Chciałbym móc powiedzieć osobom skrzywdzonym, że co prawda kiedyś je brutalnie instrumentalnie wykorzystano, ale za to w dzisiejszym Kościele na pewno zostaną potraktowane podmiotowo. Niestety, moje osobiste doświadczenie nie pozwala mi na takie przekonanie.
Wypowiedź wygłoszona 19 września 2021 r. w Warszawie podczas międzynarodowej konferencji „Naszą wspólną misją ochrona dzieci Bożych”, zorganizowanej z inicjatywy Papieskiej Komisji ds. Ochrony Małoletnich i Konferencji Episkopatu Polski we współpracy z Fundacją Świętego Józefa KEP. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Mam tu powiedzieć świadectwo. Powiem więc o tym, co przeżyłem. Ale od razu na wstępie wyznam, że nie lubię być świadkiem. Przypomina mi się bowiem moja gehenna jako świadka w procesie kanonicznym.
Dziś mówię tu świadectwo jako osoba pokrzywdzona. Natomiast w procesie kanonicznym byłem tylko świadkiem, bo prawo kościelne wciąż nie potrafi przyznać osobie wykorzystanej seksualnie specjalnego statusu w postępowaniu. Mój krzywdziciel miał prawo do obrońców, do czytania akt sprawy i aktywnego udziału w procesie. A ja jako świadek miałem prawo tylko opowiedzieć, co mnie spotkało.
Przez te wszystkie lata w Szczecinie urzędowało trzech biskupów. Ze mną nie spotkał się nigdy żaden z nich
Dopiero po interwencji władz mojego zakonu – wiele lat po rozpoczęciu procesu – umożliwiono mi skorzystanie ze wsparcia adwokata.. Wyraźnie uzyskałem ten przywilej jako duchowny. Wstyd mi zresztą było wobec innych osób pokrzywdzonych, bo one i oni nadal są wyłącznie świadkami, a nie stroną procesów. Nie lubię więc być świadkiem, bo źle mi się to kojarzy…
Wykorzystany, wyrzucony, uratowany
Stało się to zimą 1993 r., kilka tygodni po moich 17. urodzinach. Gdy za młodzieńcze ekscesy wyrzucono mnie z internatu szkolnego, zamieszkałem w Ognisku św. Brata Alberta w Szczecinie, stworzonym przez ks. Andrzeja Dymera. Już podczas przyjmowania do Ogniska ksiądz dyrektor kazał mi się rozebrać do naga, aby, jak mówił, przeprowadzić rutynową kontrolę higieny osobistej. Twierdził, że zawsze tak sprawdza nowo przyjętych chłopców. Potem zauważyłem, że przychodził do wspólnej łaźni, stawał w drzwiach i obserwował kąpiących się wychowanków.
Pewnego dnia zażyłem dużą dawkę leków. Gdy lekko odurzony wróciłem do Ogniska, ksiądz dyrektor wezwał mnie na rozmowę – a było już ok. godz. 22.00. Sam był w piżamie. Zaczął mnie obejmować i całować. Przewrócił mnie na łóżko i zaczął rozpinać moje ubranie. I na tym się nie skończyło… Wszystko działo się w atmosferze szantażu, gdyż zdawałem sobie sprawę, że mogę zostać wyrzucony z ogniska.
Następnego dnia rozmawiałem ze współmieszkańcami o tym wydarzeniu. Widziałem po reakcjach kolegów, że i oni doświadczyli podobnych sytuacji. Ale gdy wydało się, że źle mówię o dyrektorze, zostałem przez wychowawców zmuszony do złożenia publicznych przeprosin w czasie śniadania. Nie byłem w stanie wypowiedzieć słowa, rozpłakałem się i uciekłem. Na drugi dzień musiałem się spakować i opuścić Ognisko.
Całe szczęście, ks. dyrektor dał mi kontakt do pewnej parafii. Tam zaoferowała mi miejsce do spania na materacu w swojej świetlicy siostra Miriam, Egipcjanka, dziewica konsekrowana. Wiedziała, że zostałem wyrzucony z Ogniska, ale o nic nie dopytywała. Pod jej opieką spędziłem kilka miesięcy. Był to dla mnie czas uczenia się wiary i modlitwy. Do dziś jestem z siostrą Miriam w bliskim kontakcie duchowym.
Dwa lata później postanowiłem wstąpić do franciszkanów. Jako diakon w 2002 r. spotkałem się z siostrą Miriam. Wtedy spytała mnie wprost o doświadczenia z Ogniska – nieco wcześniej dowiedziała się bowiem o oskarżeniach wobec ks. Dymera, a jako obywatelka USA doskonale zdawała sobie sprawę ze spustoszeń, jakich dokonały w Kościele skandale związane z wykorzystywaniem seksualnym osób małoletnich. Później siostra Miriam wielokrotnie rozmawiała w mojej sprawie z kolejnymi biskupami szczecińskimi. Bez skutku.
Wieloletnia kompletna cisza
W czerwcu 2003 r. (tuż po moich święceniach kapłańskich), odnalazł mnie dominikanin Marcin Mogielski. To rodzony brat wychowawcy z Ogniska, który mnie stamtąd wyrzucał (a później przepraszał i jako pierwszy zgłaszał biskupowi przestępstwa księdza dyrektora, jeszcze w 1995 r.). Wtedy dowiedziałem się, że osób wykorzystanych przez ks. Dymera było dużo więcej. Ojciec Marcin postanowił zebrać ich świadectwa i przedłożyć je władzy kościelnej. Przekonał mnie, że warto to zrobić, żeby uchronić innych przed naszym krzywdzicielem, który przez ten czas zrobił dużą kościelną karierę. Uwierzyłem w kościelną sprawiedliwość.
Gdy zeznawałem w Szczecinie w procesie kanonicznym, młody ksiądz notariusz łapał się za głowę, notując moje zeznania. „I ty do kapłaństwa po tym wszystkim poszedłeś?” – spytał mnie potem. Tak, poszedłem. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że słusznie zrobiłem. I Pan Bóg mi pomógł.
Te zeznania złożyłem w roku 2004. A potem zapadła cisza. Kompletna cisza. Dopytywałem się, ale znikąd nie otrzymałem żadnej informacji o przebiegu procesu.
W Roku Miłosierdzia (czyli 2016) z papieskiej nominacji zostałem misjonarzem miłosierdzia. I nadal mam te uprawnienia. To dla mnie bardzo ważne, że mogę być kanałem miłosierdzia dla innych. Równocześnie jednak coraz wyraźniej rozumiałem, jak bardzo miłosierdzie potrzebuje sprawiedliwości i musi się na niej opierać.
Tym bardziej to do mnie dotarło, gdy w 2019 r. otrzymałem od mojego krzywdziciela pozew do sądu państwowego. Oskarżył mnie o… zniesławienie. Miałem jakoby tego dokonać w wewnętrznym liście z 2017 r. do mojego prowincjała zakonnego, w którym prosiłem o pomoc prawno-kanoniczną i podałem nazwisko sprawcy. Trudno o bardziej przewrotne odwrócenie biegunów dobra i zła niż ten pozew.
O tym oskarżeniu wiedział – i nie reagował na nie – obecny arcybiskup szczeciński Andrzej Dzięga. On zresztą przez wiele lat intensywnie wspierał mojego krzywdziciela, powierzając mu odpowiedzialne zadania w imieniu archidiecezji. Ba, w 2017 r. na poświęcenie szpitala wyremontowanego przez ks. Dymera zaprosił nawet prefekta Kongregacji Nauki Wiary, czyli szefa instytucji, która od 2004 r. prowadziła karny proces kanoniczny przeciwko ks. Dymerowi. Jednak kard. Gerhard Ludwig Müller w ostatniej chwili, będąc już w Polsce, odwołał swój udział.
Ujawnienie
Gdy skończyłem 45 lat, dotarło do mnie, że zdecydowana większość mojego życia przebiegła w cieniu tej sprawy. Od prawie 30 lat żyję z tym piętnem. Przez kilkanaście lat trwały kolejne przesłuchania, wezwania, posiedzenia, badania, procesy – a każdy taki fakt to dla mnie kolejne upokorzenie… Kiedyś nawet prawie całą korespondencję sądową wrzuciłem do niszczarki, bo już nie chciałem z tym mieć nic wspólnego.
Postanowiłem wyjść z tego cienia. Skoro Kościół, któremu służę, nie potrafił przez ćwierć wieku doprowadzić do aktu sprawiedliwości, trzeba było tej sprawiedliwości pomóc innymi sposobami.
Wcześniej odmawiałem wszystkim, którzy namawiali mnie do wypowiedzi medialnych na ten temat. Wciąż wierzyłem w kościelną sprawiedliwość. W 2020 r. po raz pierwszy opowiedziałem pod nazwiskiem o swojej sytuacji znanemu katolickiemu publicyście, Zbigniewowi Nosowskiemu. Na łamach portalu Więź.pl opublikował on cykl reportaży śledczych poświęconych sprawie ks. Dymera pod znamiennym, jakże trafnym, tytułem „Przeczekamy i prosimy o przeczekanie”.
Redaktor Nosowski odnalazł i ujawnił sentencję wyroku, jaki zapadł w pierwszej instancji w 2008 r. Okazało się, że szczeciński trybunał uznał winę oskarżonego, choć wymierzył mu symboliczne jedynie sankcje. Wyszło również na jaw, że ks. Dymer odwołał się od wyroku, a Kongregacja Nauki Wiary powierzyła prowadzenie procesu w drugiej instancji archidiecezji gdańskiej. Niestety metropolita gdański abp Sławoj Leszek Głódź przez ponad 9 lat nawet nie wszczął tego postępowania. Zaledwie pięć dni po publikacji pierwszego reportażu red. Nosowskiego, gdzie fakty te zostały ujawnione opinii publicznej, trybunał kościelny w Gdańsku zakończył postępowanie dowodowe w procesie drugiej instancji.
Trzy miesiące później moja twarz i moja opowieść pojawiły się w reportażu telewizyjnym Sebastiana Wasilewskiego pod tytułem „Najdłuższy proces Kościoła”. Byłem zaskoczony, że reporter świeckiej telewizji rozpoczął swój film od mojej lektury długiej wizji św. Faustyny Kowalskiej o Jezusie opuszczającym zakony i kościoły.
Tuż przed publikacją tego reportażu abp Dzięga odwołał ks. Dymera z pełnionych funkcji. Za kilka dni ks. Dymer zmarł. Nazajutrz po jego śmierci okazało się, że pięć dni wcześniej zapadł ostateczny kościelny wyrok w jego sprawie.
Do tej pory jednak treść tego wyroku znają jedynie osoby wyjątkowo wtajemniczone. Mnie, rzecz jasna, w tym gronie nie ma. Świadek nie zasługuje w oczach Kościoła nawet na informację o prawomocnym wyroku. Pisałem w tej sprawie do nowego metropolity gdańskiego i do metropolity szczecińskiego. Odpisali mi, że decyzja o ujawnieniu wyroku musi zapaść w Watykanie. A Watykan jest daleko…
Powiedzieć prawdę
Od mojej krzywdy minęło już prawie 29 lat. Od rozpoczęcia prób wyjaśniania sprawy – 26 lat. Karny proces kanoniczny trwał 17 lat. Od ostatecznego kanonicznego wyroku na mojego krzywdziciela minęło już ponad pół roku. Wyrok zapadł, ale go nie ogłoszono. Czyli do tej pory Kościół wciąż w żaden sposób nie potwierdził oficjalnie ani naszej krzywdy, ani winy naszego krzywdziciela.
Przez te wszystkie lata w Szczecinie urzędowało trzech biskupów. Ze mną nie spotkał się nigdy żaden z nich.
Dziś mówię o tym doświadczeniu podczas międzynarodowej konferencji organizowanej przez Papieską Komisję ds. Ochrony Małoletnich. Rozumiem, że to zaproszenie jest poniekąd nieoficjalnym uznaniem prawdy o mojej krzywdzie. Czy jednak mój Kościół, nasz Kościół, Kościół Jezusa Chrystusa, nie może powiedzieć jasno i publicznie, jaki wyrok zapadł w najdłuższym procesie kanonicznym? Jeśli w takich sprawach nie potrafimy oficjalnie uznać i powiedzieć prawdy, to jak mamy wiarygodnie głosić Jezusa, który jest Drogą, Prawdą i Życiem?
A trzeba pamiętać, że brak ogłoszenia wyroku oznacza także możliwość swobodnego rzucania dowolnych oskarżeń. Wobec mnie, na łamach arcykatolickiej jakoby gazety „Nasz Dziennik”, padły zarzuty, że jestem kłamcą powiązanym z jakimś lobby homoseksualnym… Mojej odpowiedzi nie opublikowano.
Sam obecnie, po ujawnieniu, stałem się ważnym punktem odniesienia dla osób, które we wspólnocie Kościoła doznały różnych krzywd. Historie, które czasem słyszę, mrożą krew w żyłach. Bardzo chciałbym nie musieć wysłuchiwać takich opowieści tak głęboko zranionych kobiet i mężczyzn.
Ale jeszcze bardziej chciałbym móc powiedzieć im, że co prawda wówczas ich brutalnie instrumentalnie wykorzystano, ale za to w dzisiejszym Kościele na pewno zostaną potraktowani podmiotowo. Niestety, moje osobiste doświadczenie nie pozwala mi na takie przekonanie.
Sporo się już w Kościele zmieniło, lecz wielokrotnie deklarowane stawianie osób pokrzywdzonych na pierwszym miejscu dokonuje się wciąż tylko werbalnie, a nie realnie. A przecież nie ma prawdziwego dobra Kościoła tam, gdzie jest kłamstwo i ukrywanie przestępców, gdzie przestają się liczyć skrzywdzeni ludzie. W tych bliźnich skrzywdzony został nasz Bóg, w którego wierzymy.
Przeczytaj także: Współwinni. Pytania do dominikanów po raporcie komisji Terlikowskiego
Dziękuję za tekst, za odwagę ujawnienia tych spraw. Życzę dużo sił na tej trudnej drodze , która jeszcze się przecież nie skończyła.
Ostatnie zdanie jest tu symptomatyczne: „skrzywdzony został Bóg w którego wierzymy”. Raczej wygląda na to , że ci 3 biskupi sa innego zdania na ten temat, skoro śpią spokojnie.
Oni się już urządzili niczym u Dostojewskiego, a Pan im wyjeżdża z jakimś Bogiem, i to jeszcze zapewne objawionym w Chrystusie. No wie Pan…?!
Ojcze Tarsycjuszu! Dziekuję! Dobrze, ze mamy wzajemny kontakt. Dziękuję !
S. Grzesiuk w jednej ze swoich książek opisywał swój pobyt w szpitalu dla osób chorujących na gruźlicę. Jednym z pacjentów był młody chłopak w bardzo ciężkim stanie. Kiedyś bardzo źle się czując poprosił o pomoc pielęgniarkę, ta tylko coś odburknęła, w następnej sekundzie szpitalny kubek Grzesiuka rozbił się parę centymetrów nad jej głową. Pomogło. Kiedy Grzesiuk po tygodniowej przepustce wrócił na oddział, chłopaka już nie było. Zmarł bo ta sama pielęgniarka nie udzieliła mu pomocy i wtedy Grzesiuk ze smutkiem zapytał kolegów – Nie było nikogo, kto by rzucił kubkiem? Czytam tę historie O. Tarsycjusza i też pytam czy znajdzie się choć jeden biskup, który „rzuci kubkiem”? Póki co nawet ci, pożal się Boże, tzw. otwarci, piszą piękne książki z ust leje im się słodycz nowej ewangelizacji, zapominają jednak, że są biskupami Kościoła Powszechnego, a nie dzielnicowego. Ale my tu sobie gadu, gadu, a może trzeba po prostu zapytać czy oni biskupi są wierzący? Może o to samo trzeba zapytać utuczonego na kłamstwie i ludzkiej krzywdzie dyrektora z Torunia.
~ Bardzo trafny cytat z „Na marginesie zycia”, dziekuje! Tez mam zal do naszych biskupow, ze zaden nie odwazy sie rzucic kubkiem o sciane! Wszyscy tula uszy po sobie, zeby tylko nie wyjsc przed szereg… A moze juz wybrano takich, po ktorych bylo pewne, ze sie nikomu nie postawia?
Życzę siły i odwagi o. Tarsycjuszu, moja modlitwa jest z Tobą i wszystkimi pokrzywdzonymi.
Już tak mam, że często wyciągam jeden wątek i idę za nim do końca, by sprawdzić wiarygodność źródła. Postanowiłem się przyjrzeć zarzutom o.Tarsycjusza wobec „Naszego Dziennika” i sprawdzić w miarę niedoskonałego narzędzia, jakim jest internet, czyja narracja jest bardziej wiarygodna. No i prawda nie wydaje się leżeć po środku, a kręcenie red.S.Karczewskiego w Naszym Dzienniku jest porażające.
Gdy o.Tarsycjusz odpowiedział listem na materiał w obronie ks.Dymera, którego Nasz Dziennik nie zamieścił (dlaczego?), więc zamieściła go Więź (https://wiez.pl/2021/03/08/rzeczywisty-stan-sprawy-ks-dymera-do-redaktora-naszego-dziennika/), S.Karczewski odpowiada na zawierający te same zastrzeżenia wywiad o.Tarsycjusza dla Przeglądu Katolickiego w wywiadzie dla ND tak:
„dlaczego [o.Tasycjusz] nie wskazał konkretnie, o które fakty chodzi? Jeśli zarzuca się komuś kłamstwo, należałoby wskazać, czego ono dotyczy” (wp.naszdziennik.pl/2021-03-03/349369,kretactwo-zamiast-prawdy.html).
Tymczasem każdy, kto zapozna się z wypowiedzią o.Tarsycjusza widzi, że jest ona bardzo konkretna we wskazywaniu p.Karczewskiemu manipulacji. Na tą jednoznaczną w fałszu wypowiedź S.Karczewskiego da się naciągnąć ten, kto nie sprawdzi źródła, z którym toczona jest polemika. A że wymaga to czasu, większość czytelników nie sprawdzi, więc może odejść z przekonaniem „jeden mówi to, drugi tamto, każdy pewnie trochę mija się z prawdą, więc o.Tarsycjusz jest w połowie kłamcą, jest więc kłamcą”. W mojej opinii na to jest obliczona taktyka Naszego Dziennika w tej sprawie – od początku przynajmniej w wydaniu głównego autora świadomie zakłamana. Nasz Dziennik w tej sprawie kieruje się zasadami prasy komunistycznej, która polemizowała z demokratyczną opozycją nie oddając jej głosu, tylko w złej wierze „streszczając” jej stanowisko (jak. np. Daniel Passent w „Polityce”, którą Więź niedawno wspominała z jej lepszych czasów; no, niestety aktualnie ta zasada jest powszechnie stosowana po obu stronach barykady).
Więc nie chce mi się już dalej sprawdzać i daję pełną wiarę o.Tarsycjuszowi.
Przy okazji natknąłem się na obszerniejszy wywiad o.Tarsycjusza dla Gościa
https://www.gosc.pl/doc/6768076.O-Tarsycjusz-franciszkanin-jedna-z-ofiar-naduzyc-seksualnych-ks. Czuję się po prostu zawstydzony postępowaniem braci (tu się nie da napisać, że i sióstr!) ze wspólnoty, do której należę. Ale odnotuję, że jednak jeden z głównych tygodników katolickich w tej sprawie nie przemilczał sprawy, co dodaje nadziei, że jest szansa na odrodzenie i odkupienie. Jeszcze raz podkreślenia wymaga rola cyklu artykułów red.Z.Nosowskiego. Nie bardzo mi odpowiada kierunek, w którym dryfuje Więź, ale o to mniejsza, bo są rzeczy ważniejsze. To red.Nosowski powinien otrzymać nagrodę Ślad dla dziennikarzy katolickich. Jeśli nikt redaktora jeszcze nie zgłosił, to ja zgłaszam kapitule jego kandydaturę, by koniecznie dostał w przyszłym roku nominację. Ten cykl publikacji powinien być przedmiotem warsztatów dla studentów dziennikarstwa.
Gwoli ścisłości: ów wywiad został udzielony Katolickiej Agencji Informacyjnej, po czym powtórzony został za serwisem KAI w różnych miejscach, także w internetowym serwisie Gosc.pl. Nie był to więc wywiad dla „Gościa Niedzielnego”.
Tak to prawda, zaden biskup szczeciński z nami do dzis się nie spotkał, nigdy tego gestu nie uczynił abp. Andrzej Dziega ani jego pseudodelegat ks. Zyga ani poprzedni kanclerz kurii ks. Cybulski , dzis pracownik sądu biskupiego w Szczecinie.
Tu panuje zmowa milczenia! Dla kurii nie istniejemy! Nas nie ma! Wyparowalismy! Ale my jestesmy i wołamy ! Aby nas zobaczyć w końcu! Czas powiedziec szczecinianom i diecezjanom diecezji szczecinskokamienskiej ze tacy księża…. którzy wykorzystywali dzieci, nastolatków, młodych kleryków i młodych księży byli !
Ale tu to temat tabu! Nie wolno nic mówić!
Abp. Dzięga powinien być natychmiast wyrzucony! A z nim jego pracownicy , którzy od lat to wszystko tuszują ! Łącznie z biskupami pomocniczymi !
Bo w tym kościele jest jeszcze bardzo wielu złych ludzi, których złem nie ma się kto zająć.
Też mnie zdumiewa, że po takich przezyciach o., Tarsycjusz był w stanie zostać duchownym. Obrzydliwość ks. Dymera i otoczenia tam jest niesamowite. Abp. Dzięga nie powinien być arcybiskupem. Potrzebne jest w ogóle „oczyszczenie” biskupów, zostali nimi często ludzie, którzy nie nadają się ani na duchownych, ani na biskupów.
Gwałt homoseksualny? A lgbt+ broni i wspiera ich media i możnowładcy świata…?