rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Bezradność, co się nazywa życie

Kadr z filmu „Niepotrzebni mogą odejść”, reż. Carol Reed, Wielka Brytania 1947

„Ucieczka od bezradności” Tomasza Stawiszyńskiego to skrupulatne pokazywanie, w jaki sposób współczesna kultura wypiera to, co trudne. Dawno nie czytałem tak dobrze opisujących rzeczywistość i jednocześnie tak aktualnych refleksji.

Nie mogę zapomnieć pewnego starego filmu Carola Reeda. Belfast. Zimowy, skąpany w płatkach śniegu wieczór. Główny bohater, przywódca irlandzkiej tajnej organizacji, przez niemal całą fabułę powoli umiera, uciekając ranny po napadzie. Opowieść nosi jeden z najsmutniejszych i najpiękniejszych tytułów w historii kina: „Niepotrzebni mogą odejść” („Odd Man Out”).

Obejrzałem to noirowe arcydzieło ponownie, po latach, w trakcie lektury „Ucieczki od bezradności” Tomasza Stawiszyńskiego. Na kartach tej książki autor dotyka tematów, takich jak śmierć, żałoba, strata, które dziś wydają się – no właśnie – niepotrzebne.

Śmierć jak dawniej seks

Powiem otwarcie: dawno nie czytałem tak dobrze opisujących rzeczywistość i jednocześnie tak boleśnie aktualnych refleksji. Eseje Stawiszyńskiego to skrupulatne pokazywanie, w jaki sposób współczesna kultura wypiera to, co trudne, i ucieka przy tym od tytułowej bezradności.

Może zgoda na świat, na to, że jesteśmy istotami skończonymi, które doświadczają w życiu bólu, samotności, lęku, bezsilności, mogłaby zbudować jakąś międzyludzką wspólnotę, wprowadzić w nasze relacje więcej wyrozumiałości i czułości?

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Weźmy kilka przykładów analizowanych w książce. Ciężko nam zrozumieć złożone mechanizmy rządzące światem? Zawsze można znaleźć teorię, która pokaże „ukryty sens”. Jako ludzie jesteśmy skłonni do przemocy, zaś granica między „dobrymi” a „złymi” nierzadko pozostaje płynna? Nieprawda! Wykluczajmy więc tych, którzy myślą inaczej. Brakuje nam mitów i wielkich narracji (katolicyzm się skompromitował), doskwiera chaos i przypadkowość życia? Zawsze można sięgnąć po astrologię, prześledzić, co „zapisane w gwiazdach”, wszystko stanie się jasne.

A fundamentalny fakt, że rodzimy się, żyjemy i umieramy? Czy nie jest przerażający? Okazuje się, że nie, wystarczy sięgnąć po odpowiednie poradniki i dowiedzieć się, „czego najbardziej żałują umierający”. Nie zostaje nic innego, jak – między innymi – „żyć pełnią życia”, „pozwolić sobie na bycie szczęśliwym”, znajdować czas dla przyjaciół, niczego nie odkładać na później.

Tyle tylko, że to puste frazesy, stworzone po to, by napędzać określoną gałąź biznesu, wyspecjalizowaną w lifestylowych radach. Stawiszyński przywołuje zdanie antropologa Geoffreya Gorera: „we współczesnej kulturze śmierć stała się tym, czym był seks w epoce wiktoriańskiej”. Wszelkie coachingowe techniki samodoskonalenia nie oswajają jej, jedynie rodzą w swoich klientach rozpacz i frustrację („Czy kiedykolwiek istniał człowiek – pyta autor „Ucieczki…” – który każde doświadczenie witał z radością?”) oraz buntują „przeciwko egzystencji w danej nam postaci”, a przecież „życie bez końca / jest byciem bez sensu / światłem bez cienia / echem bez głosu” (Różewicz).

Tworzą też subtelną mistyfikację, pochodną wobec współczesnego dogmatu, że „każdy jest kowalem własnego losu”. W jej myśl jednostka całkowicie odpowiada za dobrą kondycję swojego ciała, tak jakby końca egzystencji dało się uniknąć. Jeśli na przykład ktoś zachoruje, będzie to wynik jego własnego zaniedbania – źle się odżywiał, za mało spacerował, za dużo używał elektroniki, palił papierosy. Takie podejście to – jak twierdzi cytowana w książce biolożka Barbara Ehrenreich – nowe wcielenie średniowiecznego moralizmu, wedle którego nieszczęścia dotykające człowieka zawsze są zawinione.

Śmierć staje się w takiej optyce kolejnym „problemem do rozwiązania”. Oczywiście rozsypuje się to jak domek z kart, kapryśna nicość nie ogląda się na nic. Jeśli będziemy maksymalnie wysportowani, biologia nas łaskawie ominie? Albo wypadek: nie roztrzaska nas nieuważny lub nietrzeźwy kierowca, przed którego samochodem znajdziemy się zupełnie przypadkowo? „Zdrowy styl życia” to wartość dodana; ba, niezgoda na to, że czeka mnie fizyczny rozkład lub losowy zgon, jest czymś naturalnym. Chcemy, by los był logiczny, by miał swój ciężar. Wszystko to jednak nie uratuje nas przed nieuchronnym.

Albo jeszcze inna, zbieżna kwestia: militaryzacja walki z ciężką chorobą, nazywanie na przykład nowotworu „wrogiem”. Czy czasem, jak sugeruje eseista, nie jest to odbieranie danej osobie prawa do przegranej, do śmierci?

Stawiszyński zwraca ponadto uwagę, że dawniej, mniej więcej do końca XIX wieku, kultura radziła sobie z nią (św. Franciszek nazywał śmierć siostrą), umieranie było naturalnie wpisane w ludzki los. Teraz sama żałoba stała się anomalią, według zaleceń Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego może trwać maksymalnie … dwa tygodnie, zaś wielu z nas wierzy, że naprawdę będą żyć „długo i szczęśliwie”, w swoistym bezczasie. W praktyce – pisze autor „Ucieczki…” – „śmierć przychodzi zawsze niezapowiedziana”, zaś „ceną jej nieobecności jest nieumiejętność umierania. (…) Pozbawieni języka, którym dałoby się o śmierci i umieraniu mówić, jesteśmy zarazem pozbawieni prawa do śmierci czy raczej prawa do bezradności, rozpaczy i niemocy w zetknięciu z nią”.

Smutek zakazany

Świat – to już wiemy – nie lubi śmierci, bólu, straty. A co z tymi, którym – jak w piosence Osieckiej – „czasem smutno jest”, którzy za Miłoszem woleliby trochę popłakać, „zamiast szczerzyć zęby i fikać koziołki / dla pełnej sali”; którzy wreszcie uznają, że w życiu są burze, których nie można przetrwać bez szwanku? Stają się niepotrzebni?

Tomasz Stawiszyński, „Ucieczka od bezradności”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2021

Stawiszyński pisze brawurowo, że stosunek obecnej kultury do takich osób przywodzi na myśl… postawę ojców pustyni. Tak jak starożytni mnisi walczyli z acedią, czyli mieszanką duchowego zniechęcenia, gniewu, nudy, zobojętnienia, tak współczesny kapitalizm – mający na sztandarach „optymistyczny indywidualizm” – zwalcza wszelkie przejawy smutku. Źródło tych działań jest zresztą bardzo podobne: chrześcijaństwo występowało przeciwko zakwestionowaniu rzeczywistości danej nam przez Boga, kapitalistyczne podejście zakazuje kwestionowania porządku społeczno-ekonomicznego. Liczą się „wzrost” i „zysk”, odrzucane jest „malkontenctwo”.

Czemu bywamy smutni albo przynajmniej – kolokwialnie – nie skaczemy z radości? Bo odkrywamy, że szczęśliwym „się bywa”, a nie się jest; że wszystko, co stworzone, podlega prawu przemijania, taka jest „reguła tej przegranej gry” (Szymborska); bo najbliżsi umierają, a miłość naszego życia nas opuszcza. Do tego często mamy pracę, które nie przynosi satysfakcji, albo nie zapewnia nam i naszej rodzinie bezpieczeństwa.

Współczesna kapitalistyczna kultura – punktuje Stawiszyński – tego nie rozumie. Jej maksyma głosi, że każda odpowiednio zmotywowana jednostka może odnieść sukces (którego używa się jako synonimu szczęścia/radości), jeśli człowiek tego nie robi, jeśli nie spełnia swoich marzeń – najwyraźniej po prostu niewystarczająco na to pracuje. Zupełnie nieważne są osobiste uwarunkowania, przeżycia albo problemy strukturalne: gdzie się dany człowiek rodzi, jakiej jest rasy czy płci. Tymczasem nie trzeba być geniuszem, by odkryć, że nie wszystko od nas zależy. Co więcej, osoby pozbawione ekonomicznego bezpieczeństwa są znacznie bardziej narażone na depresję i zaburzenia lękowe – a przez to na bycie „nieproduktywnymi” – niż ci, którzy znajdują się na szczycie społecznej drabiny.

Może – zastanawia się autor książki – gdybyśmy wyrastali „w innej kulturze, mniej bezwzględnej, mniej wymagającej, a bardziej tolerancyjnej dla słabości i niedoskonałości – przeżycie realnej porażki nie byłoby aż tak dotkliwe”? Symptomatyczne jest zresztą, że mówimy o porażce, czyli czymś, co można przekuć w zwycięstwo, a nie o klęsce, wobec której pozostaje jedynie zachować godną postawę.

Zacytujmy kilka linijek. „Ostatecznie porażka jest nieodłącznym elementem naszego życia, ba, elementem proporcjonalnie przeważającym nad wszelkimi innymi rodzajami ludzkich doświadczeń – czytamy w „Ucieczce…”. – Ale skoro nie mamy prawa jej ponosić, nie jesteśmy w stanie się z nią oswoić. Skoro nie jesteśmy w stanie się z nią oswoić, to nawet najdrobniejsza może nas doszczętnie zniszczyć. Trudne emocje, w tym także smutek, rozpacz, melancholia czy depresja, regularnie eliminowane ze współczesnego kulturowego krajobrazu, stanowią coś w rodzaju papierka lakmusowego, radaru, który wysyła nam istotne sygnały o naszym położeniu w świecie, o urządzeniu tego świata, o porządkach, jakie w nim panują”.

Nie zawsze jest wyjście

Kilka lat temu Stefan Chwin opublikował esej „Tyrania optymizmu”. Zwracał w nim uwagę, że dogmatem współczesnej szkoły jest „wychowanie do sukcesu”, mimo że „w każdej klasie na dwudziestu pięciu uczniów odniesie go dwóch albo trzech”. Zamiast tytułowej „tyranii optymizmu” i wpajania, że „wszystko będzie OK”, pisarz postulował „rozsądną równowagę” w nauczaniu – „tak żeby ktoś, kto przegrywa, nawet w niedobrym stanie nie tracił poczucia sensu swojego życia”.

Co natomiast radziłby autor „Ucieczki od bezradności”? Stwierdza on co prawda, że potrzebujemy „psychoanalitycznego pesymizmu”, ale też wyraźnie odżegnuje się od twierdzenia, że istnieją proste rozwiązania skomplikowanych spraw. „Po prostu nie z każdej sytuacji jest wyjście, nie wszystkie problemy da się rozwiązać, nie na wszystko można mieć od razu gotową odpowiedź. Nie zawsze też da się działać, czasami da się wyłącznie myśleć, teoretyzować, wypowiadać na głos wątpliwości. Bez konkluzji, bez jasnej porady – co począć”.

Przestrzega równocześnie, by ukierunkowanie na sukces i odwracanie się od tego, co trudne, nie stały się nieznośnym i groźnym totalitaryzmem, szkodliwą iluzją, „niezgoda bowiem na własną bezradność oznacza niezgodę na bezradność cudzą”.

Wesprzyj Więź

Może więc przeciwnie – zgoda na świat, na to, że jesteśmy istotami skończonymi, które doświadczają w życiu bólu, samotności, lęku, bezsilności, mogłaby zbudować jakąś międzyludzką wspólnotę, wprowadzić w nasze relacje więcej wyrozumiałości i czułości? Może zresztą momenty, kiedy ocieramy z oczu łzy żalu i goryczy, czynią nas bardziej ludźmi? W swoim eseju Chwin przywoływał Miłosza – laureata literackiego Nobla, największego polskiego pisarza w XX wieku – który pod koniec życia na pytanie dziennikarzy, czy było ono udane, odpowiedział krótko: „Nie”. Takie przyznanie to żaden wstyd, raczej realizm. Wszyscy nosimy w pamięci chwile wielkiej radości, ale też wielkiego smutku; próbujemy – jak u Dylana – „dostać się do nieba, zanim zatrzasną drzwi”. Lub jak śpiewała Jennifer Warnes: „żyjemy, upadamy, latamy / Głównie upadamy, głównie uciekamy / Ale od czasu do czasu staramy się / Naprawić wyrządzone krzywdy” (zasłaniam się teraz nieco liczbą mnogą i cytatami z kultury, by ukryć własną… bezradność?). I chcemy, by ktoś nas przytulił.

Lepiej lub gorzej oswajamy – dzięki religii, filozofii czy terapii – perspektywę końca. Odwracamy się do niego lub staramy się spoglądać w jego kierunku. A i tak u kresu powtórzymy najpewniej pod nosem pytanie z piosenki Jerry’ego Leibera i Mike’a Stollera: „To tyle? Tylko tyle?”. Niespełnienie – i bezradność – to właśnie życie…

Przeczytaj też: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę

Podziel się

12
1
Wiadomość