Jak mam wierzyć w dobrą nowinę Chrystusa, skoro ci, którzy ją głoszą, nie są wiarygodni ani jako osoby, ani na płaszczyźnie instytucji bądź wspólnoty? To pytanie stawiają dziś sobie nie tylko osoby bezpośrednio skrzywdzone wykorzystaniem seksualnym, ale niemal wszyscy wierzący.
Większość dotychczasowej refleksji teologicznej poświęconej kwestii seksualnego wykorzystywania osób małoletnich, bezbronnych i zależnych przez sprawców duchownych formułowana jest z perspektywy teologii moralnej z wyraźnymi odniesieniami do powiązanych zagadnień z dziedziny prawa1. Z rzadka temat ten jest podejmowany przez teologów specjalizujących się w teologii dogmatycznej czy też fundamentalnej.
Taka sytuacja jest całkiem zrozumiała, skoro chodzi o przestępstwo i grzech, jednak nie pozwala dostrzec problemu w całej jego szerokości. Dlatego poniżej postaram się przedstawić – właśnie z perspektywy teologii dogmatycznej i fundamentalnej – przynajmniej niektóre konsekwencje tragedii wykorzystywania seksualnego i kościelnych reakcji na nie.
Wiara opiera się na akcie zaufania
Zacznę jednak od analizy samego aktu wiary. Jak wiemy bowiem aż nazbyt dobrze z doświadczenia bezpośrednich kontaktów z osobami seksualnie wykorzystanymi przez księży i zakonników, większość osób skrzywdzonych przechodzi jakiś kryzys wiary. Nierzadko prowadzi on do porzucenia wspólnoty kościelnej lub nawet samej wiary. Podobnie dzieje się z ich bliskimi lub po prostu postronnymi osobami na tyle wrażliwymi, że czują się głęboko dotknięte faktem wykorzystywania seksualnego. Uważna analiza aktu wiary jest więc konieczna, aby właściwie zrozumieć dynamikę tych procesów, które choć są natury psychologicznej, zawierają w sobie także element teologalny, czyli dotyczący relacji z Bogiem w jej najgłębszym (metafizycznym) wymiarze.
Refleksji nad rolą i strukturą aktu wiary poświęca znaczącą uwagę teologia fundamentalna. Dla potrzeb tej analizy przypomnę tylko kilka kluczowych z naszej perspektywy elementów tej refleksji. Chrześcijaństwo rodzi się z wydarzeń paschalnych, a zatem z bezpośredniego kontaktu z Jezusem, który gromadzi uczniów, głosi nadejście Królestwa, umiera, zmartwychwstaje i daje wspólnocie Ducha Świętego. Akt wiary osób w tym uczestniczących służy przede wszystkim temu, by mogły one wyjść poza same te wydarzenia i uchwycić ich sens objawiony, czyli to, że ten Jezus jest Chrystusem, Synem Bożym, Barankiem, który gładzi grzechy świata.
Trudno nie pytać o wiarygodność orędzia chrześcijańskiego, gdy oficjalni przedstawiciele Kościoła używają swej instytucjonalnej pozycji do straszliwych przestępstw, wykorzystując zaufanie, jakim są obdarzani
Szybko jednak na miejsce tego bezpośredniego doświadczenia pojawia się pewna struktura zapośredniczona, w której punktem odniesienia nie są już same wydarzenia, aleświadectwo o nich i ich znaczeniu (nierozerwalnie ze sobą związanych). Tylko w pierwszym pokoleniu uczniów Pana mamy do czynienia z głoszeniem świadków bezpośrednich, naocznych. Po ich śmierci mamy wierzyć tym, którzy sami wcześniej uwierzyli innym.
Wiarygodność świadków staje się w tym kontekście sprawą zasadniczą. I jest to wyraźnie widoczne w teologicznej refleksji pierwszych wieków. Przypomnieć trzeba Ireneusza z Lyonu i podkreślane przez niego znaczenie ciągłości sukcesji biskupów, która pozwala cofnąć się aż do czasów naocznych świadków. I choć Ireneusz prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy z możliwych konsekwencji tej myśli, jedną z nich jest przesunięcie akcentu – z osobistej wiarygodności świadka na wiarygodność przekazu wiary, którą zapewnia struktura Kościoła.
Doprecyzujmy: instytucjonalna „gwarancja” nie umniejsza wartości osobistego świadectwa, jednak czasami stanowi swego rodzaju wyjście awaryjne. Tam, gdzie świadek jako człowiek zawiódł zaufanie, więc nie można mu uwierzyć, pozostają jeszcze nie tylko inni świadkowie – również potencjalnie zawodni – ale cała struktura, która na najwyższym poziomie jest przecież wręcz nieomylna2.
Jednak zarówno w przypadku świadectwa osobistego, jak i głoszenia instytucjonalnego wiara osoby, która przystępuje do chrześcijańskiej wspólnoty, opiera się na akcie zaufania. Może to dziać się w sposób nie do końca świadomy, jak w przypadku wiary, którą dziedziczymy jako składową kultury i w której w naturalny sposób wyrastamy. Może również wydarzać się inaczej – w procesie długiej refleksji, jak w przypadku osób, które odkryły chrześcijaństwo już jako dorosłe lub odkryły je na nowo, przechodząc od religijności odziedziczonej wraz z kulturą do świadomej i zamierzonej przynależności do wspólnoty wiernych.
Dodajmy jeszcze jedną uwagę. W przypadku osób, które oficjalnie reprezentują Kościół (w szczególności: katechetów, diakonów, prezbiterów, biskupów), mamy do czynienia z połączeniem tych dwóch aspektów. Akt zaufania do konkretnej osoby jest – lub przynajmniej może być – również aktem zaufania do autorytetu instytucji. Wierząc w świadectwo biskupa, wierzy się jemu osobiście, ale też Kościołowi, który on instytucjonalnie reprezentuje. Instytucjonalna pozycja może wzmacniać świadectwo osobiste i na odwrót.
Trzeba przy tym zauważyć, że związek ten nie jest tu de facto wyłącznie funkcjonalny, lecz ma charakter teologalny, oparty zarówno na konstytucji Kościoła, jak i – w przypadku świadków wyświęconych – na sakramencie święceń. Aby zatem w pełni pojąć konsekwencje wykorzystywania seksualnego, którego dopuszczają się duchowni, konieczna jest, jak sądzę, refleksja na temat tego, co dzieje się z zaufaniem osób skrzywdzonych, ponieważ to właśnie ono stanowi jeden z filarów właściwie rozumianej wiary.
W sytuacji wykorzystania seksualnego wiara konfrontuje się ze zgorszeniem. Dzieje się to, w moim przekonaniu, na czterech poziomach: 1) samego faktu wykorzystania, 2) niewłaściwej reakcji przełożonych i struktur kościelnych, 3) nieodpowiedniej drogi pokuty i 4) dyskryminacji zranionych.
Wiara a zgorszenie wywołane wykorzystywaniem seksualnym
Rozpocznę od samego pojęcia zgorszenia. Sytuację osoby wywołującej zgorszenie, jak i tej, która zgorszeniu ulega, zwykle analizuje się przede wszystkim z perspektywy, która praktycznie narzuca się sama: mianowicie z punktu widzenia dobra i zła (czyli teologii moralnej). Potraktowanie tej właśnie perspektywy pierwszoplanowo znajduje uzasadnienie w samym Nowym Testamencie. „Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza” – mówi Jezus w Ewangelii wg św. Mateusza (18,6), podkreślając przede wszystkim ciężar zgorszenia, lecz nie wchodząc w szczegóły. My jednak winniśmy zastanowić się nad tym głębiej – tego bowiem wymaga ten szczególny rodzaj zgorszenia, który wywołany jest wykorzystywaniem seksualnym przez ludzi oficjalnie reprezentujących Kościół.
Wiara, jak już przypomniałem, opiera się na akcie zaufania, tymczasem z analizy znanych przypadków wykorzystania seksualnego wynika, że bardzo często czynnikiem ułatwiającym czy wręcz umożliwiającym sprawcom przestępstw dostęp do ofiar było właśnie zaufanie, jakim z racji swej instytucjonalnej pozycji byli oni obdarzani. I choć mogło to przybierać różne formy – od zaufania rodziców dziecka do duszpasterza z własnej parafii, po zaufanie osoby dorosłej do jej kierownika duchowego – w większości znanych przypadków miała miejsce jakaś forma nadużycia instytucjonalnego zaufania.
Na nic dymisja biskupa, jeśli jego następca otoczy się tymi samymi ludźmi, którzy wcześniej pomagali tuszować przypadki wykorzystywania, i utrzyma ich na stanowiskach bez odbycia przez nich jakiejkolwiek pokuty
I choć zwykle nie chodzi o specjalnie wypaczone nauczanie wiary, którego celem jest sprawienie, by osoba wybrana na ofiarę stała się jeszcze bardziej bezbronna wobec sprawcy (niestety, takie przypadki również się zdarzają), to i tak religijny czy też teologalny wymiar tego nadużycia zaufania jest obecny w doświadczeniach osób skrzywdzonych i ich bliskich. Czasami jest to obecność niejako ukryta, ponieważ inne skutki przestępstwa seksualnego – fizyczne czy psychiczne – odciskają się dużo mocniejszym piętnem i powodują u osób zranionych cierpienie dużo bardziej odczuwalne i uświadomione.
Z upływem czasu jednak – nieraz dopiero wraz ze świadomością, która przychodzi z wiekiem – pytanie o wiarygodność orędzia chrześcijańskiego tak czy inaczej wypływa na powierzchnię. Trudno bowiem nie pytać, czy można wierzyć świadectwu wspólnoty, której oficjalni przedstawiciele są zdolni do tak okrutnego wykorzystywania czyjegoś zaufania i popełniania tak straszliwych przestępstw właśnie za pomocą swojej instytucjonalnej pozycji gwarantów wiarygodności. Pytania takie rodzą się głównie – i trzeba to wyraźnie podkreślić – nie z resentymentu czy też nazbyt krytycznego ducha (jak, niestety, nadal można usłyszeć od osób, które nie chcą przyznać, jak poważna odpowiedzialność ciąży na Kościele), lecz są bezpośrednią konsekwencją samej natury aktu wiary, o której była mowa przed chwilą. To w wiarę bowiem, jako zapośredniczoną, uderza kryzys wynikający z braku wiarygodności świadka. Zgorszenie prowadzi do niewiary.
Zgorszenie wywołane wykorzystaniem seksualnym, którego dopuszcza się instytucjonalny przedstawiciel Kościoła, dotyczy oczywiście w pierwszym rzędzie osoby, która padła jego ofiarą. Lecz na tym nie koniec – odciska ono bowiem swój ślad również na wszystkich innych, którzy dowiadują się o przestępstwie. A im bardziej są oni wrażliwi i bliscy osobie skrzywdzonej, tym mocniej odczuwają konsekwencje tego zgorszenia, co również odbija się na ich wierze, prowadząc aż do utraty zaufania do całych wspólnot, których pasterze popełniali przestępstwa seksualne.
Wiara a zgorszenie wywołane brakiem właściwej reakcji przełożonych
Jak już wspomniałem, w przypadku gdy zabraknie osobistej wiarygodności jednej osoby, możliwe jest, przynajmniej częściowe – za sprawą dynamiki świadectwa, które przekazywane jest przez wspólnotę, czyli też instytucję Kościoła, a nie tylko poprzez pojedyncze osoby – zastąpienie brakującej wiarygodności indywidualnej wiernym świadectwem innych osób, a przede wszystkim świadectwem instytucji sukcesji apostolskiej. Inaczej mówiąc, ciężar próby, na jaką wystawione są zaufanie i wiara osób skrzywdzonych i zgorszonych, może być, przynajmniej częściowo, złagodzony dzięki adekwatnej reakcji innych członków wspólnoty bądź też reakcji całej instytucji, jaką jest Kościół.
Wiele już powiedziano o tym, jak taka adekwatna reakcja powinna wyglądać. Pełne współczucia przyjęcie, konkretna pomoc, stanowczość w wymierzaniu sprawiedliwości – oto jej podstawowe elementy. Musimy być jednak świadomi, że jakość tej reakcji (zarówno indywidualnej, jak i instytucjonalnej), stanowiącej przecież najprostszy ze sposobów przeżywania miłości do bliźniego zranionego przez zło, prócz wymiaru praktycznego ma też kluczowe znaczenie dla wiary licznych członków Kościoła, a zatem w pewnym sensie dla samego przetrwania wspólnoty. A dzieje się tak – trzeba to ponownie podkreślić – ze względu na samą naturę wiary.
Niestety dziś zmuszeni jesteśmy walczyć także ze skutkami niewłaściwych reakcji – zarówno pojedynczych osób, jak i instytucji kościelnych – które były podyktowane nie miłością bliźniego, lecz jakże doczesną troską o wizerunek instytucji. Zamiast zareagować wedle wskazań Ewangelii, spora część kościelnych przełożonych starała się ograniczać zgorszenie, próbując przede wszystkim zapobiec rozprzestrzenianiu się informacji o przestępstwach. Wszystko to działo się w myśl zasady „Kto nie wie, nie może ulec zgorszeniu”. Być może czasem kryła się za tą postawą nawet szczera, choć na pewno źle umiejscowiona, troska. Niestety jednak nie brakowało i takich przypadków, w których praktyczne zastosowanie tej zasady kryło próbę tuszowania własnych błędów w ocenie zdarzeń, niedostatecznego nadzoru czy wręcz mniej lub bardziej bezpośredniego współudziału.
Publiczne uznanie odpowiedzialności (w tym podanie się do dymisji), przeprosiny i prośba o wybaczenie, publiczna pokuta, gotowość zadośćuczynienia krzywdzie, także ze środków własnych – oto działania, które powinni podejmować kościelni przełożeni
Tak olbrzymi rozdźwięk pomiędzy ewangelicznymi zasadami, głoszonymi przez pasterzy, a wcale nie nielicznymi reakcjami przełożonych kościelnych, w których całkowicie brakowało ducha Ewangelii względem osób wykorzystanych seksualnie przez księży czy zakonników, spowodował – najpierw u skrzywdzonych, a potem w całych wspólnotach – dalszą erozję zaufania. Możemy mówić tu w pewnym sensie o zgorszeniu drugiego stopnia, prowadzącym do dalszego cierpienia ofiar i ich bliskich (rewiktymizacja). Dla ich wiary i dla wiary innych osób dotkniętych tym zgorszeniem jest to jeszcze bardziej druzgocące. O ile bowiem brak ufności w osobiste świadectwo pasterza można było jakoś wypełnić przez świadectwo instytucjonalne czy wspólnotowe, po upadku autorytetu instytucji pozostaje już tylko pustynia.
Jak mam bowiem wierzyć w dobrą nowinę Chrystusa, skoro ci, którzy ją głoszą, nie są wiarygodni ani jako osoby, ani na płaszczyźnie instytucji bądź wspólnoty? Tak ostatecznie brzmi pytanie, które dziś mniej lub bardziej świadomie stawiają sobie nie tylko osoby bezpośrednio skrzywdzone wykorzystaniem seksualnym, ale niemal wszyscy wierzący, którzy aktywnie uczestniczą w życiu Kościoła i szczerym sercem poszukują prawdy.
Tak sformułowane pytanie, w ramach pewnego analitycznego dyskursu, z pewnością nie jest w stanie adekwatnie wyrazić egzystencjalnej głębi i intensywności osobistych dramatów, które są udziałem bardzo wielu osób. Ale prawdopodobnie każdy z nas potrafi uchwycić te dramaty instynktownie, bo przecież także jakoś przez tę pustynię przechodzimy. A biada nam, jeśli nie przechodzimy… Pytanie to stawia nas gwałtownie na grani pomiędzy wiarą a jej odrzuceniem – a tam, jako ostatnia deska ratunku, może pomóc już tylko osobiste doświadczenie żywego Chrystusa.
Konieczne jest, moim zdaniem, by wśród różnych krzywd, jakie po okropieństwach molestowania trzeba będzie naprawić, znalazły się również te, które dotyczą wiary osób skrzywdzonych bezpośrednio lub pośrednio. Być może nie jest to pierwsza rzecz, na której trzeba się skupić, kiedy będzie realizowany plan pomocy, ale jeśli chcemy działać jako Kościół, Ciało Chrystusa, nie możemy tracić z oczu tego aspektu. Stawką jest tu sama zdolność Kościoła do wiarygodnego głoszenia Ewangelii.
Wiara a zgorszenie wywołane nieodpowiednią drogą pokuty
Raz stracone zaufanie niełatwo odzyskać. Proces ten powinien przebiegać w obydwu wymiarach, w których zaufanie zostało utracone – osobistym oraz instytucjonalnym czy wspólnotowym. Ponieważ Kościół ze swej natury jest wspólnotą stale nawracającą się, należy oczekiwać od niego, że wobec wielkiego zła popełnionego przez jego oficjalnych przedstawicieli – a często również niezwalczanego odpowiednio przez ich przełożonych, następców apostołów – wkroczy on na drogę pokuty.
Kościół głoszący pojednanie, które przynosi ludziom Chrystus, może być wiarygodny tylko wtedy, gdy naprawdę potrafi odprawić pokutę w taki sposób, by doprowadziła ona do autentycznej i głębokiej przemiany odpowiedzialnych osób i struktur. Na tej drodze pokuty nie może zabraknąć wyznania winy, przyjęcia odpowiedzialności, wyraźnie wypowiedzianych przeprosin, błagania o przebaczenie i wymierzenia sprawiedliwości (naprawienia krzywd, prewencyjnej zmiany procedur itd.).
Jeśli tak się nie dzieje, mimo że odpowiedzialność została już zbadana i ustalona, zamiast do odzyskiwania zaufania dochodzimy do trzeciego poziomu zgorszenia. Osoby, które dotknęło najpierw samo przestępstwo, potem nieskuteczna i nieczuła reakcja instytucji lub wspólnot kościelnych, teraz cierpią z powodu błędnego podejścia do kwestii pokuty.
Zjawisko to może przybierać różne formy, zwłaszcza na płaszczyźnie instytucjonalnej. Jeśli chodzi o płaszczyznę osobistą, stan psychiczny sprawców molestowania czasami całkowicie uniemożliwia dogłębną i szczerą drogę pokuty – nie ma łatwego rozwiązania takiej sytuacji. Tym ważniejsze staje się to, co dzieje się na płaszczyźnie instytucjonalnej. Jeśli przestępstwo miało miejsce w ramach relacji związanych z opieką duszpasterską lub innymi oficjalnymi działaniami instytucji lub wspólnot Kościoła, przełożeni – nawet wówczas, gdy nie stwierdzono żadnego zaniedbania z ich strony – nie mogą nie uczestniczyć w drodze pokuty. Największym błędem, jaki można w tej sytuacji popełnić, jest powtarzanie pytania Kaina: „Czyż jestem stróżem brata mego?” (Rdz 4,9). Odpowiedzialność ta staje się jeszcze większa, jeśli sprawca czynu nie jest zdolny do osobistej pokuty lub jej odmawia.
Konieczność odbycia pokuty przez przełożonych jawi się jako jeszcze wyraźniejsza, kiedy mówimy o sytuacjach, w których miały miejsce zaniedbania. Te zaś – jak wiemy z praktyki – przybierały różne formy. Mógł to być brak reakcji związany z tym, że nie chciano dać wiary doniesieniom o przestępstwie. Mogły też być reakcje błędne, skupione bardziej na ochronie wizerunku instytucji niż na poszukiwaniu dobra osób zranionych. Publiczne uznanie odpowiedzialności (w tym podanie się do dymisji ze sprawowanej funkcji), przeprosiny i prośba o wybaczenie, pokuta (również w pewien sposób publiczna!), szczera gotowość zadośćuczynienia krzywdzie, także ze środków własnych – oto działania, które powinni podejmować kościelni przełożeni. Aby byli prawdziwie wiarygodni, musieliby to robić nie dopiero na zakończenie procesu kanonicznego, w którym formalnie wykazane zostaną zaniedbania i nałożone kary, ale od razu, kiedy tylko zdadzą sobie sprawę z własnej odpowiedzialności.
Podkreślić należy jeszcze jeden aspekt tego zagadnienia, rzadko podejmowany, a moim zdaniem mający kluczowe znaczenie dla wiarygodności postępowań kościelnych dotyczących zaniedbań i, co za tym idzie, również dla wiarygodności „instytucjonalnej pokuty”. Dzisiejsze pojmowanie zarządzania w Kościele – a ma to odbicie w trybie prowadzenia dochodzeń i w procedurach karnych związanych z przestępstwami seksualnymi – jest w bardzo dużym stopniu hierarchiczne. Biskup (bądź jego odpowiednik we wspólnocie zakonnej) jest nie tylko pierwszą, ale i jedyną osobą odpowiedzialną za zaniedbania, a zatem tylko on może realnie stanąć przed sądem.
Tymczasem rzeczywiste zarządzanie – szczególnie w dużych diecezjach i dużych zakonach – obejmuje cały szereg osób, które poprzez różne funkcje oraz zakresy odpowiedzialności i uprawnień tworzą formalne lub faktyczne kurie swoich przełożonych. Osoby skrzywdzone wykorzystaniem seksualnym, a potem ponownie nieczułą bądź kryminalną reakcją instytucji kościelnych opowiadają o spotkaniach nie tylko z biskupami diecezjalnymi, lecz także z biskupami pomocniczymi, kanclerzami, oficjałami sądów, adwokatami itp. Mało tego, czasami w ogóle nie miały one żadnego bezpośredniego kontaktu z samym biskupem diecezjalnym czy wyższym przełożonym zakonnym danej wspólnoty…
Udział i prawdziwa odpowiedzialność tych „pośredników” w procesach decyzyjnych, w wyniku których dochodzi do poważnych zaniedbań ze strony przełożonych, zwykle są mało znane opinii publicznej. Są jednak znane osobom pokrzywdzonym. Często wiedzą o nich także inne osoby intensywnie zaangażowane w życie kościelnych wspólnot lokalnych, czy to świeckie, czy duchowne. Brak udziału osób współodpowiedzialnych w drodze pokuty oznacza dodatkowy cios w wiarę pokrzywdzonych i ich bliskich, ponieważ nie pozwala wierzyć w nawrócenie instytucjonalnych przedstawicieli wspólnoty.
Na nic dymisja biskupa, jeśli jego następca otoczy się tymi samymi ludźmi, którzy wcześniej pomagali tuszować przypadki wykorzystywania, i utrzyma ich na stanowiskach bez odbycia przez nich jakiejkolwiek pokuty. Nie będzie wiarygodna pokuta, do której zmuszony zostanie biskup jako sprawca przestępstw, jeśli bez najmniejszych problemów, bez uznania żadnej odpowiedzialności i bez jakichkolwiek oznak skruchy będzie „robił karierę” w Kościele ktoś inny, kto – wiedząc o przestępstwach swego przełożonego – milczał lub wręcz, nadużywając swego stanowiska, zamykał usta tym, którzy próbowali reagować.
Raz jeszcze podkreślę: to sama natura aktu wiary wymaga autentycznej, wiarygodnej drogi pokuty, w której wezmą udział wszyscy współodpowiedzialni. Konieczności tej, moim zdaniem, nie bierze się jeszcze dostatecznie pod uwagę ani w praktyce, ani w procedurach kościelnych.
A trzeba pamiętać, że ten ostatni rodzaj zgorszenia – które wynika z awansowania osób wcześniej skompromitowanych – może utrzymywać się jeszcze przez długi czas po tym, jak dana sprawa pozornie zostanie rozwiązana, wyrok wydany, a kary nałożone. I może to skutecznie szkodzić wierze członków wspólnoty jeszcze przez długie lata, nadszarpując wiarygodność wysiłków i świadectwa tych wiernych, którzy szczerze zaangażowani są w pracę na rzecz osób zranionych przestępstwami. Czasem zresztą także w tych zaangażowanych może słabnąć zaufanie do wiarygodności Kościoła.
Wiara a zgorszenie dyskryminacją zranionych
Nie można tu pominąć jeszcze jednego aspektu. W dotychczasowym opisie koncentrowałem się na sytuacji, w której krzywdzicielem jest instytucjonalny przedstawiciel Kościoła. Takie podejście ma swój analogiczny odpowiednik po stronie kościelnych działań. Systemy reagowania na krzywdę, ochrony, pomocy pokrzywdzonym, a nawet prewencji (choć na szczęście w nieco mniejszy stopniu) budowane są przez Kościół instytucjonalny głównie ze względu na przestępstwa popełniane przez duchownych.
Tymczasem problem ma charakter społeczny. Zarówno sprawcy duchowni, jak i osoby przez nich pokrzywdzone stanowią niewielki procent wszystkich sprawców i osób zranionych. Prędzej czy później musi więc zrodzić się pytanie, dlaczego w Ciele Chrystusa następuje dyskryminacja ze względu na autora krzywdy. Osoby wykorzystane przez duchownych mogą liczyć na strukturalną pomoc. Natomiast ochrzczeni skrzywdzeni seksualnie przez innych ochrzczonych, „szeregowych” członków Kościoła – już nie (albo nie w tym samym stopniu).
Takie podejście każe pytać, o co ostatecznie chodzi w tych wszystkich działaniach: o rzeczywiste dobro skrzywdzonych czy jedynie (ponownie) o ratowanie wizerunku instytucji? Jeśli osoby tworzące systemy pomocowe nie potrafią dostrzec innych skrzywdzonych poza tymi, którzy zostali wykorzystani przez duchownych, to czy rzeczywiście robią to jako naśladowcy Chrystusa, posłuszni Ewangelii? Przecież Ewangelia po prostu każe pomagać potrzebującym, bez pytania o to, jaki był status sprawcy! Na naszych oczach zaczyna się rozgrywać taka wersja przypowieści o miłosiernym Samarytaninie: „O, gdyby cię skrzywdził kapłan albo lewita, to bym się tobą zajął. Ale jeśli to byli zwykli zbójcy, to nie moja sprawa…”.
Zgorszenie dyskryminacji uderza w oczywisty sposób w wiarę osób zranionych przez sprawców niebędących oficjalnymi przedstawicielami Kościoła. Ale może ono dotykać niezwykle boleśnie także osób skrzywdzonych przez duchownych. Odkrycie, że stają się one w ten sposób „wyróżnione” pomocą instytucji Kościoła, podczas gdy inni, podobnie cierpiący członkowie tego samego Ciała (albo po prostu dzieci tego samego Boga), jej nie otrzymują – jest kolejnym ciosem w zaufanie, bez którego wiara usycha.
Przemyśleć model sprawowania władzy w Kościele
Do tej pory skupiałem się na tym aspekcie skutków przestępstw seksualnych popełnianych przez oficjalnych przedstawicieli Kościoła, który dotyczy związku pomiędzy wiarygodnością świadków a wiarą osób zgorszonych tymi przestępstwami. Możemy jednak zadać pytanie, czy można – także na płaszczyźnie teologicznej – zrobić coś, by zmienić w Kościele tendencje ułatwiające popełnianie tych przestępstw, utrudniające właściwą na nie reakcję i zagrażające wiarygodności drogi pokutnej. Czasem obwinia się za to wszystko tzw. klerykalizm, ale to diagnoza niewystarczająca, ponieważ zbyt ogólna. Warto choćby pokrótce zasygnalizować tematy, które, moim zdaniem, należy w przyszłości poważnie rozpatrzyć od strony teologicznej.
Pierwszy z nich przynależy do zakresu wspólnego eklezjologii i teologii sakramentów. Chodzi o kategorie, w których wyrażane są tożsamość i rola w Kościele wyświęconych szafarzy. Przez wiele wieków teologiczna refleksja na temat sakramentu święceń krążyła jednostronnie wokół pojęć władzy (potestas) i godności (dignitas)3, plasując duchownych w pewnym szczególnym, świętym kręgu, poza zasięgiem podejrzeń i krytyki. Ochrona takiego wizerunku była jedną z głównych przyczyn niewłaściwych reakcji na przestępstwa, zarówno ze strony przełożonych, jak i członków wspólnot, także bliskich samym ofiarom.
Drugi temat jest natury stricte eklezjologicznej. Ściśle hierarchiczny model sprawowania władzy w Kościele okazał się – nie tylko w kontekście przestępstw seksualnych – mało skuteczny w radzeniu sobie z trudnymi sytuacjami i złożonymi kwestiami. Jak się wydaje, świadomość ta powoli staje się coraz powszechniejsza, a pełen ufności wzrok kieruje się coraz bardziej w stronę modelu (bardziej) synodalnego4. Jednak daleko jeszcze jesteśmy nie tylko od prawdziwie synodalnego przekształcenia praktyki zarządzania, ale również od rewizji eklezjologii systematycznej właśnie w kluczu synodalnym. Nawet samo wskazanie potrzeby takiej rewizji ze strony papieża Franciszka budzi wyraźne opory – w Polsce może nawet szczególnie widoczne.
Z oczywistych powodów uwaga osób, które w Kościele pracują na rzecz ofiar wykorzystywania seksualnego i zapobiegania takim przestępstwom w przyszłości, łatwo koncentruje się na kwestiach praktycznych. Wiąże się z tym jednak ryzyko, że stracimy z pola widzenia to, iż Kościół jest rzeczywistością teologalną. A to oznacza, że – aby właściwie pojąć dynamikę, która w Kościele jest obecna i działa (tak w poszczególnych jego członkach, jak i w całych wspólnotach) – trzeba odwoływać się również do tego, co objawione. W moim przekonaniu do tej pory czyniliśmy to w zbyt małym stopniu. I tu potrzebne jest nawrócenie.
1 Prezentowany tekst jest zapisem referatu wygłoszonego 21 września 2021 r. w Warszawie podczas międzynarodowej konferencji Naszą wspólną misją ochrona dzieci Bożych, zorganizowanej z inicjatywy Papieskiej Komisji ds. Ochrony Małoletnich i Konferencji Episkopatu Polski przy współfinansowaniu Fundacji Świętego Józefa KEP.
2 Abstrahuję tu od tego, na ile u podstaw samego postulatu, aby zdefiniować nieomylność papieża jako dogmat, leżała motywacja, by podkreślić ten właśnie rodzaj nieomylności.
3 Por. zwłaszcza rozdział poświęcony sakramentowi święceń w Katechizmie Rzymskim (1566).
4 Zob. np. mój artykuł w poprzednim numerze „Więzi”: Synodalność: musisz iść przez to, czym nie jesteś.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2021.
Dzień dobry. Więź czytają również emeryci i renciści, których nie stać na wykup rocznej prenumeraty. Byłoby miło gdyby istniała możliwość zakupu poszczególnego artykułu, jak to jest np. na stronie miesięcznika W drodze lub w innych miejscach w sieci. Prosiłbym, aby Państwo to rozważyli, żadna ze stron nie straciłaby na tym.
Dzień dobry. Dziękujemy za ważną wiadomość!
Mamy w ofercie nie tylko roczną prenumeratę, lecz również pakiet cyfrowy, w którego ramach za 22,14 zł można otrzymać:
– pełny dostęp online do artykułów kwartalnika i treści portalu Więź.pl (od momentu zakupu) przez 90 dni
– kwartalnik „Więź” w formatach epub, mobi, pdf przez kwartał lub rok.
Szczegóły tutaj:
https://wiez.pl/wydawnictwo/prenumerata/
Odbieram to nazbyt koniunkturalnie.