Znak. Rok Miłosza

Lato 2024, nr 2

Zamów

Katechizm Kołakowskiego

Leszek Kołakowski. Kraków, 25 października 2008 r. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Postawy poszukiwania tego, co wspólne, nie można pomylić z symetryzmem. Dla symetrystów kluczowe jest bowiem stwierdzenie, że w sumie „jedni warci są drugich” (symetryzm win). Mnie chodzi natomiast o to, że jedni i drudzy (i trzeci, i następni – bo nie ma dwóch stron!) mają poza wadami także wartość.

W 1978 r. Leszek Kołakowski napisał krótki esej, który zatytułował: Jak być konserwatywno-liberalnym socjalistą? Katechizm. To ważny tekst. I obiektywnie ważny, i dla mnie subiektywnie – także jako felietonisty piszącego swoje „trzy po trzy”. A wiem, że jest to ujęcie bliskie także „Więzi” – Zbigniew Nosowski napisał w 1992 r., wzorując się na Kołakowskim, Jak być katolikiem współczesnym, krytycznym, a zarazem ortodoksyjnym?.

U Kołakowskiego jest to, co lubię – triada. To tekst króciutki, krótszy niż ten felieton, ale bardzo precyzyjny. Każde zdanie prowadzi prosto do punktu z piękną klamrą na końcu. Niedościgły wzór.

Wesprzyj Więź.pl

Znajduję w tym eseju bliskie mi twierdzenia dotyczące natury konserwatyzmu, który rozumiem chyba podobnie – jako rodzaj przestrogi przed pychą i ostrożność dotyczącą niektórych form postępu, wprowadzanych bez gwarancji, że to, co nowe, istotnie będzie lepsze niż to, co zastane.

Podzielam z Kołakowskim liberalne przekonanie, zgodnie z którym choć państwo ma ważne role do odegranie w zakresie ochrony bezpieczeństwa i dobrostanu obywateli, musi mieć też dobrze wyznaczone granice, bo za bezpieczeństwo nieuchronnie płacimy cenną walutą wolności. Ostrożnie też podchodzić trzeba do władzy, zwłaszcza wtedy, kiedy miałaby ambicje uczynić nas szczęśliwymi na jej własnych zasadach. Ten rodzaj mesjanizmu wiedzie na ogół do dyktatury (nawet jeśli jest ona przebrana w kostium demokracji).

Odnajduję się również w socjalistycznym poglądzie, że choć konkurencja i rynek są ważnym źródłem rozwoju, to nie można przyznawać im wyłączności jako regulatorowi społecznych relacji. W szczególności doceniać trzeba społeczną samoorganizację i wzajemną troskę o siebie.

Wyjątkowo jednak ważna jest dla mnie konkluzja eseju: „Wydaje się, że ten zbiór regulatywnych idei nie zawiera sprzeczności. W takim razie możliwą jest rzeczą być konserwatywno-liberalnym socjalistą albo też – co na jedno wychodzi – te trzy słowa nie stanowią już […] wykluczających się opcji”1.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy przeczytałem ten tekst, poczułem rodzaj ulgi – zostałem uwolniony z trapiącego mnie poczucia braku konsekwencji, pęknięcia i wewnętrznej sprzeczności – bo ja także czułem, że podzielam owe przekonania łącznie, mimo tego, że pochodzą spod różnych sztandarów ideowych.

Może zatem problem leży nie we mnie, ale w sztandarach albo raczej sposobach ich używania? Może dzieje się tak dlatego, że zwyczajowo są to sztandary, które wskazują miejsce zbiórki? Czasem chodzi jedynie o podkreślenie wspólnoty przekonań (albo wspólnoty tak w ogóle), ale zdarza się, że zamieniają się one w wojenne bandery, pod którymi mamy maszerować przeciw innym.

Po lekturze „katechizmu” Kołakowskiego towarzyszy mi pytanie, czy rzeczywiście w sprawach społecznych konieczny jest wybór albo-albo, czy może jednak da się zastosować jakąś formę koniunkcji. Może bez popadania w sprzeczność da się korzystać łącznie z niektórych elementów tych konkurencyjnych opcji ideowych? Może jednak nie mamy monopolu na rację? Może jakieś okruchy racji mają też inni?

Postawy poszukiwania tego, co wspólne, nie można pomylić z podejściem opisywanym ostatnio jako symetryzm. Dla symetrystów kluczowe jest bowiem stwierdzenie, że w sumie „jedni warci są drugich” (symetryzm win). W postawie, która jest mi bliska, istotą jest natomiast przekonanie, że jedni i drudzy (i trzeci, i następni – bo nie ma dwóch stron!) mają poza wadami także wartość.

Taka postawa to rodzaj radykalnego centryzmu, w którym chodzi bynajmniej nie o naiwne przekonanie, że prawda na ogół leży pośrodku (bo wcale tak nie jest!), lecz raczej o to, że można skompletować rozsądne rozwiązania problemów społecznych poprzez „kolekcjonowanie” różnych fragmentów i poszukiwanie równowagi pomiędzy rywalizującymi pomysłami i postawami. To nawiązanie do wschodniej tradycji równowagi oraz uzupełniania się sił i żywiołów, a odrzucenie politycznego manicheizmu, w którym świat jest areną wiecznego ścierania się Dobra ze Złem (oczywiście „my” zawsze jesteśmy w obozie Dobra…).

Co do liczby sztandarów, flag czy biegunów, to jak wiadomo, lubię triady. Ta, o której pisze Kołakowski, to tylko jedna z możliwych. W Stanach Zjednoczonych też można mówić o trzech zasadniczych nurtach ideowych, choć tam uważać trzeba na określenia – za Atlantykiem bowiem europejscy liberałowie to libertarianie, a amerykańscy liberałowie to odpowiednik europejskiej lewicy (Trump nazwałby ich pewnie socjalistami). Konserwatyści i tu, i tam stoją mniej więcej w tym samym miejscu.

Ciekawy jest też przypadek nordycki, w którym dominuje rodzaj metaideologii – połączenie tego, co zielone, liberalne i socjalistyczne. Chodzi w nim o to, że prawie wszyscy zgadzają się, iż należy uznać trzy hasła łącznie za fundament budowli społecznej: troskę o środowisko, docenienie roli wolnego rynku jako zasadniczego napędu gospodarki i powszechny system zabezpieczenia społecznego. Różnice w partyjnych programach dotyczą tam raczej metod niż zasadniczych celów.

Takich „map” ideowych jest więcej. Część czytelników być może natknęła się (szczególnie przed wyborami) na różnego rodzaju narzędzia, które mają pomagać nam samym umieścić się na mapie politycznych przekonań, a w szczególności odnaleźć kandydatów (lub ugrupowania), którzy są nam z tego powodu najbliżsi. Znam sporo przypadków, w których po zastosowaniu takich narzędzi ludzie znajdują się w kłopotliwym i niespodziewanym miejscu, zgoła innym, niż pierwotnie sądzili…

W Polsce tego rodzaju narzędzi od lat dostarcza portal Mam Prawo Wiedzieć, który stara się uzyskać od kandydatów odpowiedzi na ważne i precyzyjne pytania (jest ich kilkadziesiąt), a tym samym umożliwić wyborcom roztropną decyzję opartą na wiedzy. Kandydaci odpytywani są tam o sprawy dość konkretne (zostały podzielone na ponad 20 tematów). Tego kwestionariusza nie da się wypełnić w oparciu o ideologiczne zaklęcia.

Popularne są też w internecie różnego rodzaju quizy, które za pomocą sekwencji pytań pozwalają nam zobaczyć, jak wypadamy w poszczególnych wymiarach politycznego spektrum, np. na osiach decentralizacja–unitaryzm, demokracja–autorytaryzm, postęp–tradycja, bezpieczeństwo–wolność, globalizacja–izolacja, równość–rynek czy sekularyzm–religijność. Nigdy nie biorę udziału w takich quizach, ale podobno ludzie to kochają.

Skądinąd skoro ludzie odpowiadają nawet na internetowy quiz Gdybym był pizzą, to jaką?, to chyba równie dobrze mogą sprawdzić online swoje przekonania społeczne i polityczne. Może zresztą to nie jest zły pomysł, aby definiować programy i ugrupowania w nawiązaniu do pizzy? Czy nie byłoby czytelniej wybierać między opcjami politycznymi Hot Pepperoni, Vege, Farmerska, Cztery Sery albo Twoja Własna Kompozycja?

Za dość ubogi i mylący uznać trzeba także – najczęściej chyba przywoływany w Polsce – podział na lewicę i prawicę. Jest on w dużej mierze nieadekwatny, a zdarza się, że fałszywy i szkodliwy. W samej swojej logice uwzględnia bowiem tylko dwie strony – i tym samym zakłada jakiś rodzaj nieuchronności konfliktu.

Warto przypomnieć, że podział na lewicę i prawicę, jak wiele dobrych i złych zwyczajów, wziął się z czasów rewolucji francuskiej. W Zgromadzeniu Narodowym po prawej stronie siadali ci, którzy nie chcieli radykalnych zmian (głównie szlachta, arystokracja, duchowieństwo), a po lewej – zwolennicy reform (mieszczanie). Ta dwudzielność była w tamtej sytuacji jakoś logiczna. Wiadomo też, jak się to wszystko skończyło: gwałtownymi, następującymi po sobie zwycięstwami raz jednych, raz drugich…

Nie jest to zresztą specyfika burzliwej historii Francji. Tu chodzi o permanentne i naturalne napięcie wewnątrz każdej wspólnoty. Jedni chcą, żeby było, jak było, albo chociaż żeby zmian dokonywać możliwie wolno (konserwatyści – „chroniący”). Inni domagają się zmiany, i to możliwie najprędzej, oraz wierzą, że będzie to zmiana na lepsze (progresywiści).

Ten podział towarzyszy nam w różnych wariantach od zawsze – jest wdrukowany w nasz genotyp antropologiczny (a niektórzy twierdzą, że także biologiczny). Zawsze w ludzkich społecznościach byli tacy, którzy za główną wartość i gwarancję bezpieczeństwa uważali tradycję, spójność i jednorodność, oraz tacy, którzy chcieli szukać tego, co nowe, byli ciekawi innych, otwarci na eksperymentowanie, skłonni do podróży. Rzecz w tym, że ludzka wspólnota dla swojego przetrwania potrzebuje jednych i drugich. Potrzebuje równowagi obydwu tych składników.

W obecnym potocznym rozumieniu lewicy i prawicy wyszło z użycia tradycyjne napięcie między „trwać” a „zmieniać”. Dziś ideowe etykiety to raczej jakieś uogólnione i umowne oznaczenia dwóch zwalczających się obozów. Myślę, że sporo osób należących do tych obozów i wielu ich sympatyków miałoby problem z określeniem kanonu swoich przekonań, czyli poprawnym dokończeniem zdania „Uważam się za człowieka lewicy (lub prawicy), bo…”. Nierzadko nawet trudno im pojąć (jeśli w ogóle zadają sobie takie pytanie), co ich różni od tych „innych” i dlaczego tak bardzo się nienawidzą. Przypominają czasem mieszkańców państw Lilliputu i Blefuscu, którzy – jak to zostało opisane w Podróżach Guliwera – toczą od wielu pokoleń krwawe potyczki w sporze o to, z której strony (grubszej czy chudszej) należy obierać jajka.

Sama użyteczność logiczna podziału na lewicę i prawicę jest czasem znikoma. Jak wedle tych kryteriów ocenić np. narodowy socjalizm? Gdzie umieścić Prawo i Sprawiedliwość? To ugrupowanie lewicowe czy prawicowe? Nie sugeruję bynajmniej, że PiS to faszyści, chodzi mi o trudność klasyfikacji przekonań ideowych.

Albo czy da się odpowiedzieć na jeszcze trudniejsze pytanie (właściwie bezsensowne, ale jednak je zadam): czy Ewangelia jest lewicowa, czy prawicowa? Z tym mamy kłopot. Zresztą zawodność owego jednowymiarowego podziału dość dobrze sygnalizują – pojawiające się ostatnio coraz częściej – sformułowania w rodzaju „katolewica” albo „prawicowi ekolodzy”. Widać wyraźnie, jak bardzo uczestnicy tych grup chcą się wyswobodzić z identyfikowania ich w sposób „pakietowy” i binarny – jednowymiarowy.

Warto też pamiętać, że taka oś politycznego podziału to wbrew pozorom nie jest linia pozioma, w której obydwa krańce oddalają się od siebie nieskończenie. Okazuje się, że odpowiednia doza ekstremizmu powoduje specyficzne „zakrzywienie” przestrzeni i linia prosta przybiera kształt podkowy. Wystarczy odpowiednio długo i stanowczo podróżować w każdym z tych kierunków, żeby napotkać swoich „przeciwników”, którzy są zadziwiająco podobni do… nas samych. Tak podobni, że właściwie stają się nam bliscy. W ten sposób daje się czasem wytłumaczyć nieprawdopodobne wręcz zmiany stron i, wydawałoby się, niemożliwe sojusze.

Regres do dwóch tylko możliwych opcji – choć okazuje się często intelektualnie zawodny i moralnie wątpliwy – jest za to bardzo pożyteczny dla architektów różnych strategii konfrontacyjnych i wojennych. Także w naszym kraju. Pozostaje otwarte pytanie, „iloma alfabetami” pisany jest ten scenariusz. Jestem przekonany, że nie tylko polskim.

To jest celowa robota. Nasze narodowe przywary są pracowicie pielęgnowane. Tu podział na dwa obozy jest podstawową metodą i celem zarazem. Należy go pielęgnować i karmić, tak żeby doprowadzić do szczególnego wariantu polaryzacji – do bipolaryzacji (dwubiegunowości). Trzeba prowadzić ten spór jak wojnę kolonialną, w której zasila się obydwie strony konfliktu po to, żeby trwał.

Nie może być żadnego wspólnego terytorium. Nie wolno brać jeńców. Należy badać słabości wroga i czynić na niego zasadzki. Dialog jest zdradą, a zdrajców karzemy gorzej niż wrogów. Trzeba podsycać ekstremizmy każdej ze stron. Żeby konflikt był możliwe najtrwalszy i najbardziej niszczący obie strony, muszą one dysponować mniej więcej podobnym potencjałem i uzbrojeniem. Spór powinien dzielić możliwie dokładnie na pół (50/50), bo wtedy walka będzie najzacieklejsza i długa jak wojna prowadzona z okopów.

Najważniejsze zaś w takim ujęciu jest założenie, że aby taki konflikt trwał i miał odpowiednią temperaturę, nie może być banalnym i rozstrzygalnym sporem o to, kto ma rację. Należy podsycić go naprawdę gorącymi emocjami – a w tym celu sięgnąć po moralne przekonanie o własnej wyższości. Trzeba łatwopalnego gniewu, który jest impulsywnym wyrazem tego przekonania.

Tu dochodzimy do istoty. Lewica i prawica czy inny „dwudzielny” podział nie są już traktowane jako spór o to, kto ma rację. Nie to jest przedmiotem debat, analiz, eksperymentów. Tu już nie chodzi o lewo i prawo, lecz o prawość i nieprawość. To nie jest spór o racje, lecz osąd moralny. Właściwie jest to (ma być) sytuacja porównywalna ze sporem religijnym, w którym liczy się prawda objawiona, a nie fakty, w którym inni uznawani są często za niewiernych, a naszym celem jest nawrócić ich albo zniszczyć.

Ci „inni” są groźni, bo albo mają wartości całkiem odmienne od naszych, albo co gorsza, nie mają ich wcale (nihiliści). To dlatego nie mówimy o nich jako o rywalach czy konkurentach, ale raczej jako o wrogach. Nawet więcej: myślimy o nich w taki sposób, jakby byli do tego stopnia obcy (nieomal nie ludzie), że nic nas z nimi nie łączy. A takie przekonanie pozwala sięgać po znacznie brutalniejsze środki. Łączy nas wspólnota wroga. To jest (ma być) źródło naszej tożsamości.

Wesprzyj Więź

I tak się to toczy od dawna. Od bardzo dawna. Od tak dawna, że może to nas zadziwić. Rozpoznaniem korzeni tego zjawiska (nie tylko, że takie dawne, ale że tak głęboko w nas tkwiące) będę się zajmował w kolejnych felietonach. Na dziś zakończmy stwierdzeniem, że po takiej refleksji nad bipolaryzacją współczesnej polityki tym bardziej uważam, że – bez popadania w sprzeczność – można i czasem trzeba być konserwatywno-liberalnym socjalistą albo lewicowo-prawicowym centrystą.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2021

1 L. Kołakowski, Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, Kraków 2006, s. 290.

Podziel się

Wiadomość