Nie podejrzewam ks. Dariusza Godawy o robienie pieniędzy na dzieciach czy skandaliczne opiekowanie się nimi.
„Gazeta Wyborcza” opublikowała w maju cykl trzech tekstów Piotra Żytnickiego i Jędrzeja Pawlickiego o działalności ks. Dariusza Godawy, byłego dominikanina, twórcy sierocińców w Kamerunie. Pierwszy – o surowym traktowaniu przez ks. Godawę podopiecznych; drugi – o jego finansach; trzeci – o umocowaniu w Kościele.
Monika Białkowska w trzech rozmowach dla Więź.pl rzuca na sprawę więcej światła. Dopytywała o. Pawła Kozackiego – obecnego prowincjała dominikanów; dziś rozmawia z o. Pawłem Krupą – autorem dominikańskiego raportu o misji w Kamerunie; w najbliższych dniach ukaże się jej rozmowa z ks. Dariuszem Godawą, który nie udzielił żadnego komentarza „Wyborczej”, a jedynie wydał krótkie oświadczenie, zaprzeczając wszystkim podanym w niej informacjom.
Monika Białkowska: Pamięta ojciec początki misji w Kamerunie?
Paweł Krupa OP: Pomysł na to, żeby dominikanie otworzyli misję w Afryce, narodził się pod koniec lat 80. na jednej z naszych kapituł prowincjalnych. Polska prowincja prowadziła już wtedy od kilkunastu lat misję w Japonii, we współpracy z Kanadyjczykami – posyłaliśmy tam naszych braci.
To był w ogóle taki specyficzny styl: ponieważ byliśmy w porównaniu z Zachodem prowincją biedną w pieniądze, a bogatą w ludzi, więc my posyłaliśmy ludzi, a organizacyjną stronę brała na siebie inna prowincja, na przykład właśnie kanadyjska.
Działaliśmy trochę jak dzieci. Pojedziemy i jakoś to będzie. Taka naiwność źle się kończy
Kiedy na kapitule pojawił się pomysł misji w Afryce, kończyłem studia w Krakowie, byłem diakonem. Nasz prowincjał pojechał wówczas do Afryki i wrócił z dwiema propozycjami – pomocy tamtejszym braciom w prowadzeniu seminarium w Kinszasie w Zairze oraz założenia sanktuarium w Kamerunie.
Prowincjał powiedział, że oczywiście wybrał tę drugą propozycję. Zapytałem wtedy, dlaczego było to takie oczywiste, bo pomoc braciom w formacji wydawała się dla mnie bardziej naturalna. Odpowiedział, że mamy trudne doświadczenia w pracy z innymi prowincjami, a tutaj będziemy sami, dlatego właśnie Kamerun. Nie podobała mi się ta odpowiedź. Byłem przekonany, że jeśli bracia gdzieś proszą, to należałoby jechać tam. Ale decyzja zapadła.
Wyświęcili mnie i po roku pracy w Rzeszowie pojechałem do Paryża studiować teologię historii średniowiecznej. Dobrze wszedłem w tę francuską prowincję, bracia mnie tam lubili, a ja ich. W którymś momencie, to był pewnie rok 1993, dotarło do mnie, że francuscy bracia są oburzeni, bo Polacy zaczynają jakąś misję w Kamerunie, na terenie ich wikariatu, a tymczasem tu nikt nic o tym nie wie.
Nic nie mogłem zrobić, po prostu byłem świadkiem tego oburzenia. Wtedy też Francuzi powiedzieli mi, że przez generała zakonu ustalili, iż polscy dominikanie niczego nie zaczną robić bez uprzedniej zgody prowincji francuskiej (we Francji są dwie prowincje dominikanów: tuluska i paryska, tradycyjnie nazywana francuską). I nagle do Paryża przyjeżdżają dwaj polscy bracia, żeby uczyć się francuskiego przed wyjazdem na misję do Kamerunu. Byli to Stanisław Gurgul i Dariusz Godawa.
Proszę sobie wyobrazić, jak wśród Francuzów zawrzało: mimo wcześniejszych ustaleń polscy dominikanie robią swoje. Poczułem się wtedy trochę ambasadorem: zadzwoniłem do francuskiego prowincjała, żeby mu wyjaśnić, że ci bracia, którzy przyjechali, nie są niczemu winni, że zostali tu przysłani przez prowincjała z Polski, że nie brali udziału w żadnych ustaleniach.
Francuski prowincjał, Eric de Clermont-Tonnerre, zachował się wówczas znakomicie. On powiedział: „Pawle, przekaż braciom, że absolutnie nikt do nich nie ma pretensji. Niech oni uczą się języka, niech sobie wykorzystają jak najlepiej ten rok, to jest sprawa między mną a polskim prowincjałem. A oni są tu mile widziani i w ogóle nie ma żadnej sprawy”.
Przez ten rok, kiedy oni uczyli się języka, a ja studiowałem, spotykaliśmy się wielokrotnie: tym bardziej, że obu ich wcześniej znałem.
Czy oni, przyjeżdżając do Francji, byli świadomi tych formalnych trudności i sporu?
– Uświadomili to sobie, kiedy przyjechali do Francji. Cały ich wyjazd to była dziwna i trudna sprawa. W 1994 roku zmienił się nasz polski prowincjał, został nim o. Jan Śliwa. A on do tej misji miał takie podejście, że skoro jego poprzednik tak zdecydował, a bracia chcą jechać, to niech sobie jadą, ale jego to zasadniczo nie bardzo obchodzi.
To jest grzech pierworodny tej misji: brak zaangażowania polskiej prowincji jako takiej. Mam tu na myśli zaangażowanie finansowe, informacyjne, to, co byśmy dziś nazwali PR-em. Pozwolono braciom wyjechać – i tyle. Dalej niech się martwi biskup, który ich zaprasza. I muszę powiedzieć, że bardzo im wtedy współczułem. Byłem oburzony tym, że prowincjał wypuszcza braci do Afryki, a nie jest zainteresowany ich losem.
Z drugiej strony, kiedy jeszcze byliśmy we Francji, zauważyłem, że jest między nimi taka różnica charakterów, iż będzie im razem trudno. Darek był indywidualistą, chodzącym swoimi drogami. Staszkowi bardzo zależało na regule zakonnej, na życiu wspólnym, na wspólnym decydowaniu. To były wyraźnie niedopasowane osobowości. Pamiętam, że rozmawiałem nawet o tym ze Staszkiem, ale on odpowiadał, że warunki misyjne ich zbliżą. On miał nadzieję, ja byłem pesymistą.
Na dodatek, kiedy już pojechali, dowiedziałem się od Francuzów, że do diecezji w Kamerunie zapraszał braci stary biskup van Heygen, Holender, który całe życie spędził na misjach – i który właśnie kończył swoją pracę biskupią. Francuzi ostrzegali, że tam się zaraz wszystko zmieni, i że naprawdę trzeba się dziesięć razy zastanowić, czy wchodzić w inicjatywę, którą on zaczyna na koniec swoich rządów.
Bracia pojechali. Sanktuarium? Szkoła dla katechistów? Jak to było?
– Na miejscu okazało się, że nie chodzi o żadne seminarium, że biskup ma pomysł na takie duże centrum szkoleniowe o charakterze raczej socjalnym (nauka uprawy roli, zasad higieny – słowem: ogólnie pojęty rozwój ludzki). Zbierał na to centrum pieniądze, wybudował bardzo fajne jak na standardy afrykańskie budynki, tam miało się to wszystko odbywać. Ale kiedy biskupa już nie było, projekt trochę upadł, nowy biskup niespecjalnie był nim zainteresowany.
W tej sytuacji bracia zajęli się więc pracą duszpasterską i formacją stricte chrześcijańską. Wtedy było ich tam czterech, oprócz Darka i Stanisława również Marian Hanusek i brat Jakub Zagajski. Zaczęli organizować szkołę dla katechistów, taką rozbudowaną katechezę dorosłych, liturgie, odbywały się tam u nich m.in. zjazdy chórów. Zjeżdżali się tam z całej okolicy wierni i księża na różne kursy, to miejsce funkcjonowało również jako „hotel” dla misjonarzy, w którym mogli się zatrzymać na przykład ci, którzy pracowali w dżungli z Pigmejami, a przyjeżdżali na kilka dni do Bertoua. Bracia odwiedzali różne punkty katechetyczne, czasem oddalone wiele kilometrów i działali, borykając się trochę z tym pierwotnym projektem.
Trafili na niezwykle trudną sytuację i moim zdaniem nie najgorzej z niej wyszli. Przy czym powtarzam raz jeszcze: oni byli zdani sami na siebie. Wie pani, ja kocham tę moją prowincję i moich braci, naprawdę. Ale nasze podejście jako prowincji do całej tej misji było wielkim zaniedbaniem. Może dlatego, że była trochę niechciana, że prowincjałowi nie zależało, że bracia nie podtrzymywali spontanicznie tego, co zarządzał. Ale ci, którzy wyjechali, nie mogli liczyć na żadną stałą i regularną pomoc.
Znam kilka takich epizodów, kiedy Stanisław przyjeżdżał o taką pomoc prosić i udzielano mu jej – albo pod jakimiś warunkami, albo minimalną, albo z łaski, że skoro już nie ma wyjścia, to ewentualnie ci pomożemy. Oni naprawdę byli osamotnieni i naprawdę nieźle dali sobie radę. Z tamtego okresu mam o nich naprawdę dobre zdanie. Byli po prostu dzielni.
Kiedy bracia wyjechali do Kamerunu, straciliście kontakt i nie zanosiło się na to, że się znów spotkacie w takim miejscu…
– W 1996 roku zostałem zaproszony do grupy naukowców dominikanów do Włoch i zamieszkałem pod Rzymem, tam studiowałem i pracowałem. Prowincjałem był wówczas już Maciej Zięba. Byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi, często do mnie dzwonił, wykorzystywał mnie w różnych misjach u generała zakonu.
Któregoś dnia Maciej dzwoni i mówi, że mam jechać do Kamerunu jako wizytator. Zacząłem się śmiać: zajmowałem się przecież średniowiecznymi rękopisami, a nie misjami! Maciej tłumaczył, że tam jest spore napięcie między braćmi, on sam chyba nie chciał jechać, proponował różnych braci, ale zgodzili się na mnie. Próbowałem się bronić nawet tym, że według naszego prawa, mieszkając w klasztorze podlegającym bezpośrednio pod jurysdykcję generała zakonu, nie musiałem przyjmować poleceń od polskiego prowincjała, ale Maciej załatwił to również z generałem. Poleciałem więc do Afryki.
Jak konkretnie brzmiała misja, którą miał ojciec wykonać?
– Miałem od Macieja Zięby zadanie, żeby porozmawiać z braćmi, rozejrzeć się w sytuacji na miejscu i napisać szczegółowy raport, ale absolutnie nie miałem żadnych uprawnień do podejmowania jakichkolwiek decyzji. To była niewygodna sytuacja: jechać do skonfliktowanych ludzi, którzy mają jakieś oczekiwania i nie móc nic zrobić, poza słuchaniem, mediowaniem, tłumaczeniem, a przede wszystkim rozumieniem… Miałem wtedy wrażenie, że jestem jak taka misja ONZ – jest szanowana, ale wszyscy do niej strzelają, a ona sama nie może nic.
Spędziłem tam kilkanaście dni. Okazało się, że to, co obserwowałem wcześniej w Paryżu, tylko się zaostrzyło. To był konflikt osobisty, konflikt osobowości, charakterów, różnych wizji prowadzenia tej misji. Mariana już wtedy nie było w Afryce, Jakub próbował jakoś funkcjonować między Darkiem a Stanisławem, atmosfera była bardzo trudna – przy czym oni cały czas normalnie tam pracowali!
Wróciłem do Rzymu i napisałem długi i szczegółowy raport, powstrzymując się od sugerowania rozwiązań. Wysłałem go, a Maciej zadzwonił niemal natychmiast, mówiąc, że dobrze, ale co on ma teraz zrobić. Odpowiedziałem, że nie chciał, żebym podejmował jakiekolwiek decyzje. „Nie mądraluj, tylko mi napisz, jak uważasz” – usłyszałem.
Dopisałem wtedy propozycje rozwiązań. Że albo prowincja polska zaangażuje się w tę misję bardzo poważnie, ludzko i finansowo – albo, jeśli nie jest na to gotowa, powinna przekazać misję Francuzom, zostawiając polskim braciom możliwość przejścia do francuskiej prowincji, jeśli chcą zostać w Afryce. W trzecim punkcie wpisałem, że proszę, aby Stanisławowi pozwolono na kilkumiesięczny pobyt w Stanach Zjednoczonych, w ośrodku dla misjonarzy wypalonych pracą, o co Stanisław prosił. Wysłałem to do Macieja. I nic.
Stanisław pogniewał się wtedy na mnie, bo miał wrażenie, że przyjechałem, narobiłem nadziei, a potem nic nie zrobiłem. Rozumiem go – pewnie myślał, że ten brak reakcji ze strony prowincji to było moje dzieło. Mnie też było z tego powodu przykro i miałem żal do Macieja Zięby i do prowincji o ten brak reakcji.
Tego ojca raportu ponoć w ogóle w dominikańskich archiwach nie ma.
– Kilka dni temu rozmawiałem z o. Pawłem Kozackim. Prosiłem, żeby sprawdził, czy to był na pewno 1999 rok, bo nie byłem tego pewien. Okazało się, że nie ma ani mojego raportu, ani dodatku z sugestiami rozwiązań. Najprawdopodobniej Maciej Zięba nigdy go nie wydrukował, zostawił w mailach albo dokumentach w swoim komputerze. Nie ma po nich nawet śladu. Mogę je tylko odtwarzać z pamięci.
Czy takie dokumenty mogą ginąć? Przecież od nich zależał los współbraci, zostawionych samych w Afryce.
– Myślę, że to był przypadek. Nie wydrukował od razu, potem zapomniał. Poza tym Maciej – którego przy całej złożoności jego osobowości uważam za przyjaciela i zachowuję we wdzięcznej pamięci – też nie był fanem misji. Jego interesował Zachód, on otworzył dom w Stanach Zjednoczonych – ale to, co działo się w Afryce, w Japonii czy w krajach postsowieckich, nie było w polu jego zainteresowań.
Rozmawiałem z Paryżu z dominikanami z Kanady, z którymi pracowaliśmy w Japonii. Mówili, że ich sekretariat misyjny dysponował kapitałem dwóch milionów amerykańskich dolarów. Nie mogłem w to uwierzyć, ale pomyślałem, że to jest podejście serio do misji. Po to, żeby misjonarze byli zabezpieczeni, kiedy trzeba coś wybudować, kiedy potrzebne jest leczenie, nowy samochód, jakaś inwestycja. A my działaliśmy trochę jak dzieci. Pojedziemy i jakoś to będzie. Taka naiwność źle się kończy.
Bracia Stanisław i Dariusz trafili na taką misję, w której po prostu trzeba było wciąż zdobywać skądś fundusze na działalność. Co więcej, sami Afrykańczycy przez stulecie misji chrześcijańskich nauczyli się, że misjonarze przyjeżdżają z pomocą, a nie potrzebują pomocy: że wybudują, że zorganizują, że dadzą. Cały ten mechanizm zbierania, który Dariusz potem rozwinął, wynika ze szkoły, jaką dostał wtedy, na początku: musiał sobie znaleźć finanse na misję, bo od prowincji nie miał nic. Być może potem już sam nie chciał prosić czy zabiegać, odwrócił się plecami. Jeśli jednak nawet tak było, to moim zdaniem wynikało to z tych
początkowych trudnych warunków.
Obserwował ojciec również styl pracy na misji, podejście braci do miejscowych.
Oni jeszcze od biskupa van Heygena i innych doświadczonych misjonarzy uczyli się takiego nieco kolonialnego podejścia do Afrykańczyków, polegającego na myśleniu o nich jak o naszych „małych braciach”. Wszyscy biali traktowali ich trochę jak dzieci. Rzeczywiście była w miejscowej ludności swoista mieszanka naiwności, dziecięcości, sympatii jednocześnie połączona z czymś, co bym nazwał okrucieństwem. I zdarzały się sytuacje dla nas trudne do wyobrażenia.
Siedzieliśmy z braćmi, kiedy przyjechał do nich polski misjonarz z siostrami zakonnymi, prosić o pomoc finansową. Pracowali w dżungli, wśród Pigmejów. Co się stało? Otóż firmy prowadzące masowy wyrąb lasu tropikalnego zatrudniały Pigmejów jako drwali. Dostarczali im narzędzia pracy oraz duże ilości alkoholu i płacili jakieś grosze. Był dzień wypłaty. Pigmeje dostali pieniądze. Wtedy we wsi pojawił się czarnoskóry mężczyzna, przekonując, że jest wielkim czarownikiem, który im te pieniądze pomnoży. Ksiądz ani siostry nic nie wiedzieli, kwestie czarów załatwia się w tajemnicy przed ludźmi Kościoła. Ludzie oddali „czarownikowi” wszystkie pieniądze, on włożył je do metalowego pudełka i poszedł do dżungli, obiecując, że kiedy wróci za dwie godziny, pieniędzy będzie dziesięć razy więcej. Łatwo się domyślić, że nigdy już go nie zobaczyli. Wtedy przybiegli do księdza po ratunek, bo cała wieś została bez grosza. Słuchałem tej historii z szeroko otwartymi ustami. Wydawało mi się niemożliwe, żeby dorośli ludzie tak dali się nabrać.
Inną historię opowiadały siostry. Plagą w krajach afrykańskich są pchły piaskowe. Gnieżdżą się w ziemi, a ponieważ ludzie chodzą głównie boso, to pchły lubią zagnieździć się i składać jaja między palcami stóp. Rosną wtedy wielkie bąble, całe kolonie larw, które utrudniają chodzenie. Nie ma na to lekarstwa, trzeba się nauczyć to wycinać, bracia też niejednokrotnie musieli na sobie takich operacji dokonywać.
Siostry uczyły więc, co trzeba robić: że najlepiej przyjść do nich, one delikatnie wytną skalpelem, przemyją – wszystko na nic. Dzieci nie przychodziły, biegały z bąblami i cierpiały. W końcu przyszła do sióstr stara Pigmejka i powiedziała: „Siostry, wy to jesteście dobre, ale w ogóle nie umiecie zająć się dziećmi! Tu były kiedyś francuskie siostry, i one to mnie nauczyły! Proszę zobaczyć, nie mam ani jednej pchły! Ale one to umiały z dziećmi postępować!”.
Polskie siostry poprosiły, żeby w takim razie kobieta ich nauczyła. A ona tłumaczy: „Jak się do nich przychodziło, to one brały nóż, cięły, potem lały na to spirytus i jeszcze czyściły szczotką ryżową. To był taki ból, myśmy tak wrzeszczeli, że następnym razem, jak się tylko maleńka rzecz zrobiła, zaraz do nich biegliśmy, żeby tylko szybko nam to usunęły, zanim urośnie. Ale one to umiały z dziećmi postępować!”.
Mnie się podnosiły włosy na głowie ze zdumienia i zgrozy. Ale kim ja jestem, żeby to oceniać? Ta Pigmejka z dumą pokazywała swoje czyste stopy i chwaliła się, jak pięknie ją siostry francuskie nauczyły, a polskie nie mają żadnej metodyki.
Takich historii mógłbym opowiadać wiele. W tekście „Gazety Wyborczej” jest o tym, że dzieci jedzą resztki ryby i ości. Wie pani, ja byłem na rynku w Bertoua. Tam można kupić wszystko. Jest tam też część, gdzie sprzedawano jedzenie, mięso i ryby. I widziałem stoisko z ośćmi. Widziałem stoisko z jelitami krowy. Sprzedawano i oczy, i języki, i ogony. Dla każdej kieszeni można było coś znaleźć. Tam naprawdę nic nie jest resztką do wyrzucenia. Stoisko z górą rybich ości…
Jeśli to budzi nasze wątpliwości to dlatego, że chcemy, żeby oni żyli lepiej. Nam to życie wydaje się brutalne, zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci. Nie powinniśmy im jednak pokazać innego poziomu życia? Powiedzieć, że ości to resztki, że ich jedzenie jest upokarzające?
– Wie pani, co my im powinniśmy powiedzieć? Powinniśmy im powiedzieć, że alkoholizm jest straszną chorobą, a na to nikt nie zwraca uwagi. Pigmeje w 1999 roku, w środku dżungli, mieli alkohol. Nie wytworzone przez siebie wino palmowe, ale przywieziony w butelkach z „cywilizowanego” świata. Były tam wtedy bardzo popularne takie koktajle, cola z rumem, cola z whisky. I to jest plagą, nie jedzenie ości.
Nie zachwycają mnie dzieci śpiewające polskie, niemieckie czy szwedzkie piosenki, żeby dostać pieniądze z bogatego kraju. To jest jakoś kolonialne. Ale z drugiej strony to oburzenie na jedzenie resztek też jest jakąś formą kolonialnego myślenia typu: „nasza kultura jest lepsza, powiemy wam, jak powinniście żyć”. Ci, którzy znają współczesną Afrykę, mówią: OK, możemy ich nie uczyć polskich piosenek, ale w Afryce kolonizacją i misjami zniszczyliśmy rdzenną kulturę. Oni już teraz tęsknią tylko za Europą. Nie mają własnych wierszyków. To co innego mamy im dać? Przecież nawet ich językiem urzędowym jest francuski.
– Dokładnie się z panią zgadzam. To jest problem, który przez cały czas trwania misji powracał. Mamy Karola de Foucauld, skądinąd wspaniałego człowieka, wobec którego podczas beatyfikacji wysuwano zarzuty, że współpracował z kolonialnymi władzami, a o Arabach miał bardzo dobre zdanie – zdanie francuskiego kolonialisty, który myślał o nich jak o dzieciach. Jak to robić inaczej? Afryka jest strasznie dotknięta, nie tylko przez nas.
Moją pamięcią historyka sięgnąć mogę najwyżej do imperium rzymskiego, tam mamy tego początki: oto my jesteśmy cywilizowanymi ludźmi (nawet, jeśli nie używali jeszcze słowa „cywilizacja”), a cała reszta to barbarzyńcy. Najwyższą formą ucywilizowania ich jest zrobienie z nich Rzymian. Jeśli ubiorą się w togi i będą mieli prawa obywatela rzymskiego, otrzymują największy przywilej. Choć Rzymianie akurat zgadzali się, żeby ci w dalszych prowincjach żyli po swojemu, byle płacili trybuty.
Natomiast już Francja, która poczuła w sobie misję cywilizacyjną, rzeczywiście chciała przerabiać wszystkich swoich poddanych na Francuzów. Nie jesteś Francuzem – nie jesteś człowiekiem.
Wracając do tematu misji: z tego, co wiemy, dorośli podopieczni ks. Godawy, znajdujący się już dziś poza jego kuratelą i tysiące kilometrów od niego, mówią, że nie działa im się krzywda. Komentarze, jakie słyszę ze strony oburzonych na ks. Godawę po tekście „Gazety Wyborczej”, dotyczą tego, że pewnie się boją, albo są uzależnieni, albo jako dawne biedne, czarnoskóre dzieci nigdy nie wydadzą swojego białego „pana”, któremu zawdzięczają lepsze życie.
– Proszę zobaczyć, jak bardzo przewrotna jest ta sytuacja. Ci, którzy bronią tych afrykańskich dzieci przed opresjami ze strony ks. Darka, w rzeczywistości zachowują się gorzej niż on z tego wizerunku, który namalowali: odmawiają tym ludziom prawa do samostanowienia, do wypowiadania opinii, do posiadania własnego zdania. Sami wiedzą lepiej, nie chcą ich posłuchać. Wmawiają im własną, „lepszą” wizję świata.
Darek Godawa to nie jest postać z mojej bajki i jego sposób pracy, a zwłaszcza podejście do naszych zakonnych obyczajów życia i działania może mi się do końca nie podobać – dlatego też nie jest już w zakonie. Ale nie podejrzewam go o robienie pieniędzy na dzieciach czy skandaliczne opiekowanie się nimi. Przez te wszystkie lata pokazał, że tak nie było.
Wiele w tym tekście „Gazety Wyborczej” wynika z niewiedzy. My dziś w mówieniu o Afryce skupiamy się na jedzeniu ości, na jedzeniu na podłodze czy noszeniu wiadra z piaskiem. To jest typowe przecedzanie komara, a połykanie wielbłąda, bo nie widzimy tego prawdziwego koszmaru, który im zafundowaliśmy. Daliśmy im to wszystko, co w naszej cywilizacji jest taką brudną pianą, która zbiera się na powierzchni. Cała ta globalizacyjna sieć internetowa, wszystkie nasze elektrośmieci, które do nich idą, alkohol, narkotyki, seks za pieniądze. To wszystko dajemy Afryce. Ale na to się jakoś niewielu ludzi oburza.
Przeczytaj także: Franciszek: Ubodzy są narzędziem zbawienia
Dziekuje Wam obojgu za glebie przemyslen i zwykla ludzka uczciwosc!
Ciekawe, jak na ten wywiad odpowie Wyborcza? Przemilczy czy rozmówców spotka personalny atak, jak p.Białkowską po emisji filmu? Bo to są dwie podstawowe metody polemiczne Wyborczej.
A dlaczego w ogóle miałaby odpowiadać? Red. Białkowska odmówiła rozmowy z redaktorami z GW, zamiast tego posłużyła się „Więzią” – mam nadzieję, ze Kwartalnik nie ma zamiaru służyć jako platforma zastępcza dla nie rozmawiających ze sobą środowisk dziennikarskich Poznania.
Może pozostaną dwie równoległe narracje i będziemy mieli interesujący, sześcioczęściowy reportaż o misji w Kamerunie, na co się w tej chwili zanosi. Zresztą, w mojej ocenie, rozmowy Pani Redaktor uzupełniają to, co pokazała GW. Indywidualistyczna, niedojrzała niekompetencja księdza Godawy rosła – do czasu – w atmosferze strukturalnej niekompetencji Zakonu, który porwał się na zadania, do których nie był przygotowany, w myśl zasady „ja z synowcem na czele – i jakoś to będzie”.
Jako osobę świecką interesuje mnie, co tak naprawdę finansowałam/ finansowałabym wspierając misję w Kamerunie – na razie wygląda to na niekompetencję i „nielegal”.
Na razie niekompetencja się potwierdza. Co do szacunku dla lokalnego prawa – czekam na weryfikację informacji, że lokalne władze w Bertoua nakazały zamknięcie placówki po „incydencie” z 2009.
Narracja GW obraca się wokół tematu „ks. Godawa krzywdzi dzieci”. Pani Monika, a raczej jej liczni rozmówcy, przekonują, że to zasadniczo jest nieprawda. Chętnie by posłuchał wywiadu p. Moniki z red. Żytnickim, najlepiej na jej kanale i na żywo. Temat „rzetelność dziennikarza”.
„[T}eologię historii średniowiecznej” – a nie czasami: „historię teologii średniowiecznej”?
Odnoszę wrażenie, ze GW chodziło wyłącznie o „przyłożenie” Kosciołowi a osobiście ks. Godawie jako członkowi tego Koscioła (k.k.). Dla nich misją prowadzona przez ks. Darka się nie liczy, nie liczy się dobro czynione tym dzieciom. Może w prowadzeniu tego konkretnego sierocińca było/jest trochę partyzantki, ale czy można za to winić tylko ks. Godawę? Ciśnie mi się do głowy taka myśl; ze najbardziej krzyczą ci, którzy nic nie uczynili by tym biednym dzieciom nieś pomoc.
W końcu lat 50tych podobnie atakowano Alberta Schweitzera: lekarza, filozofa, muzyka, teologa, twórcy misji w Gabonie. Zachodnioeuropejscy dziennikarze wpadali na chwilę do afrykańskiego jądra ciemności i pisali artykuły o tym, że Schweitzer nie traktuje podopiecznych jak równych sobie ludzi tylko jak przedmioty działań dobroczynnych.
Wspominał o tym z niesmakiem dr Wiesław Nasiłowski w swojej książce „Monganga znaczy lekarz” dotyczącej jego pobytu w Kongo po ucieczce stamtąd Belgów.
Jak widać mentalność dziennikarzy europejskich się nie zmienia. Wiedzą wszystko lepiej.
Hmm…chcesz jechać na misje to cię wysyłają, chcesz się uczyć francuskiego to cię wysyłają do Francji, zmęczysz się na misji to cię wysyłają do USA na wypoczynek i regenerację. Zakonnicy powinni codziennie dziękować za dar ubóstwa.