta postawa pokutna [Benedykta] jest daleka od triumfalizmu, który uważa Kościół za ziemską potęgę i od stylu korporacyjnego, który ogranicza jego życie do organizacji, struktury i strategii. Daleka od rozpowszechnionej postawy osądzania zawsze innych i ich win, zamiast zastanowić się nad własnymi”.
Jeśli świat i teologia przestaną się spotykać – jeśli przestaną się rozumieć – jedno z nich stanie się bezużyteczne. I nie będzie to świat
Kardynał Sean O’Malley pisze: „Jego rzeczowe świadectwo ukazuje, iż ma on świadomość, że chwile ciemności i grzeszności okrutnie okaleczyły tych, którzy przeżyli jako dzieci wykorzystanie seksualne. Uznanie przez papieża Benedykta nieodwracalnej krzywdy spowodowanej wykorzystywaniem seksualnym w Kościele, a także własne jego porażki, by uczynić wszystko, aby zapobiegać takiej krzywdzie, stanowią wyzwanie dla wszystkich, którzy sprawują role przewodzenia w Kościele. Musimy czynić lepiej”.
Ten głos wyróżnia się również tym, że jako jeden z niewielu zauważa wprost kontekst, w jakim znajduje się Kościół, wstrząsany skandalami seksualnymi – i zauważa ludzi przez te skandale skrzywdzonych.
Twierdza Don Stanislao
Tego kontekstu zdecydowanie zabrakło w głosach płynących z Polski. Chciałabym tu zauważyć dwa, oba głośne i bardzo złe: list teologów polskich i list kardynała Stanisława Dziwisza.
Kardynał Stanisław Dziwisz swój list solidarności i poparcia napisał we wtorek, 15 lutego. Porównuje on sytuację Benedykta do ukrzyżowania, powołuje się na to, że prawda zawsze była w nauczaniu Ratzingera niezwykle ważna, a jego okazana w ostatnim liście pokora „może zająć poczesne miejsce, godne najwznioślejszych kart spisanych przez Ojców Kościoła”.
Jest jednak w tym liście zdanie jeszcze ważniejsze: zdanie, które doskonale pokazuje nam, jak Kościół i jego sytuację w świecie postrzega kardynał Dziwisz. „Szkodliwa i obwiniająca kampania wymierzona w Jego Świątobliwość wiele mówi – a może jak nigdy dotąd – o poziomie, do którego zniża się natarczywa opozycja, która dla osiągania własnych niszczycielskich celów nie stroni od krzykliwych, a nawet masochistycznych działań. Podejrzenia, które kieruje w stosunku do Jego Świątobliwości i niesłuszne oskarżenia, jakie wytacza, a wszystko dla przedstawienia Jego Świątobliwość jako kłamcy, ujawniają jakąś światową wolę zła, którą nie sposób z czymkolwiek porównać”.
Abstrahuję tu (choć nie przychodzi mi to z łatwością) od pomylenia pojęć masochizmu (który wszak jest zadawaniem bólu samemu sobie) i – prawdopodobnie zamierzonego – sadyzmu. Miało być groźnie, wyszło śmiesznie. Bardziej nie do przyjęcia jest jednak wizja Kościoła, jaka z tego listu wyziera. Otóż jest to Kościół, w którym nic się nie wydarzyło. Kościół, w którym nie było sprawy nie tylko McCarricka, ale i sprawy Jeana Vaniera. Kościół, w którym nikt nigdy nie zawiódł niczyjego zaufania. Nikt nigdy nie skłamał. Nikt nie próbował ukryć swojej nieporadności wobec przestępców i obojętności wobec skrzywdzonych. To Kościół świętych, nieskalanych, prawdomównych ludzi. To Kościół sprawiedliwej i transparentnej instytucji. To Kościół, który nie istnieje.
To nie o prawdziwy Kościół upomina się kardynał Dziwisz. On broni fałszywego obrazu twierdzy, w którą poza nim nie wierzy już prawie nikt.
Konstytucja Kościoła?
Niestety, zdają się w nią wierzyć polscy teologowie. Dochodzimy tu do drugiego, bardzo złego listu. Jego nieszczęście polega również na tym, że autorzy tu powinni być bardziej kompetentni i bardziej zdawać sobie sprawę z wagi i precyzji słów.
Pod listem podpisane są Prezydium Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk i zarządy dziesięciu stowarzyszeń teologicznych. O tym, że kwiat polskiej teologii z niewiadomych dla mnie względów uznaje autorytet Benedykta XVI za konstytucję Kościoła Chrystusowego („coraz silniej osłabiany jest autorytet najwyższego zwierzchnika Kościoła w latach 2005–2013, a tym samym niszczona jest konstytucja Kościoła Chrystusowego”), nie będę długo pisać. To jest poważny błąd merytoryczny, za który podpisani pod listem księża profesorowie z całą pewnością oblaliby kleryków na pierwszym lepszym egzaminie.
Owszem, można mówić o wadze autorytetu papieskiego i urzędu Piotra jako takiego. Ale ani osobisty autorytet, ani kondycja intelektualna czy moralna żadnego papieża nie są istotą czy „konstytucją” Kościoła. Gdyby tak było, Kościół przestałby istnieć wieki temu, przy papieżach z dziećmi, papieżach z dziesiątkami kochanek i innych podobnych bezeceństwach, przy których nawet świadome kłamstwo papieża Ratzingera byłoby drobnostką.
Twierdzenie, że pontyfikat Benedykta jest konstytucją Kościoła, jest niczym innym, jak ustawianiem kolejnego idola, kolejnego złotego cielca, któremu można tylko się kłaniać. Jest ustawianiem idola, żeby w jego cieniu spokojnie trwać w swoim status quo oraz ocalić swoją naukową pozycję i naukowy dorobek.
Teologowie zdają się nie wiedzieć (albo nie chcieć zrozumieć), czego dotyczą owe „ataki” na kardynała Ratzingera. Bronią papieża przed atakiem, który sami sobie wizualizują – bo posługują się argumentami z zupełnie innego dochodzenia. „Wielkość dyskursu teologicznego” nie ma tu doprawdy nic do rzeczy. Przytaczanie takiego argumentu w dyskusji na inny temat nie ma zaś nic wspólnego z naukową precyzją słowa. Mówimy tu wszak nie o teologii, ale o umiejętnościach administracyjnych Ratzingera jako biskupa. O tym, jak sprawnym był urzędnikiem. A takim nie był – i absolutnie w niczym nie umniejsza to jego teologii. Ba, w niektórych przypadkach mogłoby być wielką cnotą – gdyby ów mało sprawny urzędnik nie musiał się zmierzyć z urzędem Piotrowym. Wydaje się, że on sam nie uważa wcale, że w tym zderzeniu odniósł zwycięstwo. I nie musiał. To w niczym nie ujmuje jego teologicznej głębi.
Teolog z torbą na głowie
W jakim świecie zatem żyją polscy teologowie i jakie toczą boje? Próbowałam jakiś czas temu w rozmowach z wieloma z nich wytłumaczyć, jak dziś świat widzi Kościół. I się poddałam. Może to moja słabość, ale w końcu nie dałam rady.
Jeśli ktoś w roku 2021, mając naukowe tytuły i teoretycznie będąc jednak duszpasterzem, jest przekonany, że cały ten dramatyczny obraz Kościoła jest winą (!) złych mediów, które nie wiedzieć dlaczego się uwzięły i nakręcają temat; i że gdyby media przestały się tym zajmować, to w Kościele wszystko wróciłoby do normy, znów mielibyśmy tłumy na Mszach i na procesjach, a pedofilia nie ma z tym nic wspólnego – to ja w takiej dyskusji w pewnym momencie rzucam ręcznik i schodzę z ringu. To przypomina trochę rozmowę o kolorach z człowiekiem, który założył na głowę papierową torbę i mówi, że nie zdejmie, bo jemu tak dobrze.
„Przesadzasz”. „Przecież na moje rekolekcje ludzie przyjeżdżają”. „Nie wyolbrzymiaj”. „Nie wierzę, że tak myślisz”. Każda próba konfrontacji licznych teologów z emocjami i myśleniem ludzi (do których przecież teoretycznie są posłani!) kończy się protekcjonalnym pokiwaniem głową, że co ja tam wiem. „A poza tym, nie rozumiesz. Tu mogę robić swoje, tu mogę się rozwijać, mam wykłady, robię to, co lubię”. Ja, mnie, moje. Kościół w służbie człowieka – człowieka, który w Kościele postanowił umościć sobie wygodne gniazdko i z niego żyć…
Gdyby nie ten niesławny już list, mogłabym przekonywać samą siebie, że przesadzam. Że nie jest tak źle, że jeszcze trochę rozumieją świat i czują Kościół – ten żywy, nie z własnych książek. Niestety list udowodnił, że jego sygnatariusze nie rozumieją niczego.
Listy nienapisane
W jakim zatem Kościele żyjemy? Żyjemy w Kościele, w którym afery pedofilskie wywróciły do góry nogami wiele spraw. To nie jest detal, który da się uporządkować jednym rozporządzeniem. To jest oś, wokół której przewartościowane musi być niemal wszystko: raz jeszcze musimy zdefiniować sobie, co znaczy miłosierdzie, co znaczy naśladowanie Jezusa, co znaczy wiarygodność, co znaczy prawda i dobro. Wszystko to odczytać musimy w nowym kontekście: inaczej stracimy moralne prawo odwoływania się do tych pojęć.
Teologowie tymczasem zdają się nie odpowiadać na pytania i obawy wierzących. Nie odpowiadają również na palące pytania współczesnego Kościoła. Oni po prostu mówią swoje.
Jeśli świat i teologia przestaną się spotykać – jeśli przestaną się rozumieć – jedno z nich stanie się bezużyteczne. I nie będzie to świat.
List teologów byłby do zaakceptowania i odparłby wszystkie moje zarzuty, gdyby poprzedzały go inne listy. Na przykład list w obronie rozumności wiary, kiedy Polskę rozdzierały spory o to, czy Jezus w Najświętszym Sakramencie może zarażać wirusem. Na przykład list do biskupów, upominający ich w sprawie pedofilii. List przypominający, że jeśli hierarchowie zostaną złapani na najdrobniejszym choćby kłamstwie, a potem na drugim i na trzecim, to przyjdzie taki moment, że świat uzna ich za kłamców. A kłamcy nie uwierzą już w nic. Nikt rozsądny nie wierzy temu, kto go okłamał – nawet jeśli ten zacznie opowiadać, że Jezus zmartwychwstał.
Takie listy nie powstały. Zarządy polskich stowarzyszeń teologicznych nie uwierzyły, że takie listy są potrzebne. Dziś zbieramy tego owoce. Teologowie nie obronili swojego autorytetu i stracili moralne prawo do upominania czy pouczania kogokolwiek. Jednocześnie bez ich głosu „filtr kłamcy” w świecie został aktywowany. Jego wyłączenie – jeśli zaczniemy nad tym pracować – trwać będzie długie lata. O ile teologowie zauważą w ogóle potrzebę takiej pracy…
Kto nam uwierzy?
Tak naprawdę bowiem wcale nie o Benedykta idzie dziś wojna. Nie o autorytet żadnego człowieka. Walczymy o wiarygodność Kościoła. Trafnie pisał o tym ks. Grzegorz Strzelczyk w eseju „Cztery poziomy zgorszenia. Teologiczne konsekwencje wykorzystywania seksualnego osób małoletnich”, publikowanym w zimowej „Więzi” (autor ten zresztą jako jeden z nielicznych duchownych teologów publicznie wyraził niezgodę z omawianym listem).
Przez lata wiarygodność Kościoła była budowana na nieświadomości wiernych i załatwianiu niegodnych spraw poza ich wzrokiem. Nie wiedzieli, więc posłusznie ufali i wierzyli – na słowo. Ale czas się zmienił. Dziś lud już wie. Już widzi. Czekanie na to, aż znów stanie się nieświadomy i przymknie oczy, że może na chwilę odwróci swoją uwagę i wtedy uda nam się umknąć, jest naiwnym złudzeniem.
Jedynym wyjściem jest wyciągnąć wszystkie stare brudy, rozliczyć się, przeprosić, zadośćuczynić. Wtedy Kościół ma jeszcze szansę odzyskać szacunek i odbudować zaufanie. Ale trudno jest szanować i ufać dziecku, które wysmarowane po uszy czekoladą wmawia nam, że zjadły ją krasnoludki.
Dlatego dziś najważniejszym i najpilniejszym zadaniem teologii w Polsce jest odpowiedź na pytania, dlaczego Kościół stracił wiarygodność i w jaki sposób może ją odbudować. Jeśli z tym się nie uporamy, kolejnych pokoleń teologów już nie będzie – nikomu nie będą potrzebni. Bo kto w dzisiejszym świecie potrzebuje jeszcze bajarzy, chodzących od wsi do wsi starców opowiadających rzeczy, w które nikt nie wierzy?
Twarz masz jedną
Czytam raz jeszcze podpisy pod listem. Media powtarzają informację o zarządach wszystkich stowarzyszeń teologicznych. To nie jest prawda. Nie ma tam homiletów, nie ma misjologów. Nie ma również prawników kanonicznych. Zarządy to nie są też wszyscy teologowie. Ale pod hasłem „zarząd” kryją się ludzie, z których każdego można by zapytać: „Dlaczego? Naprawdę wierzysz w to, co sygnowane jest twoim nazwiskiem?”. Przynajmniej o kilku mam pewność, że nie wierzą.
Aż chciałoby się zapytać, jak wyglądało podpisywanie tego listu. Panowie: jeśli ktoś podpisał się za was wbrew waszej woli, jeśli podpisał „zarząd”, a wy w nim jesteście – to pamiętajcie, że znalezienie waszych nazwisk w internecie trwa kilka sekund. I mogą to zrobić tysiące osób. A wasz wstyd będzie trwał całe życie. Zawsze możecie powiedzieć „dziękuję” i odejść z zarządu, albo przynajmniej głośno zaprotestować. Polecam. To na początku wydaje się trudne, ale przynosi dużą wolność. Przynosi wolność, choć wiem, że zaboli – bo koledzy, układy, recenzje i punkty. Ale wiecie: człowiek twarz ma tylko jedną. A przekonanie, że ludzi to nie interesuje albo że szybko zapomną, jest tylko kolejnym waszym złudzeniem.
Uważam zresztą, że list teologów w obronie papieża Benedykta był nie tylko zły, ale i niepotrzebny. Wydaje się, że sam Benedykt takiej obrony i takich argumentów wcale by nie chciał. On w swoim oświadczeniu mówi: „zawiniłem, zaniedbałem, wstydzę się, proszę o przebaczenie”. Cała reszta na powtórzenie tych słów nie jest gotowa: woli z Benedykta zbudować sobie złotego cielca.
Wygląda na to, że Joseph Ratzinger znów wyprzedził swoich uczniów, naśladowców i obrońców. A oni patrzą – i nie rozumieją.
Przeczytaj też: Kościół jako zakład rozmywania odpowiedzialności
Dziekuje Pani za te slowa! Jestem pod ogromnym wrazeniem Pani merytorycznego przygotowania! W sumie to mozna by ten artykul zaliczyc do lektur obowiazkowych dla adeptow dziennikarstwa.
Nie będzie kobieta uczyć księdzów profesorów co to jest moralność!
Niestety, stoi Pani na straconej pozycji.
Tym niemniej proszę przyjąć wyrazy szacunku za beznadziejną walkę.
„To z powodu tego błędu papież oskarżony został o kłamstwo”
A podobno papież jest nieomylny…
No tak, wtedy nim jeszcze nie był, więc mógł być omylny…
Czy pewne sprawy, jak nadanie księżom pewnych przywilejów wynikających ze święceń, zajmowanych stanowisk, aż po nieomylność papieża nie jest zabobonem i magią? Czy nie sprzyja to nadużyciom w Kościele? Czy nie jest to pogaństwem…
Nieomylność papieża dotyczy Marysiu spraw wiary i moralności, czyli tzw. nauczania ex catedra, nie dotyczy zaś tego, czy papież emeryt prawidłowo zapamiętał , w których spotkaniach brał udział.
Autorce artykułu dziękuję za rzetelne wyjaśnienie sprawy listów i raportu.
@Klara
piszesz nieomylność papieża „dotyczy spraw wiary i moralności”
zatem, czy udział byłego papieża w sprawach związanych z tematem pedofili, to nie kwestie moralności? I czy to nie jest dowód na to, jak bardzo papież jest omylny teraz i w przeszłości, mało na to dowodów? A poza wszystkim, mówimy o człowieku, a więc istocie omylnej. Nieomylność papieża jest częścią procesu sakralizowania władzy – papocezaryzmu. Jego upowszechnienie to wielki błąd, tj. omylność ludzka, tak jak inne wydarzenia z tego okresu w historii kościoła, cichaczem wycofane z obiegu. Dlaczego zatem nie skończyć z „nieomylnością” papieża – człowieka? Poza wszystkim wystąpienie tzw. polskich teologów oddaje stan tej dyscypliny.
Od 1870 r. papieże skorzystali z nieomylności jeden raz w 1950 r. (niektórzy uważają, że trzy, ale nie jest to potwierdzone). To nie jest tak, że co sobie papież mówi o moralności i wierzę z automatu jest nieomylne. Pomyśl: od 1870 r. jeden raz!!!
@ Danuta
Nie ma znaczenia, ile razy „skorzystali z nieomylności” [ jakby można korzystać z nieomylności…], ale zasada tworzy kulturę, zasady, pryncypia i schematy o powszechnej nieomylności papieża…we wszystkim i nad wszystkim, doczesnej jego świętości i boskości… Rodzi to większe skutki społeczne niż sam fakt rzeczywistego powołania się na ten boski „przywilej”. A wszystko to razem z przebraniami, butami papieskimi [ moje alibi na usprawiedliwienie własnych modowych upodobań], tiarami i czym jeszcze nie…, staje się doczesnym teatrem próżności. I śmieszności.
Nie raz, bo w sposób nieomylny wypowiadał się Jan Paweł II w 1994 roku, mówiąc o zakazie wyświęcania kobiet. Zaznaczył to wyraźnie, by uniknąć błędu Piusa XII, który wypowiedział się nieomylnie o zakresie stosowania encyklik, ale nie umieścił jednoznacznej formuły, więc to zdanie podważono.
W przypadku Jana Pawła II problem jest trochę większy, bo wypowiedział się definitywnie powołując się na aktualny stan wiedzy. Mamy więc pewien paradoks, gdzie odkrycie naukowe (na przykład archeologiczne) może sprawić, że udowodni się papieżowi błąd przy orzeczeniu nieomylnym. A to by w sposób naukowy wysadziło dogmat.
chyba myli pani nieomylność z bezgrzesznością. Dogmat o nieomylności ma zastosowanie do określonych sytuacji (co podkreślają inne odpowiedzi pod pani wpisem). Poszczególne dokumenty papieskie mają swoją rangę co do nieomylności. Natomiast papieże są ludźmi, którzy tak jak inni popełniają osobiste błędy aksjologiczne, zwane też grzechami, z których się spowiadają…
@ Wojtek
Tak, jak papież niczego nie mylę!
Nie piszę o sytuacjach, ale o kulturze wynikającej z przypisywaniu nieomylności papieżowi – człowiekowi. O tym, że papież jest omylny i grzeszny nie trzeba nikogo o tym przekonywać, więc po co ta nieomylność w związku z pewnymi sytuacjami i bez nich, zakorzeniona w kulturze kościelnej i klerykalnej? Pytanie było retoryczne.
1. Jak naprawdę Ratzinger zachował się w czasach monachijskich,
nie dowiemy się tego niestety nigdy.
2. Dla chronienia wyżej postawionego duchownego kłamać lub kombinować będą ci niżej w hierarchii, bo oni grzeją się w świetle wyżej postawionych.
Ile takich przykładów mamy w Polsce – może się kiedyś dowiemy – jak ksiądz ratuje skórę niejednemu hierarsze.
3. Właśnie dowiadujemy się jak praktycznie niewidoczni teolodzy w Polsce szybko potrafią się zorganizować, gdy chodzi o obronę swojego podwórka. Wow. Biją naszych.
I tak, i nie. W ocenie Autorki zabrakło oczywistego faktu, co nie przekreśla wywodu ale go istotnie osłabia, że Kościół ma też wrogów, którzy nienawidzą go nie za to, co w nim ułomne, ale za to, co w nim najlepsze. Wykorzystują prawdę o naszych słabościach instrumentalnie, nie żeby nam pomóc stać się lepszymi, ale by nas zniszczyć. Co oczywiście w ogóle nie powinno się liczyć w naszym rachunku sumienia. A może więcej, gdyby nie ci wrogowie, gwałcilibyśmy dalej dzieci z czystym sumieniem lub byśmy na to przyzwalali, lub byśmy o tym nie wiedzieli – ale z własnej winy.
Właśnie część mediów wg. tego schematu relacjonowała sprawę uchybień abp Ratzingera. Autorce gratuluję prostolinijności, że nie widzi wrogości wobec nas, wobec siebie (patrz dominujące komentarze na forum wyborcza.pl, gdzie publikacje w których pojawiają się informacje o katolikach nie podzielających stanowiska Kościoła „głównego nurtu” ws. tuszowania przypadków pedofilii opatrzone są nie mniej agresywnymi komentarzami niż osoby o.T.Rydzyka lub abp Jedraszewskiego). Symptomem tego jest stawianie znaku równości między nieoczywistymi niedociągnięciami a najcięższą pedofilią. Amerykański guru zarządzania Peter Drucker mówił, że wybitny menedżer ma 70% skuteczności. Czyli za 30% porażek można dyskredytować menedżerów wybitnych. Dajmy wiarę, że abp J.Ratzinger „przepuścił” te 4 sprawy. O jego odpowiedzialności świadczyć będzie dopiero podanie także drugiej liczby, ilu takim księżom nie odpuścił. Ale Autorów raportu (nie mówiąc o mediach) to nie obchodzi, co kładzie się cieniem na ich metodologii. Bo jeżeli np. czterdziestu pedofilom by nie odpuścił, a 4 przeoczył, to byłaby to ważna informacja. Ale w kakafonii medialnej taki punkt widzenia się nie przebije.
Ale list teologów rzeczywiście głupio-śmieszny. Pierwszy akapit to bałwochwalstwo, którego jestem pewien J.Ratzinger by nie poparł. A dalej nie na temat, bo teologiczne osiągnięcia J.Ratzingera to głos w innej dyskusji. Rozumiem, że chciano podkreślić, że przyczyną ataku jest waga jego osoby dla Kościoła, ale wyszło jak zawsze. I dobra uwaga Autorki, że nasi teologowie późno się obudzili do pisania listów.
I jeszcze jednego zabrakło Autorce – wzmianki, że list z poparciem dla Benedykta wysłał mu papież Franciszek. To rzutuje trochę na kontekst pozostałych listów i pisania o nich.
~ Piotr Ciompa: A ja juz nie moge wiecej sluchac tej retoryki o „wrogach Kosciola”. Zaden „wrog” nie narobil tyle szkody mojemu Kosciolowi co jego hierarchowie. Zbrodnicze zaniedbania i tuszowanie zbrodni przez naszych biskupow bedzie sie jeszcze ciagnelo za nami dziesiatki lat jak smrod za dziadem…
notabene, o tym najgroźniejszym, wewnętrznym wrogu Kościoła mówił właśnie kard. Ratzinger – było to chyba podczas Drogi Krzyżowej w 2005 roku.
@Piotr
„(…) że Kościół ma też wrogów, którzy nienawidzą go nie za to, co w nim ułomne, ale za to, co w nim najlepsze. Wykorzystują prawdę o naszych słabościach instrumentalnie, nie żeby nam pomóc stać się lepszymi, ale by nas zniszczyć.”
Pan wybaczy, ale mnie nie interesują intencje osoby która mówi prawdę !
Jedna osoba która mówi to samo może mieć na uwadze „Dobro” Kościoła (co jest tym dobrem ?? – jego dobre imię za wszelką cenę ??) a inna mówiąca to samo może mieć na uwadze aby Kościół jako taki zniknął.
Tyle tylko, że obie mówią to samo ! a intencje są ukryte zwykle w ich głowach.
Dla mnie jest prosta sprawa: czy osoba mówiąca o złu w KK mówi prawdę ? Są 2 opcje:
Nie ? To należy to prostować i wyjaśniać ! i domagać się publicznych przeprosin.
Tak ? To należy jej podziękować. Winnych wywalić na zbity pysk z duchowieństwa, zadośćuczynić i przeprosić ! zarówno ofiary jak i wiernych ! za sianie zgorszenia !
Ja nie zgadzam się z twierdzeniem, że nie ten kala gniazdo który je kala tylko ten który mówi o tym, że ktoś je kala !
To jest hipokryzja, obłuda i podwójna moralność !
Ja jestem już tak wkurzony na „działania” na rzecz walki z pedofilią w KK oraz z walki z wykorzystaniem także innych osób ! jak siostry zakonne, osoby pełnoletnie, osoby chore etc (vide Vanier ! na litość toż to o pomstę do nieba woła !), że nie uczestniczę już w życiu KK .
Moje pieniądze już nie będą w żaden sposób wspierać osób wśród których są przestępcy (nadal znaczna mniejszość na szczęście !) oraz osoby, które tym przestępcom umożliwiały / pomagały w dalszych zbrodniach (bo przenoszenie na inne parafie to współsprawstwo !) oraz osoby, którym to wszystko nie przeszkadza !
Przykro to pisać ale mam już tego naprawdę dość, że często menel spod budki z piwem ma więcej moralności niż nie jeden biskup/kardynał ! Wstyd i hańba !
A skąd czerpie Pan wiedzę o wykorzystywaniu przez Jeana Vaniera osób „chorych” (zapewne chodzi Panu o osoby z niepełnosprawnością intelektualną)? Tego akurat mu się nie zarzuca.
Dokładnie tak. Chodziło mi o osoby z niepełnosprawnością intelektualną.
Przeczytałem ponownie pański tekst z którego głównie te informacje czerpałem i faktycznie moja pomyłka – jest informacja o wykorzystywaniu kilku kobiet ale nie ma wspomniane, że to były akurat te osoby z niepełnosprawnością. Mój błąd.
Natomiast nie zmienia to obrazu, że wykorzystywał osoby w sytuacjach kryzysowych, które mu zaufały.
Nie tyle „nie ma wspomniane, że to były akurat te osoby z niepełnosprawnością”, ile jest wprost wspomniane, że żadna z osób wykorzystywanych nie była dotknięta niepełnosprawnością. To działo się tam, niestety, w ramach kierownictwa duchowego.
A ja tu dopominam się po prostu o to, żeby nie fruwały zarzuty bezpodstawne.
Oczywiście. Moja pomyłka.
„Wtedy został usunięty z posługi duszpasterskiej. Później znalazł pracę w szkole, co również rzuca nieco światła na to, jak podchodzono wówczas do problemu pedofilii.”
A skąd ktoś widział, że ów człowiek jest pedofilem? Kościół raczej nie informuje na ten temat nawet własnych proboszczów, a co dopiero świeckich, kiedy wrzuca do społeczeństwa eks – księdza.
Czy teologowie bez odpowiedzialności za konkretną wspólnotę są potrzebni w Kościele? Tak się zastanawiam po lekturze tekstu autorki w odpowiedzi na tekst kolegów- teotetyków. Np po latach radosnego rozwijania teorii bez regularnej odpowiedzialności duszpasterskiej kardynał Lustiger swoich teologów zaczął wiązać z parafiami i służącą im szkołą katedralną. Duszpasterstwu diecezji paryskiej to posłużyło. Wyspecjalizowane placówki są oczywiście potrzebne, ale być może zaczynamy powtarzać cudze błędy.
„Ale trudno jest szanować i ufać dziecku, które wysmarowane po uszy czekoladą wmawia nam, że zjadły ją krasnoludki”. To jest zwięzłe, lakoniczne i jakże trafne określenie tego, co dziś czyni Kościół hierarchiczny w Polsce. To nie my, to oni – mówią od góry do dołu starsi Kościoła. Nie twierdzę, że owi „oni” są bez żadnej winy, czytałem wypowiedzi ludzi, którzy nawet nie ukrywali, że „dowalanie” Kościołowi jest dla nich źródłem radości. To wszystko prawda, ale ewangeliczna zasada jest inna i powszechnie znana, co nie znaczy, że stosowana przez hierarchów – najpierw belkę ze swojego oka, a potem źdźbło z oka bliźniego.
Pani Moniko, serdecznie dziekuje za to madre, odwazne i niezwykle potrzebne slowo. Jestem ogromnie wdzieczny Pani, panom Terlikowskiemu i Nosowskiemu, ksiezom Strzelczykowi, Kobylinskiemu i Zalewskiemu – wszystkim wspolczesnym prorokom, dzieki ktorym tli sie we mnie jeszcze nadzieja, ze Kosciol w PL kiedys odzyska zdrowie. Obawiam sie jednak, ze nie obejdzie sie bez upadku na samo dno. Polscy hierarchowie i teolodzy w zatrwazajacej wiekszosci nie wyciagneli zadnych wnioskow z sytuacji kosciolow w USA, Irlandii, czy Australii (gdzie od kilkunastu lat jestem proboszczem w jednej z tutejszych parafii). Dzieki Bogu, czas 'zlotych cielcow’ definitywnie sie konczy. Niech jak najszybciej nadejdzie czas odnowionych wspolnot braci i siostr…
„Jedynym wyjściem jest wyciągnąć wszystkie stare brudy, rozliczyć się, przeprosić, zadośćuczynić. Wtedy Kościół ma jeszcze szansę odzyskać szacunek i odbudować zaufanie”.
Tak, to zdanie jest prawdziwe, jeśli dodać jeszcze jedno słowo do terminu „Kościół”, a mianowicie „hierarchiczny”, a jeszcze lepiej, gdyby wpisać tu konkretnie: powołani do posługi przewodzenia wspólnocie biskupi (episkopoi) i współpracujący z nimi w tej posłudze prezbiterzy, czyli po prostu księża.
Generalnie, dziękuję Pani Moniko za ten tekst i niech on będzie jakąś inspiracją- co chyba było jednym z głównych jego celów. – punktem zwrotnym dla nawrócenia teologów duchownych w Polsce, by nie byli oderwani od konkretu życia wierzących i w końcu rzetelnie, praktycznie traktowali teologów świeckich – kobiety i mężczyzn jako równoprawnych we wspólnej misji „bycia na usługach wiary” (tak jak uczyli na swoich wykładach arcybiskup Alfons Nossol, śp. ks. Wacław Hryniewicz, śp. ks. Andrzej Zuberbier czy o. Stanisław Napiórkowski).
@ Ryszard
„punktem zwrotnym dla nawrócenia teologów duchownych w Polsce, by nie byli oderwani od konkretu życia wierzących i w końcu rzetelnie, praktycznie traktowali teologów świeckich – kobiety i mężczyzn jako równoprawnych we wspólnej misji „bycia na usługach wiary”
Nie jestem w temacie relacji i subkultur tzw. polskich teologów, czy to znaczy, że świecki teolog mniej znaczy od konsekrowanego teologa? Czy coś takiego funkcjonuje w kościele? Czy łaska konsekrowanych teologów w stosunków do innych polega na uznaniu ich równości? Czy naprawdę takie absurdy jeszcze istnieją?! Czy tylko Pan Ryszard okazał wspaniałomyślną łaskę inteligentnej i mądrej Autorce tekstu?
Jeżeli tak by było [ a jest!], to oznaczałoby, że osoby konsekrowane w dużej liczbie są zepsuci swoją próżnością, uwierzyli w swoją boską wspaniałość, wyznawanie wiary zamienili na bizantyjski teatrzyk i powszechną śmieszność…,szukając coraz to nowych widzów i oklasków. Na szczęście tych ostatnich jest już coraz mniej.
A swoją drogą, polscy teologowie, o których nikt nie słyszał, „przednie umysły” polskiego kościoła, pośpieszyły z intelektualną i moralną odsieczą Benedyktowi VI… Jakie to małe, ale śmieszność i absurd zarazem! No i Bizancjum ma się rozumieć!
Ciężki temat, ale świetnie opisany. W pełni zgadzam się z Pani tokiem myślenia Pani Moniko.
@ Ryszard, czy to znaczy, że np w Zabrzu lub Gdańsku w ramach odzyskiwania zaufania dla małżonków katolickich będziemy anonsować, kto w parafii się rozwiódł? I opatrywać anonse potępieniem tych aktów? Czy może pozostaniemy przy nawróceniu, które często wymaga dojrzewania przez wiele lat życia i działania łaski?
Teologia bez odpowiedzialności za konkretną wspólnotę wiary i bez doświadczenia, jak różne one bywają, zamienia się w publicystykę. Natomiast równoprawność w trosce o wiarę katolicką daje chrzest, odpowiedzialność za rodzinę sakrament małżeństwa, a odpowiedzialność za wspólnotę opartą o Eucharystię sakrament święceń- a nie np doktorski dyplom z teologii.. To dlatego ostatecznie proboszcz nie rządzi małżonkami w parafii a rodziny proboszczem, biskup rządzi księżmi a nie księża biskupem, tylko każdy, w ramach konsekwencji łaski sakramentalnej zajmuje się w Kościele tym, co do niego należy. Małżonkowie sobą i dziećmi, proboszcz parafią, biskup diecezją. Wszystkie etapy konsultacyjne, synodalne, szkoleniowe, rekolekcyjne służą ostatecznie egzekwowaniu odpowiedzialności przez wszystkich, którzy go tworzą, w ramach jego sakramentalnej struktury.
@
To, co Pan pisze jest płytkim i przedmiotowym uzasadnieniem stosunków hierarchicznych, feudalnych [ ale nie relacji między wierzącymi], prowadzących w konsekwencji do nadużyć społecznych i tych, które w rozległy sposób możemy obserwować w kościele.
Pisze Pan: „tylko każdy, w ramach konsekwencji łaski sakramentalnej zajmuje się w Kościele tym, co do niego należy”.
Tylko jak sprawdzić konsekwencje łaski? Na przykład weźmy biskupa Głódzia, jak Pan myśli, jakie były konsekwencje rozlania się w nim łaski biskupiej? Bezspornie biznesowe?
Można sprawdzić: jest Ewangelia: „ po owocach ich poznacie”, są parafianie bez których żaden ksiądz nic nie zrobi, to w parafii podstawa. Krótko, to jak w życiu, nie należy nikogo wyręczać, ale warto wspierać, jak się da.
@Sebastian
Co pan pisze ? gdzie pan to wyczytał ?
„Małżonkowie sobą i dziećmi, proboszcz parafią, biskup diecezją (…)”
Czyli ja jako mąż i ojciec mam mieć wywalone na parafię i życie tej wspólnoty bo mam „prawo” tylko rodziną się zajmować.
Niezły cyrk.
Jeśli takich mamy duchownych jak pan (a obawiam się że takich jest znaczna większość) to czarno widzę KK w Polsce.
Pogratulować…
@ Jerzy 2- Panie Jerzy, zachęcam do zaangażowania w życie parafii, proszę pamiętać, że ostateczne decyzje odnośnie kształtu tego zaangażowania podejmie Proboszcz. Jako mąż i ojciec też zaprasza Pan zapewne do zaangażowania się w życie Pańskiej rodziny i Pańskiego małżeństwa przyjaciół czy wychowawców dzieci i to Pan z żoną podejmujecie decyzję, czy jechać z kimś na urlop, czy kupić dodatkowe zajęcia dla dzieci u lubianego przez nich instruktora sportu. W parafii jest tak samo —po etapie konsultacji decyzję podejmuje Proboszcz. To zwyczajna i stara praktyka w rodzinach, parafiach, firmach, redakcjach. Jest etap konsultacji i podjęcie decyzji przez tego, kto jest do tego uprawniony. Nie wiem, czy czytał Pan książkę Leszka Kołakowskiego o pietystycznym chrześcijaństwie bezwyznaniowym, warto, bo doskonale opisuje głęboko pobożnych ludzi, którzy stronili od regularnej więzi kościelnej. Otóż jeśli kościół katolicki ma
swoją strukturę charyzmatyczno-sakramentalną, to płyną z tego konkretne konsekwencje: rozeznania powołania, podjęcia go we wspólnocie jako np mąż i ojciec czy prezbiter i wypełnianie go. Dlatego ślubu nie zawierają narzeczeni modo privato, tak też nie święci się duchownych czy nie chrzci dzieci. Oczywiście, możemy z więzi kościelnej zrezygnować i będziemy wtedy chrześcijanami bezwyznaniowymi, co dokładnie opisał Kołakowski wiele lat temu. Pozdrawiam, S.
Za podpowiedź lektury dziękuję.
Sądzę, że może mi się przydać.
„ Świadomość religijna i więź kościelna- studia nad chrześcijaństwem bezwyznaniowym XVII wieku”, tytuł tej pracy.
Byłbym wdzięczny za wskazanie na czym konkretnie polegają ” zaniedbania” jak określa to red.Białkowska ówczesnego abp.Monachium Josefa Ratzingera? Jakie on obowiązujące wtedy normy kościelne,świeckie naruszył. Czego wtedy nie dopełnił? W prawie karnym od conajmniej kilkaset lat obowiązuje zasada nullum crimen sine lege ( nie ma przestępstwa beż ustawy która zakazuje jakiś zachowań to tak dla nieprawników) Czy obowiązywały wtedy jakieś przepisy zakazujące biskupowi takich działań/ zaniechań jak te zrealizowane przez abp.Ratzinger, a a opisane przez autorów raportu na który powołuje się redakor Białkowska? Czy obowiązywały wtedy jakieś przepisy świeckie lub koscielne nakazujące biskupowi podjęcie określonych działań w razie zaistnienia w kierowanej przez niego diecezji sytuacji takich jak te przedstawione w raporcie? Jezeli nie to na czym polega wina kard.Ratzingera? Z treści artykułu wynika ponadto że nie zarzuca się biskupowi Ratzingerowi tuszowania wypadków seksualnych nadużyć ale to że….No właśnie na czym polega jego ” zbrodnia” ?
Co powinien on zrobić z emerytowanym juz duchownym ,ukaranym za nadużycie seksualne (ale nie na karę wydalenia ze stanu duchownego )swojej diecezji który powrócił do swojej diecezji ? CO powinien zrobić ówczesny biskup gdy został poproszony przez innego biskupa aby przyjąć na czas studiów do swojej diecezji jakiegoś księdza o którym nie wiedział ( tak przynajmniej wynika z artykułu Pani Redaktor) że ma problemy ze swoją seksualnoscią? W mojej ocenie przy takich jak przedstawione przez redakor Białkowska ” dowodach” nie sposób przypisać jakiejkolwiek winy abp.Ratzingerowi w owych czterech przypadkach.Ergo list w jego obronie uznać należy za zasadny.
~ Jawygo: To ja Panu powiem, na czym polegaja zaniedbania Ratzingera: on nigdy nie powiedzial ofiarom „Wybaczcie, zawalilem sprawe jako szef, bardziej mi zalezalo na dobrym PR-e jak na spotkaniu z Wami!” On przeprasza za zgorszenie, ale nie przeprasza konkretnych ludzi… I takie przeproszenia sa warte (prosze tu sobie wpisac odpowiedni epitet).
Tragedia ofiar przestępstw seksualnych w Kościele powiększa się, gdy są oni wykorzystywani do dyskredytowania osób walczących z relatywizmem moralnym i szerzącymi się do dziś próbami zmian doktrynalnych. Myślę, że nie o ofiary tutaj chodzi, ale o to, by permanentnie poniżać Benedykta XVI i jego sposób prowadzenia ludzi do Boga przez wyrzeczenia i umiłowanie krzyża. Już sam tytuł powyższego tekstu w zestawieniu ze zdjęciem byłego papieża świadczy o braku trafnego doboru słów.
Pełna zgoda!
Tekst haniebny, kompromitujący zarówno autorkę, doktor teologii, jak i redakcję, która go opublikowała. Podam tylko kilka z wielu powodów: 1/ ani przez moment nie jest wzięty pod uwagę wiek i stan zdrowia Ojca Świętego Benedykta XVI i jego niezdolność do samodzielnego przygotowania kwerendy z dokumentów z dziesiątek lat, a więc konieczność skorzystania z pomocy; 2/ mimo oczywistości, że w sprawie opisanej pomyłki nie było celowego działania ani Benedykta XVI, ani prawników, którzy tę kwerendę robili, w artykuł jest wpleciony – a dodatkowo wyeksponowany jako wydzielony cytat – tekst „. Ale też dziś każda osoba złapana na małym choćby kłamstwie, utraci zaufanie, przynajmniej niektórych. Nawet jeśli nazywa się Ratzinger” – to jest jawna insynuacja autorki, że tu doszło do kłamstwa i złapania kogoś na kłamstwie. A to pani kłamie w tym momencie, jeśli to chciała pani zasugerować. 3/ Kolejna insynuacja, to fragment „Ten fragment nie koresponduje z prowadzącym do niego wstępem: że Benedykt był „głęboko wstrząśnięty tym, że przeoczenie zostało wykorzystane do podważenia jego prawdomówności, a nawet do przedstawienia go jako kłamcy”. W kontekście przytoczonego wyżej, bardzo osobistego wyznania słabości i zrozumienia, skąd wziął się gniew ludzi, słowa o byciu wstrząśniętym wydają się tekstem dopisanym – po raz kolejny niezbyt szczęśliwie – przez prawników.” – jest wprawdzie osłabiona dopiskiem „Tego jednak rozstrzygnąć nie jesteśmy w stanie” – wynikającym ze świadomości autorki, że nie ma na swoje zdanie najmniejszego choćby dowodu, ale nie powstrzymało jej to od publikacji tych niczym nie popartych zdań poprzednich. Szokuje, swoją drogą, że autorka nie może uwierzyć w to, że Ojciec Święty Benedykt może być boleśnie poruszony tym, że nieumyślny błąd zespołu, który mu pomagał, jest powodem do przedstawiania go jako kłamcy. Gdybym stosował metodę autorki, to chyba powinienem napisać, że choć nie możemy tego rozstrzygnąć, ale wygląda na to, że taki całkowity brak empatii dla bardzo prawdopodobnych emocji każdej osobie, która zrobiła coś w dobrej wierze, a której jedni w złej woli, a inni w pędzie owczym za pierwszymi, zarzucają kłamstwo – wynika prawdopodobnie wyłącznie z tego, że tak pasowało autorce, do dalszych łamańców intelektualnych, które mają pokazać obronę Benedykta jako niezgodną z jego wyimaginowaną przez autorkę linią. No bo ta linia nijak się nie trzyma, jeśli właśnie to zdanie – chyba całkowicie naturalne dla osoby oskarżonej niewinnie o kłamstwo, czyli świadome i celowe mijanie się z prawdą – się uzna za Benedyktowe (zgodnie z podpisem pod listem). Jest żenujące, że takich manipulacji dokonuje osoba, która pisze o koniecznej utracie zaufania wszystkich, którzy dopuszczą się choćby maleńkiego kłamstwa. Doctor, cura te ipsum, wypadałoby powiedzieć autorce – jak śmiesz insynuować kłamstwa innym, jeśli sama nie dbasz o rzetelność tego, co piszesz. 4/ a nazywanie Benedykta XVI „złotym cielcem” – to już jest skrajny brak kultury i wobec niego i wobec wszystkich, których się atakując za to, że bronią starego a wybitnego papieża-emeryta przed niesłusznymi zarzutami, stawia się im jednoznacznie zarzut idolatrii. To jest haniebne postępowanie. Autorka ma prawo się nie zgadzać z listem, ale pisanie w ten sposób, to jest kolejna insynuacja ad personam [w tym wypadku wobec licznych osób]. Jak osoba, która ma tytuł doktora teologii, której powołaniem jest poszukiwanie prawdy, która podobno uczy studentów, może być zdolna do tak sformułowanego zarzutu wobec inaczej myślących. Jak tak można? I jak może publikować coś takiego „Więź”, która raz po raz deklaruje potrzebę tolerancji, debaty, dialogu, dobrej woli wobec inaczej myślących? Jak to jest, że to zawsze ma dotyczyć tylko ateistów, innowierców, heretyków, odstępców tych czy innych zasad własnej wiary, ale już do osób z centrum, a nie peryferii Kościoła – w praktyce bardzo często u was już dotyczyć nie może… Dawno już nie czytałem tak przykrego tekstu – przykrego nie przez tematykę, ale przede wszystkim przez to, na co sobie pozwala autor.
A jeszcze pisanie tu na forum fb – że to jest obrona Benedykta – to jest żenujące, do jakiego stopnia można swoje myśli postawić ponad wszystko, ponad rzetelność i uczciwość, ponad kulturę, ponad dobra osób, które się wymienia – i tych atakowanych przez autorkę, i tej „bronionej” insynuowaniem jej świadomego kłamania i nazywaniem „świętą krową”… Jeśli to robi doktor teologii, to być może ten kontekst pozwala lepiej zrozumieć zdanie: „Jeśli świat i teologia przestaną się spotykać – jeśli przestaną się rozumieć – jedno z nich stanie się bezużyteczne. I nie będzie to świat” – chciałbym się mylić, ale mam po lekturze tego tekstu dziwne poczucie, że u autorki już ten proces zaszedł.
@ Paweł Gierech
Pana komentarz obszernością wpisu mógłby zrobić wrażanie, gdyby nie fakt, że wylał w nim pan jedynie swoje emocje. Sporo! Argumentów rzeczowych brak. Wszystko ” na wiarę i autorytet”, mniemam, że jest Pan księdzem i wpadł w histerię. Dyskredytuje pan Autorkę tekstu powtarzanym wielokrotnie słowem :”haniebne” [ zabieg tabloidowy] i na dowód przytacza jej stopień doktorski, nie dając żadnych dowodów na takie jej postępowanie [ jedynie tyle, że odważyła się napisać krytycznie o sprawie związanej z papieżem] i żądając w tej samej linii uszanowania autorytetu papieża. Jakie to kościelne i przewrotne! Nic nowego. Może się pan nie zorientował, ale autorytet to coś więcej niż tylko camauro na głowie. Z wielu powodów Benedykta VI darzę szacunkiem. I nie naruszył tego szacunku również tekst Autorki – przeciwnie – z większą czułością myśle o papieżu, jako bezbronnym i po prostu omylnym człowieku. Lubię Go.
Rozumiem niezdolność papieża do samoobrony, jestem w stanie zrozumieć również pomyłkę, czy zaniedbanie papieża w tej sprawie jako błąd, ludzki błąd.
Ale nie jestem w stanie zrozumieć absurdalności listu z poparciem dla papieża wysłanego przez tzw. polskich teologów, w których żaden z nich nie podpisał się nazwiskiem! W internecie znalazłam jedynie wymienione instytucje…. List polskich teologów, więc gdzie oni są!? Wiem, nie są to osoby znane w teologii, nazwiska niewiele mówią w Polsce, cóż dopiero poza nią! Osobiście trzymam się dala od ich twórczości. Po co więc wysyłać taki list?! Czy papież potrzebuje takiego bohaterskiego popracia ludzi schowanych za instytucje, zarządy, prezesury…? Czy nie więcej zrobiłaby cicha modlitwa?
Zadaje Pan pytanie Autorce tekstu: „ma tytuł doktora teologii, której powołaniem jest poszukiwanie prawdy…” – odpowiedź znajdzie Pan na KUL…
Mój niepokój i podejrzliwość budzi wszystko, co wiąże się ze środowiskiem teologii. I jest to stanowisko uzasadnione, wobec tego, co możemy oglądać i jakie daje świadectwo…
Autorka tekstu odważnym tekstem wielokrotnie zaświadczyła, że zasłużyła na tytuł doktorski, a redakcja ” Wieź” na zaufanie czytelników, moje zaufanie. A pan/ miłosierny ksiądz, jakim cieszy się powodzeniem i tytułem uprawnionym do tak surowej i niesprawiedliwej emocjonalnie oceny?
Mówienie o Benedykcie XVI w kontekście „złotych cielców” i „świętych krów” jest wyraźnym przekroczeniem pewnych granic. Można nie zgadzać się z teologami, którzy bronili Benedykta XVI, można też Josepha Ratzingera nie darzyć jakąś szczególną sympatią, ale naprawdę trzeba ważyć słowa. Dobieranie przez nas takich, a nie innych słów, szczególnie jeśli chodzi o tego, który stał na czele Kościoła, świadczy o nas samych, o naszej kulturze osobistej i wychowaniu.
@RC
Tytuł odnosi się do ogółu spraw związanych ze sprawą nadużyć seksualnych w KK [ tak się wydaje, nie jestem jego autorką], ale przyznaję, korzystniej dla tekstu byłoby, gdyby brzmiał inaczej. Cała reszta jest bardzo dobra. I tekst, wobec śmieszności listu polskich teologów z wypisanymi pod spodem instytucjami, jest odważny i potrzebny. Naprawdę są także granice akceptacji śmieszności polskich bohaterów teologii.
~ Marysia: Dziekuje Pani za te slowa. Ja tez powyzszy tekst odebralem jako wyraz histerii autora, ktory brak rzeczowych argumentow kompensuje argumentami ad personam. That´s not cool!
Dziękuję za Pana głos. Lecą tu belki, rani się innych. Miłość bliżniego, mniejszego czy większego grześnika, zchowała się do kąta. Nawet wśród tych, którzy deklarują, że spróbują iść drogą Pana, czytając co piszą, odczuwam smutek i ból. Tak traktujemy się teraz? Tak wygląda miłość bliżniego?