Rozmawiając z Iwaszkiewiczem i ze Słonimskim, przekonywałem się, że postawa Lieberta stała się dla nich ważnym odniesieniem moralnym. Ten młody człowiek był dla nich swoistym wyrzutem sumienia, przypomnieniem, że istnieje świat innych wartości – wspomina Stefan Frankiewicz.
W niedzielę odbędzie się beatyfikacja kard. Stefana Wyszyńskiego i m. Elżbiety Czackiej. Z tej okazji publikujemy list prymasa do Stefana Frankiewicza dotyczący Jerzego Lieberta. O związkach tego poety z Laskami i Skamandrytami były naczelny „Więzi” opowiadał w książce „Nie stracić wiary w Watykanie”. Poniżej jej fragment:
Cezary Gawryś: W roku 1970 przeniosłeś się z Torunia do Warszawy i podjąłeś pracę w „Więzi”.
Stefan Frankiewicz: Zanim znalazłem się w „Więzi”, na mojej drodze ku Warszawie były Laski i był Liebert. Po raz pierwszy do Lasek trafiłem zupełnie przypadkowo – nie słyszałem jeszcze wtedy ani o Zakładzie dla Ociemniałych, ani o księdzu Korniłowiczu, ani o Liebercie.
W roku 1958, tuż po maturze, kiedy byłem na wakacjach w Warszawie, wspomniany wcześniej ksiądz Olgierd Nassalski, ówczesny prowincjał marianów, zaproponował, że weźmie mnie ze sobą do Lasek, gdzie był spowiednikiem sióstr. Pojechaliśmy rozklekotanym autobusem.
Wystąpienie Iwaszkiewicza podczas wieczoru poezji Lieberta to była swoista spowiedź. Publiczna spowiedź. Zakończył ją słowami: „Dobrze, że był on wśród nas. Krótko, ale był”. I głośno zapłakał
Na progu domu św. Franciszka powitała nas ówczesna przełożona domu – była to siostra Maria Gołębiowska. Nie miałem pojęcia, że po latach przyjdzie mi się z nią serdecznie zaprzyjaźnić. Wtedy – jedyny raz w życiu – zobaczyłem Matkę Elżbietę Czacką, legendarną założycielkę Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, wówczas już bardzo chorą. Wprowadzono mnie na chwilę do jej pokoju, gdzie siedziała w fotelu.
Wyjeżdżałem pod wrażeniem tej wizyty, nie przypuszczając, że w przyszłości przeżyję tak niezwykłą przygodę z Laskami. Z powodu Lieberta.
Kiedy zacząłeś się interesować Liebertem?
– Dowiedziałem się o jego istnieniu przypadkiem. (…) W styczniu 1963 roku – byłem wtedy pilnym studentem polonistyki – przeglądałem w księgarni nowości. Dobre książki kupowało się wtedy spod lady. Moją uwagę przyciągnęła żółta celofanowa okładka i po chwili trzymałem w ręku wybór wierszy Jerzego Lieberta, przygotowany przez Zbigniewa Bieńkowskiego i Mariana Toporowskiego.
Kartkując tę książeczkę, już w księgarni zwróciłem uwagę na dwa wiersze. Były to „Litania do Panny Marii” i „Jeździec”, ze słynnym dwuwierszem: „uczyniwszy na wieki wybór / w każdej chwili wybierać muszę”… I stało się coś dziwnego. Obok zachwytu zrodziła się we mnie potrzeba, by przeczytać wszystko, dogłębnie poznać tego poetę i zająć się nim w przyszłości. (…)
Na pierwszym zebraniu grupy studenckiej, która zapisała się do Konrada Górskiego jako promotora pracy magisterskiej, zgłosiłem temat, którym chciałbym się zająć: Jerzy Liebert. Profesor zareagował bardzo emocjonalnie. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że w młodości był zaprzyjaźniony z Jerzym Liebertem, że byli w tym samym środowisku, skupionym wokół ks. Władysława Korniłowicza, czyli tzw. Kółku. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o Liebercie i jego miejscu w życiu literackim. (…)
Siedziałem w bibliotece i czytałem, robiąc wypisy i notatki. Wtedy wszystko trzeba było przepisywać ręcznie, tysiące kartek. Zgromadziłem z czasem ogromne archiwum, które wykorzystałem potem, pisząc pracę doktorską. Analizując twórczość Lieberta, a zwłaszcza obszerny blok jego listów, musiałem sporządzić setki komentarzy z różnych dziedzin: i literatury, i teatru, i filmu, i życia kościelnego. Wymagało to nie tylko pracy w bibliotekach, ale także nawiązania kontaktu z wieloma ludźmi, wymienianymi niekiedy w listach Lieberta. Żyli wtedy jeszcze w kraju dwaj czołowi Skamandryci, członkowie najbardziej wpływowej w dwudziestoleciu i bogatej w talenty grupy poetyckiej, do której należał też Jerzy Liebert. Byli to Jarosław Iwaszkiewicz i Antoni Słonimski.
Profesor Górski skierował mnie najpierw do Lasek, do siostry Marii Gołębiowskiej, za młodu wielkiej miłości Jerzego Lieberta i adresatki dużego zbioru jego listów.
Zakonnica – wielką miłością poety?
– Dotykamy tu wielkiej przygody dwojga młodych ludzi – Jerzego Lieberta, wówczas osiemnastoletniego maturzysty, i dwa lata starszej od niego studentki Bronisławy Wajngold, słuchaczki kursów dziennikarstwa w Wolnej Wszechnicy, a potem malarstwa w Szkole Sztuk Zdobniczych. Bronka pochodziła z zamożnej warszawskiej rodziny zasymilowanych Żydów. Wcześnie straciła rodziców i wychowywała się pod opieką starszej siostry i jej męża, Heleny i Leona Kranców.
(…) Z Liebertem poznali się w 1922 roku, podczas czytania wierszy w salonie prowadzonym przez zaprzyjaźnioną rodzinę. Płaszczyzną rodzącego się między nimi uczucia, które z czasem przeradza się w wielką miłość, była poezja. Bronisława była zafascynowana twórczością Skamandrytów, stawiających wtedy pierwsze kroki – zwłaszcza poezją Lechonia. Sama też pisała wiersze. Dzielili się swoimi fascynacjami i próbami poetyckimi. Z czasem podobieństwo ich stylu, obrazowania, metaforyki i rytmiki było tak wielkie, że doszło do kuriozalnej pomyłki: w pośmiertnym tomiku Lieberta „Kołysanka jodłowa” wydrukowano jeden wiersz Bronisławy.
Najsilniej połączyły ich poszukiwania religijne. Ona wychowana była w zlaicyzowanej rodzinie żydowskiej, bez bliskich związków z Synagogą; on, wychowany w inteligenckim domu obojętnym religijnie, przeżywał wtedy czas młodzieńczej niewiary. Wspólne poszukiwania ją doprowadziły do chrztu, na którym przyjęła imię Agnieszka, a jego – do odnowienia praktyk religijnych.
Świadectwem ich stopniowego dojrzewania do wiary intelektualnie pogłębionej, uspołecznionej, zanurzonej w Biblii, są listy Lieberta do Agnieszki, gdzie jest dużo o roli wspólnych lektur i zetknięciu się z Kółkiem księdza Korniłowicza. (…) Świadectwem dojrzałej wiary są też wiersze Jerzego Lieberta. Jego poezja to wielka liryka, a jednocześnie jest w niej teologiczna głębia – to zjawisko wyjątkowe w polskiej literaturze. Z tego względu porównywano go do Norwida. To wszystko niewątpliwie jest owocem jego wspólnych z Agnieszką poszukiwań religijnych. Mówi się o muzach poetów. Tutaj mamy do czynienia nie tylko z inspiracją uczuciową – ale także z głębokim wpływem duchowym.
Korespondencja dwojga zakochanych zaczyna się na dobre w roku 1925, z chwilą wyjazdu Agnieszki, wraz z rodziną szwagra, do Francji. Od tej pory listy pisane są codziennie. Agnieszka przebywa w wiosce Cammazou u podnóża Pirenejów, w pobliżu słynnego Carcassonne. Tam krystalizuje się w niej postanowienie o wstąpieniu do klasztoru. Myśli o dominikankach we Francji. Liebert nie może sobie z tym dać rady. Bardzo cierpi. Od tego momentu jego listy stają się świadectwem bolesnego dojrzewania obojga do nieuchronnej rozłąki.
I jak się to kończy?
– Agnieszka zaraz po swoim powrocie do Polski latem 1926 roku zgłasza się do Matki Czackiej do Lasek, do Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Nie jest tu osobą nieznaną, ze względu na swoje wcześniejsze kontakty z Kółkiem księdza Korniłowicza. Zostaje przyjęta. Od razu spotyka ją wielki kredyt zaufania. Niebawem zostaje sekretarką Matki Czackiej – ona, młoda, świeżo ochrzczona Żydówka.
Abp Życiński napisał kiedyś, że Antoni Słonimski przechadzał się po dróżkach Zakładu dla Ociemniałych w Laskach z różańcem w ręku i rozmawiał ze swoim Panem Bogiem. Otóż Słonimski za życia był w Laskach tylko jeden raz (nie licząc pogrzebu żony). Pamiętam dokładnie, bo sam brałem udział w zaaranżowaniu tego wyjazdu
Jak na to zareagował Liebert?
– To było dla niego wielkie cierpienie. Przyjeżdżał przez pewien czas do Lasek, był na jej obłóczynach.
Kiedy urwała się ich korespondencja?
– Zimą 1928 roku Liebert przebywał w Bukowinie Tatrzańskiej, gdzie towarzyszył mu przyjaciel z Kółka, student prawa Stefan Ulatowski. Wówczas to na jakimś wieczorku przy tańcach i piwie Liebert poznaje Marię Leszczyńską. Jak wspomina później Ulatowski, nazajutrz rano na mszy świętej Liebert już się nie pojawił…
Między poetą a Marią Leszczyńską, osobą starszą od niego, mającą za sobą dwa nieudane małżeństwa, zrodziło się silne uczucie. Liebert zapewne poddał mu się tym łatwiej, że ciężko przeżywał dramat rozstania z Agnieszką. Dawała też znać o sobie rozwijająca się w nim gruźlica.
Od tego momentu Liebert uznał, że nie ma prawa dalej utrzymywać kontaktu z Laskami i z Agnieszką. Czuł się moralnie nie w porządku. Odsunął się. Dotychczasowi przyjaciele z Kółka księdza Korniłowicza i z Lasek stracili z nim kontakt. Wyjątkiem byli Zygmunt Serafinowicz, brat poety Jana Lechonia i Rafał Blüth, z którymi dzielił się swoją duchową udręką.
Liebert sam się odsunął od przyjaciół, czy też zadziałał wobec niego katolicki ostracyzm?
– Nie sądzę. To była raczej jego decyzja. Był już poważnie chory. Wyjechał na kurację do Worochty, w Karpatach Wschodnich. To tam powstają jego wstrząsające liryki z tomiku „Kołysanka jodłowa”, poetyckiej monografii gruźlicy. Jest w tych wierszach z jednej strony ton pogodnego żegnania się z przyrodą, ze światem, a z drugiej – somnambuliczne koszmary, świadectwo wielkiego cierpienia wewnętrznego. Umiera w roku 1931, mając zaledwie dwadzieścia siedem lat.
Z Worochty, w ciężkim stanie, trafił do słynnej kliniki prof. Renckiego we Lwowie. Tam, w szpitalu, odwiedził go i wyspowiadał ksiądz Korniłowicz. Kiedy okazało się, że już nie ma ratunku, nieprzytomnego poetę przewieziono do Warszawy, do rodziców. Krótko przed śmiercią była u niego na Mokotowskiej siostra Maria. Opowiadała mi, że gdy czuwała przy łóżku umierającego, w pewnym momencie na parapecie okna usiadły dwa ptaki. Odczytała to jako znak.
Wróćmy do siostry Marii i twoich związków z Laskami.
– Laski otworzyły mi drogę do różnych ludzi i środowisk. Siostra Maria skierowała mnie do rodzonej siostry Lieberta, Marii Żółcińskiej. A potem do Antoniego Słonimskiego (przyjaźniła się niegdyś z siostrą poety, Haliną Słonimską, i z Janiną Konarską, jego żoną). Następnie dotarłem do kolejnych świadków życia poety: do obojga Iwaszkiewiczów, do Zygmunta Serafinowicza. (…)
Jak wyglądały twoje spotkania z dwoma sławnymi poetami Skamandra?
– Moje pierwsze spotkania z Iwaszkiewiczem i Słonimskim miały miejsce w szczególnym czasie, bo w okolicach Marca ’68. Mieszkałem wtedy jeszcze w Toruniu, a gdy przyjeżdżałem do Warszawy, zatrzymywałem się w Laskach albo u Kazimierza i Danuty Koncewiczów, polonistów z KUL‑u.
Iwaszkiewicza odwiedziłem w Stawisku. Jego żony, pani Hani, nie było akurat w domu, bo tego dnia nagle zabrano ją do szpitala. To spotkanie było niesamowite. W domu pustki, on, stary poeta, przygnębiony nieobecnością i kolejną chorobą żony, aura ponura, bo w marcu szybko się ściemnia, a do tego rozmowa o marcowym tropieniu osób żydowskiego pochodzenia i prześladowaniu opozycyjnie nastawionej inteligencji. Pytał mnie kilka razy, co w Toruniu, czy studenci nie są zagrożeni i czy profesor Konrad Górski jest bezpieczny. Wiadomo przecież było, jak przyzwoicie, z wielką odwagą, zachowywał się profesor w latach trzydziestych wobec akcji antysemickich w Wilnie.
Potem przeszliśmy do wspomnień związanych z Liebertem. Zapytałem ostrożnie, co mam zrobić z tymi partiami listów Lieberta do Agnieszki, gdzie opisywane są sytuacje pewnych dwuznaczności…
Chodziło o relacje młodego Lieberta z Iwaszkiewiczem?
– Z Iwaszkiewiczem, ale też z Rytardem. Poeta Mieczysław Rytard, ożeniony z góralką Rojówną, był wielkim przyjacielem Iwaszkiewicza. Obaj umizgiwali się, zresztą nie oni jedni, do młodziutkiego Lieberta podczas jego wizyt w willi „Aida” w Podkowie Leśnej, gdzie mieszkali Iwaszkiewiczowie w pierwszych latach po ślubie. Na tym tle powstał kryzys w przyjaźni Lieberta z Jarosławem.
Pisze o tym szczerze do Agnieszki. Wszystkie te epizody umizgów i prowokacyjnych homoerotycznych zachowań ze strony starszych kolegów kończy jednak stwierdzeniem, że odbył szczerą rozmowę z Jarosławem i ten mu przyrzekł, że będzie szanował jego czystość. Zapytałem Iwaszkiewicza, czy mam to zostawić. Odpowiedział: „Wszystko niech pan daje, wszystko”.
I w pierwszym wydaniu poszło wszystko?
– Nie, jakieś skróty były, ale nie za sprawą Iwaszkiewicza, tylko siostry Marii – i cenzury.
Jakie wrażenie wywarł na tobie Iwaszkiewicz?
– Rozmówca wyśmienity. Kopalnia wiedzy o świecie, którym się właśnie zajmowałem: o Skamandrze, o Ziemiańskiej, o życiu kulturalnym przedwojennej Warszawy. Pamiętam, że w czasie kolacji czułem się trochę nieswojo, bo na wielkiej szafie za moimi plecami siedział czarny kot. Bałem się, że z tej trzymetrowej gdańskiej szafy kocur skoczy mi na ramię albo na głowę. Wieczorem Iwaszkiewicz odprowadził mnie do kolejki.
W latach 70. Kościół udzielał azylu tępionym przez władze artystom. Znamienna była deklaracja kardynała Wyszyńskiego, że przy ołtarzu jest miejsce dla poetów. Słonimski szanował prymasa, widząc w nim orędownika wolności i godności człowieka i narodu
Później nie miałem już okazji tak długo i swobodnie z nim rozmawiać. Spotykałem natomiast parokrotnie w Laskach panią Hanię Iwaszkiewiczową, która przyjeżdżała tam do siostry Marii w momentach przeżywanych załamań nerwowych…
Słonimskich odwiedziłem po raz pierwszy także wiosną 1968 roku, w ich mieszkaniu w alei Róż… Rozmawiając z każdym z nich, z Iwaszkiewiczem i ze Słonimskim, przekonywałem się ze zdziwieniem, że postawa dwudziestoletniego Lieberta, dużo od nich młodszego, stała się dla nich ważnym odniesieniem moralnym. Ten młody człowiek, kiedy się z nim spotykali, był dla nich – dojrzałych mężczyzn i poetów – swoistym wyrzutem sumienia, przypomnieniem, że istnieje świat innych wartości.
Czy był dla nich takim wyrzutem sumienia także po swojej przedwczesnej śmierci w 1931 roku?
– Niewątpliwie tak. Powiedziałbym nawet, że na naszym gruncie literackim stał się rzadkim potwierdzeniem słów Andrzeja Kijowskiego, że artyści, pisarze, potrzebują w swoim własnym gronie wyznawców i świadków. Potrzebują świętych i ich „drewnianych sabotów”.
W roku 1976, po ukazaniu się w Bibliotece „Więzi” dwóch tomów Pism zebranych Jerzego Lieberta w moim opracowaniu, odbył się wieczór zorganizowany przez PEN Club. Parandowskiego na nim nie było, bo wtedy już chorował, zastępował go Juliusz Żuławski. Na sali obecne było niezwykłe grono osób. Marcin Król napisał w swojej relacji w „Tygodniku Powszechnym”, że gdyby tego wieczoru spadła bomba na Pałac Kultury – tam znajdowała się wtedy siedziba PEN Clubu – to z kultury polskiej niewiele by zostało…
Mówcami byli Jarosław Iwaszkiewicz i ks. Janusz Pasierb. Utwory poety czytali Zbigniew Zapasiewicz i Maria Homerska. Wystąpienie Iwaszkiewicza to była swoista spowiedź. Publiczna spowiedź. Zakończył ją słowami: „Dobrze, że był on wśród nas. Krótko, ale był”. I głośno zapłakał. Nie miał racji Stefan Kisielewski, który w swoim felietonie w „Tygodniku Powszechnym” brutalnie zadrwił z tego płaczu, kwestionując jego autentyczność.
Później odbył się wieczór w KIK-u. Wiersze liryczne Lieberta z „Kołysanki jodłowej” ślicznie czytała Elżbieta Barszczewska, a fragmenty listów – Józef Duriasz.
A jak wyglądały twoje relacje ze Słonimskim?
– Były dużo bliższe i trwalsze niż z Iwaszkiewiczem. I to z obojgiem Słonimskimi. On był mi bardzo pomocny, gdy chodzi o wyjaśnianie spraw lub wydarzeń pojawiających się w listach Lieberta, a dotyczących Skamandra, „Wiadomości Literackich” czy życia teatralnego w dwudziestoleciu.
We wczesnych latach siedemdziesiątych byłem częstym gościem przy stoliku Słonimskiego, najpierw u Marca, na placu Trzech Krzyży, potem w kawiarniach w Alejach Ujazdowskich. Z okazji tych spotkań ze Słonimskim SB nadała mi pseudonim „Brodacz” – nosiłem wtedy brodę.
To nie było zwyczajne celebrowanie porannej kawy. Przy stoliku Słonimskiego królował oczywiście on sam. Dawał przegląd aktualnych wydarzeń, opatrując je pełnym sarkazmu, jadowitym komentarzem. Arcyciekawe było towarzystwo zbierające się wokół pana Antoniego. Czasami wpadał tam Adam Michnik, pełniący funkcję sekretarza poety. „Szefie, potrzeba mi forsy” – mówił, i znikał. (…)
Jaki był związek Słonimskiego z Laskami?
Arcybiskup Józef Życiński, czerpiący w tym wypadku wiadomości z dziesiątej ręki, napisał kiedyś w felietonie w „Rzeczpospolitej”, że Antoni Słonimski przechadzał się po dróżkach Zakładu dla Ociemniałych w Laskach z różańcem w ręku i rozmawiał ze swoim Panem Bogiem. Otóż Słonimski za życia był w Laskach tylko jeden raz (nie licząc pogrzebu żony). Pamiętam dokładnie, bo sam brałem udział w zaaranżowaniu tego wyjazdu.
Było to latem 1974 roku. Przyjechała wtedy do Polski Halina z Lilpopów Rodzińska, żona słynnego dyrygenta, która w Ameryce organizowała szeroką akcję pomocy dla Lasek. Z niektórymi zakonnicami łączyła ją przyjaźń jeszcze z lat młodości. Zaraz na początku pobytu w Laskach pani Rodzińska złamała nogę i w związku z tym leżała unieruchomiona w mieszkaniu pani Zofii Morawskiej. Przyjaciele musieli zatem jeździć do niej do Lasek.
Pewnego dnia wybraliśmy się tam całą kawalkadą, w kilka taksówek. W wyprawie oprócz Słonimskich uczestniczyli jeszcze Antoni Marianowicz, znany satyryk, powinowaty czy kuzyn pani Janki, oraz Roman Jasiński, pianista i krytyk muzyczny. Pani Zula Morawska podjęła nas kawą i słodyczami.
Wbrew temu, co pisze w swoich wspomnieniach Halina Rodzińska, Słonimski prawie się nie odzywał, czym byłem zdziwiony: on, lew salonowy, a tutaj taki milczący! Siostra Maria zagadywała go, zajmowała się nim, on odzywał się z rzadka. Kiedy wyszliśmy od pani Zuli, żeby pójść na cmentarz, po drodze przystanął wzruszony przy starej studzience, pamiętającej jeszcze ubogie początki Lasek, potem zachwycił się drewnianym kościółkiem z surowych, drewnianych bali.
A nazajutrz, gdy spotkaliśmy się u Marca czy w Ujazdowskiej, powiedział do mnie: „Złotko, chciałbym napisać o Laskach”. Wyraźnie był przejęty i pod wrażeniem tego wyjątkowego miejsca. Prosił o dane dotyczące historii i twórców Lasek. Dostarczyłem mu więc odpowiednie materiały. Nie wiem, jak długo to trwało, dwa, może trzy tygodnie. Ciągle mówił, że ten tekst będzie, że Laski to dla niego wielkie przeżycie itp. Aż w końcu spotkaliśmy się i on zrezygnowany mówi: „Nie napiszę o Laskach, bo nie potrafię”.
Ale kiedy w następnym roku zmarła mu żona, postanowił pochować ją właśnie w Laskach, a w „Tygodniku Powszechnym” zamieścił potem wiersz pt. „Laski”: „Nie zostałaś w szpitalnej pościeli / Umęczona, uśpiona chorobą. / Nie odeszłaś bo nic nie rozdzieli / Mnie i ciebie, gdy już będę z tobą. (…) A gdy znajdę się już przy twym boku, / Gdy cmentarne oplotą nas bluszcze, / Znów twe oczy zajaśnieją w mroku / Powtórzone w błękitach jak w lustrze”…
– Pani Janka Słonimska zmarła w czerwcu 1975 r. Zadzwonił do mnie pan Antoni: „Pierwszy telefon do pana… Czy Janka mogłaby być pochowana w Laskach?”. Od razu pojechałem do Lasek. Wtedy żyła jeszcze siostra Maria, która przyjaźniła się z żoną Słonimskiego od młodości, żyły też siostry z pierwszego pokolenia, decyzja o pochowaniu pani Słonimskiej na cmentarzu w Laskach nie była więc problemem.
Msza pogrzebowa odbyła się w kościele św. Krzyża, w kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej. Słonimscy chyba brali tam ślub, w każdym razie mieli wspomnienia związane z tym miejscem. Kilka miesięcy później Antoni Słonimski poprosił mnie, żebym został jednym z wykonawców jego testamentu, obok Aliny Kowalczykowej i Piotra Słonimskiego, bratanka, mieszkającego w Paryżu.
W tym testamencie jest powiedziane, że czyni mnie odpowiedzialnym za zapisy dla Lasek. W rezultacie Zakład dla Ociemniałych do dziś otrzymuje honoraria autorskie. Piotra Słonimskiego już nie ma. Do Aliny Kowalczykowej wiele osób miało pretensje, że spowodowała wypadek, który doprowadził do śmierci Słonimskiego 4 lipca 1976 roku.
Byłem wtedy akurat u mojej ciotki w Grudziądzu. Tadeusz Mazowiecki zawiadomił mnie depeszą, że umarł Antoni Słonimski i żebym wracał. Pogrzeb odbył się w Laskach. Przedtem msza u św. Krzyża, przemawiał ks. Jan Twardowski. Pogrzeb Słonimskiego w Laskach był nie tylko wyrazem hołdu dla poety, ale także wielką manifestacją polityczną. Uwieczniły to ubeckie kamery, niechcący robiąc przysługę dla potomności.
Mało kto wie, że Antoni Słonimski ostatni wieczór autorski, w grudniu 1975 roku, a więc w osiemdziesięciolecie urodzin, miał w duszpasterstwie akademickim przy kościele św. Anny. Był to skądinąd jego pierwszy i jedyny w życiu występ w kościele. Znany był jego negatywny stosunek do kleru.
Ale druga połowa lat siedemdziesiątych to był czas wyraźnego angażowania się Kościoła po stronie rodzącej się opozycji demokratycznej. Kościół udzielał azylu tępionym przez władze artystom. Znamienna była deklaracja prymasa Wyszyńskiego, że przy ołtarzu jest miejsce dla poetów. Słonimski szanował prymasa, widząc w nim orędownika wolności i godności człowieka i narodu.
Ksiądz Henryk Szareyko wiercił mi dziurę w brzuchu, żeby zaprosić Słonimskiego na spotkanie ze studentami do św. Anny. Pan Antoni był załamany po śmierci żony i długo się bronił, ale w końcu uległ moim namowom. Spotkanie odbyło się w przykościelnej salce. Wyobrażam sobie, ilu tam musiało być esbeków… Zachowałem swoje nagranie na taśmie magnetofonowej. Ja miałem wprowadzenie, potem on czytał wiersze, odpowiadał na pytania, także o wymowie politycznej.
Po spotkaniu – pamiętam, mróz był wtedy siarczysty, a on w białym kożuchu – odprowadzałem go przez pustą Warszawę w aleję Róż. Szliśmy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, zapamiętałem mijany po drodze rzęsiście oświetlony i wytapetowany Leninami gmach KC, bo odbywał się właśnie jakiś zjazd PZPR.
Słonimski był małomówny, skupiony, ja próbowałem żartować. „Panie Antoni, pamięta pan, jak Liebert pisze w jednym z listów, że nie poszedł pan na cmentarz za trumną Reymonta: Tolek nie poszedł, bo jak mi powiedział, nie znosi na pogrzebach widoku tylu księży naraz”. Słonimski się roześmiał, ale potem spoważniał i powiedział: „Pewnie na ten dzisiejszy występ w kościele też bym się nie zgodził, gdyby nie Jurek”.
Przeczytaj też: Jerzy Liebert – osaczony przez Boga
Myślałam, że do czasu beatyfikacji nic nie znajdę w ” Więzi”, a jednak znalazłam- piękny tekst!
No i odtąd czytam wszystko, jak leci o Jerzym Liebercie, mało tego, wielki niedosyt.
Wspomnienia cenne, mimo subiektywizmu, mają swoje walory!Dziękuję obu Autorom.