Nie wiem, czy jego finanse są przejrzyste, ani czy procent, który idzie na jego utrzymanie z datków to przesada. Nie dostrzegłem krzywdy dzieci. Istotne było jego nieposłuszeństwo i to jest powód jego wydalenia – mówi o. Paweł Kozacki, prowincjał dominikanów.
„Gazeta Wyborcza” opublikowała w maju cykl trzech tekstów Piotra Żytnickiego i Jędrzeja Pawlickiego o działalności ks. Dariusza Godawy, byłego dominikanina, twórcy sierocińców w Kamerunie. Pierwszy – o surowym traktowaniu przez ks. Godawę podopiecznych; drugi – o jego finansach; trzeci – o umocowaniu w Kościele.
Monika Białkowska w trzech rozmowach dla Więź.pl rzuca na sprawę więcej światła. Dopytuje o. Pawła Kozackiego – obecnego prowincjała dominikanów; o. Pawła Krupę – autora dominikańskiego raportu o misji w Kamerunie; w końcu samego ks. Dariusza Godawę, który nie udzielił żadnego komentarza „Wyborczej”, a jedynie wydał krótkie oświadczenie, zaprzeczając wszystkim podanym w niej informacjom.
Dziś rozmowa z o. Kozackim. W najbliższych dniach kolejne.
Monika Białkowska: Jak zaczęła się historia misji ks. Dariusza Godawy w Kamerunie?
Paweł Kozacki OP: Jedna z zakonnych kapituł zdecydowała, że Polska Prowincja Dominikanów chce otworzyć misję w Afryce. Na polecenie kapituły ówczesny prowincjał ojciec Tadeusz Marek pojechał do Afryki, aby odwiedzić dwa miejsca, z których otrzymaliśmy zaproszenie: Kinszasa w Zairze i Bertoua w Kamerunie. Po powrocie przedstawił radzie prowincji obie propozycje.
Wybrano Bertoua, w której ordynariuszem był bp Lambert van Heygen. Bracia mieli tam stworzyć centrum kształcenia świeckich animatorów. W 1993 roku do Kamerunu pojechali, początkowo na trzy miesiące, Stanisław Gurgul i Dariusz Godawa. Potem obaj trafili do Paryża, gdzie uczyli się francuskiego.
Nie mamy dominikańskiej żandarmerii, która by nieposłusznych zakonników wsadzała do karceru
I tam już wyszła pierwsza niezręczność: kurtuazyjnie poszli odwiedzić tamtejszych dominikanów, porozmawiać, kim są, czego się uczą, że wyjeżdżają na misje do Kamerunu – i wtedy okazało się, że tam są już bracia z prowincji francuskiej. Nasz prowincjał wysłał zakonników do Kamerunu, nie orientując się, że działa tam dominikańska jednostka, Wikariat Afryki Środkowej.
To był zgrzyt, misja od samego początku obarczona była pewnym fundamentalnym błędem, według konstytucji dominikańskich bowiem, by podjąć działalność na terenie innej prowincji, trzeba uzyskać jej zgodę. Na dodatek miejscowy biskup był przekonany, że skoro europejski kraj przysyła misjonarzy, to zapewni im również wsparcie finansowe – a prowincjał uznał, że skoro biskup misjonarzy zaprosił, to zatroszczy się o ich utrzymanie. Sytuacja była niezręczna.
Kto w takim razie utrzymywał tę misję? Bracia dostawali wsparcie finansowe z Polski czy musieli sobie w Kamerunie radzić sami?
– Nie otrzymywali chyba żadnego wsparcia od prowincji. Mam niestety wrażenie, że w latach 90. ubiegłego wieku była zgoda na wyjazdy braci na misje, ale nie było koncepcji ich finansowania. Z tym problemem borykali się zarówno bracia w Afryce, jak i w Rosji, na Białorusi i Ukrainie czy w krajach nadbałtyckich.
Ekipa kameruńska częściowo otrzymała pewne wsparcie od biskupa, ale szybko się zorientowała, że o pieniądze na dłuższą metę musi się zatroszczyć sama. Bracia próbowali realizować pierwotny projekt szkoły dla animatorów, ale nic z tego nie wyszło. Ostatecznie zaczęli prowadzić parafię pw. św. Piotra i Pawła w Bertoua. Nie potrafili jednak się dogadać między sobą i w kwestiach wspólnotowych między nimi nie zagrało.
Fakt, że nie zagrało, to coś wyjątkowego?
– Nie, to się zdarza i w Polsce, i na całym świecie. Kiedy w życiu wspólnotowym spotykają się różne charaktery, czasem się znakomicie uzupełniają, a czasem nie. Przy naszej dominikańskiej ruchliwości, demokracji, wybieraniu przełożonych, przenoszeniu braci co jakiś czas coś nie gra w klasztorach, trzeba mediować i uspokajać. To jest przykre i trudne, ale nie jest niezwykłe.
Wróćmy do parafii w Bertoua.
– Niesnaski we wspólnocie sprawiły, że pojawił się tam na pierwszej wizytacji o. Paweł Krupa. Zorientował się w sytuacji, ale nie wiem, jakie dokładnie wyciągnął wnioski, bo nie mamy jego raportu z tej wizytacji. Co ważne, nie było jeszcze wówczas żadnego sierocińca, była tylko parafia.
Efektem pobytu Pawła Krupy było to, że bracia (było ich wówczas czterech) zostali przyjęci przez Wikariat Afryki Środkowej – my mówimy, że zostali asygnowani do francuskiej prowincji. W ten sposób przestali podlegać polskiemu prowincjałowi, a odpowiedzialność za nich wziął prowincjał francuski.
Po jakimś czasie dwóch braci wyjechało, a Dariusz i Stanisław zostali rozdzieleni. Dariusz został w Bertoua. Jak w tym okresie toczyły się jego życie i praca – nie wiem. Pozostawał pod jurysdykcją francuską. Wiem, że był wizytowany przez prowincjała francuskiego Bruno Cadoré, późniejszego generała zakonu. On sam był wcześniej misjonarzem i lekarzem na Haiti, rozumiał zatem specyfikę pracy wśród ubogich.
Przychodzi rok 2009, który wszystko zmienia.
– W 2009 roku w misji w Bertoua wydarza się wypadek, w którym ginie dwóch chłopców. Nie mamy dokumentów…
Istnieje dokument z 2 grudnia 2010 roku, wystawiony przez sąd w Bertoua, w którym stwierdza się, że Dariuszowi Godawie w ogóle nie zostały postawione zarzuty w tej sprawie, a małżeństwo, które z nim pracowało, zostało uznane za niewinne i nie odpowiada za przyczynę śmierci chłopców.
– Pani ma ten dokument, polscy dominikanie go nie mają. Mogę zatem tylko powiedzieć, że Dariusz krótko po wypadku opuścił Kamerun. Opowiadał, że kiedy w Afryce dzieje się jakieś nieszczęście czy wypadek, misjonarze zawsze są w bardzo trudnej sytuacji. Po pierwsze, skorumpowany wymiar sprawiedliwości oczekuje łapówek. Po drugie, w afrykańskim więzieniu trudno jest przeżyć. Po trzecie wreszcie, o czym słyszałem od innych misjonarzy, często tam za krew płaci się krwią.
Zdarzały się historie, kiedy misjonarz, który chciał być dobrym samarytaninem i podwiózł do wsi pobitego i leżącego przy drodze człowieka, sam tracił życie: według tamtejszej logiki trzeba wyrównać rachunki, a najbliżej jest ten, który go przywiózł: biały.
„Gazeta Wyborcza” sugeruje, że o. Godawa uciekł przed konsekwencjami i przed karą. Ojciec sugeruje, że uciekł dla własnego bezpieczeństwa, bo nawet niewinny mógł ponieść śmierć z zemsty. Ks. Godawa mówi, że miał dużo wcześniej wykupiony bilet na samolot, bo leciał do Polski na rok sabatyczny (rok odnowy, wypoczynku). Czy decyzję o takim roku można było podjąć spontanicznie, czy jest to planowane z wyprzedzeniem?
– Planuje się z wyprzedzeniem – ale ani ja, ani mój poprzednik do dziś nie wiedzieliśmy, że Dariusz przyjechał do Polski na rok sabatyczny. Nigdy nam o tym nie mówił, a żadnego dokumentu na ten temat nie widziałem. W każdym razie ówczesny prowincjał asygnował go do Poznania, gdzie mieszkał, cały czas tęskniąc i myśląc o Kamerunie. Było widać, że nie potrafi odnaleźć się w naszej klasztornej rzeczywistości i myśli o powrocie do Afryki.
Wraca za zgodą o. Krzysztofa Popławskiego, kiedy – zapewne – otrzymuje wspomniany przez panią dokument z informacją, że zarzuty nie zostały mu postawione. W Bertoua okazuje się, że wszystko, co wcześniej zbudował, zostało rozkradzione, a samą parafię biskup powierzył miejscowemu księdzu. Zapada decyzja o przeniesieniu do Yaoundé.
W 2012 roku prowincjał Popławski pisze do francuskiego prowincjała prośbę, żeby przyjął ponownie Dariusza do Wikariatu Afryki Środkowej. Ten jednak odmawia, twierdząc, że kameruńscy bracia go nie chcą. Krzysztof prosi wówczas, żeby Dariusz mógł pracować tam przez trzy lata – w odpowiedzi słyszy, że w porządku, ale o. Godawa pozostanie tam na odpowiedzialność prowincji polskiej.
Dlaczego francuscy bracia go nie chcieli?
– Oficjalnie powodów nie podano. Kiedy byłem w 2010 roku w Kamerunie, wyjeżdżał właśnie stamtąd Stanisław Gurgul. Sytuacja wówczas była taka – i nie dotyczy to wyłącznie Kamerunu i wyłącznie dominikanów – że miejscowi nie życzyli sobie obecności białych. Z Wikariatu Afryki Środkowej zostali wypchnięci wszyscy biali Francuzi. Biali mogli siedzieć w swoim kraju i przysyłać pieniądze: Kameruńczycy chcieli poczuć się u siebie, bez białych misjonarzy. To było szersze zjawisko.
O. Godawa dostaje kolejne trzy lata na terenie prowincji francuskiej, podlegając oddalonej o tysiące kilometrów prowincji polskiej. Co dzieje się dalej?
– Na przełomie stycznia i lutego 2014 roku zostaję wybrany na prowincjała i słyszę od generała zakonu polecenie, żebym uregulował status prawny Dariusza w Kamerunie. Rozmawiam z prowincjałem francuskim i z wikariuszem Afryki Środkowej. Dowiaduję się, że prawnie Dariusz nie jest rozpoznawany jako misjonarz. Prowadzi sierociniec i stowarzyszenie, ale poza sierocińcem nie prowadzi żadnej działalności ewangelizacyjnej, nie odprawia Mszy poza sierocińcem. Oni się do tego nie mieszają, nie wiedzą, co się tam dzieje – ale skoro jest dominikaninem na ich terenie, to oczekują, że wyjaśnię jego sytuację prawą.
Odwołuję się wówczas do pozwolenia, jakie Dariuszowi udzielił Krzysztof Popławski i decyduję, że doczekam do końca tego trzyletniego pobytu. Kiedy ów koniec się zbliża, próbuję skontaktować się z Dariuszem, co nie jest proste – on nie pomaga, zbywa mnie.
Ostatecznie, po przemyśleniu sprawy, daję mu trzy możliwości: albo przekona dominikanów i przyłączy się do wikariatu w Kamerunie, albo przejdzie pod jurysdykcję miejscowego biskupa jako ksiądz diecezjalny, albo – jeśli to się nie uda – wróci do Polski.
W związku z tym, że sytuacja się nie zmienia, zaczyna się długa procedura wzywania Dariusza do powrotu, a kiedy on odmawia, w 2015 roku ogłaszamy, że jest tzw. fugitivusem, czyli uciekinierem. To w naszym języku oznacza, że przestajemy jako zakon brać odpowiedzialność za jego poczynania.
Przy okazji, wyjaśniając sytuację, odkrywam również, że Dariusz jest prezesem Stowarzyszenia Dzieci Słońca, na co nie ma zgody; w naszym prawie każdy, kto odpowiada za jakieś pieniądze, musi mieć na to zgodę przełożonych. Nie uzyskałem od Dariusza odpowiedzi na pytanie, kto mu taką zgodę dał.
Odkrywam, że Dariusz finansowo działa zupełnie niezależnie od zakonu, nie rozlicza się, a w naszym zakonie, w którym ślubuje się ubóstwo, są procedury akceptowania wydatków, przekraczających pewne kwoty. Trafiliśmy na przestrzeń ukrytą przed wiedzą i zgodą przełożonych.
Stowarzyszenie zostało zarejestrowane we wrześniu 2008 roku. W czerwcu 2009 r. zyskało status organizacji pożytku publicznego. Jak to możliwe, że do roku 2015 zakon o tym nie wiedział – jeśli pieniądze były zbieranie głównie w Poznaniu, przy dominikańskiej parafii? Nikt się tym nie zainteresował, nie sprawdził, nie zapytał?
– Skoro było zarejestrowane w 2008 roku, kiedy Dariusz podlegał Francuzom, to może miał ich zgodę. Po asygnacie do prowincji polskiej powinien przedstawić prowincjałowi sytuację i uzgodnić zasady przedstawiania sprawozdań. Gdy zostawałem prowincjałem, myślałem, że Dariusza wspiera świeckie stowarzyszenie, z którym on współpracuje przez kwesty pod kościołami, a które działa również wtedy, gdy on jest Kamerunie. O tym, że jest jego prezesem, czyli odpowiada prawnie za jego finanse, dowiedziałem się, gdy zajrzałem do KRS.
Czy to ze strony zakonu w porządku: wysłać misjonarza do Afryki, na ponad 20 lat pozostawić go na własnym utrzymaniu, a potem karać go za to, że się nie tłumaczył i nie rozliczał przed zakonem z tego, jak udało mu się przeżyć i jeszcze prowadzić jakieś dzieła? To zwyczajna praktyka wobec misjonarzy?
– Jak już wspomniałem, wychodząc z PRL, dominikanie nie mieli świadomości i praktyki misyjnej. Ostatnich misjonarzy wysyłali do Chin przed drugą wojną światową. Potem dopiero był Kamerun i kraje byłego Związku Sowieckiego. Stawialiśmy misjonarzy w bardzo trudnej sytuacji i było to nie w porządku.
Gdy jednak mówimy o latach po 2010 roku, po powrocie Dariusza do Kamerunu, to mamy inną sytuację: istnieją już struktury, ogólne prawo zawarte w Konstytucjach dominikańskich jest doprecyzowane w statucie ekonomicznym prowincji. Według nich każdy zakonnik – w kraju i za granicą – obraca pieniędzmi według określonych zasad. Gdy zostaję prowincjałem, przekonuję się, że Dariusz żyje obok tych zasad.
Na marginesie, Dariusz nie został ukarany za kwestie finansowe. Został wyrzucony z zakonu za nieposłuszeństwo.
W 2015 roku o. Godawa został ogłoszony uciekinierem. Co było dalej?
– Próbowałem mimo wszystko wymóc na Dariuszu, by jednak zatroszczył się o uregulowanie swojej sytuacji prawnej, by próbował przekonać braci w Kamerunie lub biskupa Yaoundé. Zwodził mnie, twierdził, że załatwia, ale w Afryce czas płynie wolniej, a Kameruńczycy, mogąc upokorzyć białego, każą mu czekać i prosić.
W 2017 roku przyjechał do Polski. Spotkaliśmy się z nim jako Rada Prowincji w niepełnym składzie. Dariusz chciał zrozumieć, dlaczego go wyrzucamy. Ja tłumaczyłem, że nie mając możliwości kontroli, nie jesteśmy w stanie wziąć za niego odpowiedzialności. Po drugie, Kameruńczycy nie zgadzają się na jego obecność, więc z punktu widzenia zakonu jego pobyt jest tam bezprawny: nie może tam być i pracować. Dariusz tego nie rozumiał, nie przyjmował, mówił, że jesteśmy zamknięci.
Żeby jakoś mu pomóc – życząc mu, żeby mógł dalej prowadzić to dzieło, które naprawdę jest dziełem jego życia – napisałem do biskupa Yaoundé list, że ja wprawdzie nie mogę na taką odległość go kontrolować ani wziąć odpowiedzialności, ale rekomenduję, by Dariusz przeszedł pod jego jurysdykcję.
Biskup Yaoundé się na to nie zgadza. A kiedy w 2017 roku sprawa nadal zmierza do wydalenia z zakonu, Dariusz przechodzi pod jurysdykcję biskupa zielonogórsko-gorzowskiego, któremu przedstawił dokument napisany dla biskupa Yaoundé.
Nie spodziewałem się tego – nie wpadłem na to, że może szukać biskupa w Polsce. Dla mnie rzeczą naturalną była inkardynacja do diecezji w Kamerunie. Bp Lityński jest przecież w takiej samej sytuacji, jak prowincja polska, tak samo będzie miał trudności w kontrolowaniu misji. Gdybym pisał do niego, napisałbym inaczej: że podziwiam jego odwagę, że bierze na siebie odpowiedzialność za kogoś, kto jest tak daleko.
Ale bp Lityński chyba wiedział, co robi? Nawet jeśli ks. Godawa pokazał mu list, który ojciec napisał do biskupa Yaoundé – to Lityński widział i adresata listu, i to, że zapewne napisany był po francusku. Nie dało się ukryć, że to nie jest list adresowany pierwotnie do niego. Miał prawo podjąć takie ryzyko i taką decyzję.
– List był napisany po angielsku, a biskup Lityński miał prawo przyjąć Dariusza pod swoją jurysdykcję. Normalny tryb jest jednak taki, że brat, który chce przejść do diecezji, prosi o zgodę prowincjała wraz z radą o eksklaustrację, a biskup prosi o opinię dotychczasowego ordynariusza, czyli prowincjała. W wypadku Darka pierwszy raz spotkałem się z drogą na skróty pomijającą normalną procedurę.
Bp Lityński przyjął Godawę na okres próbny pięciu lat. Ten usłyszał w zakonie, że przez ten czas nadal pozostaje dominikaninem. Tymczasem z zakonu zostaje wydalony już po dwóch latach.
– Dariusz nigdy nie usłyszał, że przez te pięć lat pozostanie dominikaninem. W wcześniejszych wezwaniach do powrotu mógł natomiast przeczytać, że jeśli nie wróci, zostanie wydalony z zakonu. Mógł jednak nabrać takiego przekonania, bo popełniłem błąd i w liście do biskupa Yaoundé napisałem, że jeśli przyjmie on Darka pod swoją jurysdykcję, to wstrzymamy proces wydalenia z zakonu.
Przy normalnym trybie, o którym wspomniałem, tak to właśnie wygląda: dopóki ktoś pozostaje na pięcioletnim okresie próbnym w diecezji, formalnie nadal pozostaje dominikaninem. Jednak wobec tego, że Dariusz wprost deklarował, że do Polski nie wróci, Rada Prowincji stwierdziła, że nie chcemy czekać kolejnych pięciu lat, żeby znaleźć się w punkcie wyjścia. Obawialiśmy się, że Dariusz skończy okres próbny w diecezji, wróci do zakonu, a my znów całą procedurę zaczynać będziemy od początku.
Dlatego też zapadła decyzja, że skoro już w 2017 roku ktoś inny wziął za Dariusza odpowiedzialność, sfinalizujemy proces wydalenia go z zakonu. Wiemy, że jeśli po pięcioletnim okresie próbnym biskup zdecyduje się na jego przyjęcie, Dariusz będzie księdzem zielonogórsko-gorzowskim już na stałe.
Dla nas istotne było jego nieposłuszeństwo, samodzielne prowadzenie misji, na co nie miał zgody ani umocowania w strukturze zakonu. I to jest powód jego wydalenia, to jest wpisane w sentencję dekretu, który wydał generał zakonu z radą, a potwierdziła watykańska kongregacja. Obie te instancje wiedziały, że Dariusz jest na okresie próbnym w diecezji. Nie ma to nic wspólnego z naszą oceną jakości życia dzieci w sierocińcu.
Nie wiem, czy jego finanse są przejrzyste i klarowne. Nie wiem, czy procent, który idzie na utrzymanie Dariusza z zebranych datków to przesada. Są różne rzeczy, których nie wiem. Natomiast nie dostrzegłem przestępstw, wykorzystywania seksualnego dzieci, krzywdy dzieci, przemocy, głodzenia, bicia.
Kilka razy powtórzył ojciec „nie wiem”. Czy to jednak nie jest słabość – albo prowincjała, albo całego systemu? Czy ojciec nie powinien jednak tego sprawdzić, wiedzieć?
– Zgadzam się, to jest i siła, i słabość naszego systemu, który opiera się na dobrej woli zarówno przełożonych, jak i podwładnych. Kontrolować możemy tych, którzy na to pozwolą, to znaczy przyjmą w całości reguły, według których żyjemy. Trudno mi było sprawdzać szczegóły, gdy Dariusz odmawiał posłuszeństwa w tak fundamentalnej sprawie, jak jego obecność w Kamerunie.
Dariusz Godawa nie pozwalał? Odmówił poddania się kontroli, czy kontrola zakonu z jakiegoś powodu do niego nie dotarła?
– Nie mamy narzędzi, żeby kontrolować jego działalność w Kamerunie. Nie stać nas na to, żeby co pół roku wysyłać człowieka, który będzie tam siedział kilka tygodni i patrzył, jak Dariusz funkcjonuje. To są duże koszty i duże obciążenie.
Czy odmówił poddania się kontroli? Pytałem go na przykład, na jakiej podstawie prowadzi stowarzyszenie i jak to wygląda – i nie uzyskałem odpowiedzi. Nie mamy dominikańskiej żandarmerii, która by nieposłusznych zakonników wsadzała do karceru. Posłuszny w zakonie jest ten, który chce, czyli uznaje zasady naszego życia.
Jeśli ktoś opuszcza zakon, to nie wysyłamy za nim pościgu. Możemy tylko prosić, żeby wrócił. Jeśli ktoś nie chce pokazać przejrzyście swojej działalności, to nie zmusimy go do tego. Możemy go karać pokutami i karami, które wypełni – jeśli zechce. Największą z kar jest wyrzucenie z zakonu, ale jak pokazuje przykład poznańskich salezjanów, nawet tego nie zawsze da się wyegzekwować [chodzi o sprawę ks. Michała Woźnickiego, który po wydaleniu z zakonu i nakazie eksmisji nadal mieszka w domu zgromadzenia – red.]
Nikt nie sądzi, że ks. Godawa to łagodny baranek. On sam przyznaje, że życie we wspólnocie jest dla niego trudne. Czy to nie jest tak, że zakon wykorzystał trudności prawne i pozbył się niewygodnego i nielubianego człowieka, wokół którego na dodatek zrobiło się zamieszanie?
– Zamieszanie zrobiło się w roku 2021, podczas gdy działania zakończone wydaleniem z zakonu rozpoczęły się w roku 2015. Niezależnie od tego, kim byłby Dariusz Godawa, jak bardzo sympatycznym i cudownym byłby człowiekiem, mój przełożony, generał zakonu, polecił mi jednoznacznie uregulowanie jego sytuacji prawnej. I nawet, gdyby Dariusz był moim najlepszym przyjacielem, nie mógłbym postąpić inaczej. Musiałbym złamać prawo.
Dlaczego oświadczenie, że Godawa nie jest dominikaninem, nie trafiło do mediów od razu, w 2019 roku?
– Zasadniczo nie ogłaszamy faktu, że wydalamy braci z zakonu. Zachowaliśmy zwyczajną procedurę, przekazaliśmy informację do Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich i do Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski, skąd rozsyłana jest dalej – do poszczególnych zakonów i diecezji. Różni bracia odchodzili z naszego zakonu i nawet jeśli byli to znani ludzie, to nie ogłaszaliśmy tego. Częściej media się dowiadywały, bo oni o tym informowali albo udzielali wywiadu.
Dlaczego w takim razie ogłosiliście to teraz?
– Wbrew pozorom nie była to reakcja na śledztwo dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Zadzwonił do mnie ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, informując, że w telewizji, gdzie pojawił się Dariusz Godawa, został na pasku podpisany skrótem „OP”. Powiedział, że Dariusz podszywa się pod dominikanów, że dotarły do niego informacje o nieprawidłowościach w prowadzeniu stowarzyszenia, że rozpoczęło się w tej sprawie dochodzenie prokuratorskie, w związku z czym on prosi mnie, żebym wydał oświadczenie, żeby status Dariusza był jasny i publicznie znany.
Dostałem screen ekranu z owym paskiem – dowiedziałem się potem od pani redaktor, przygotowującej program, że to był błąd stażystki. Ale skoro również na stronie Misji Kamerun w jakiejś zakładce był Dariusz Godawa OP, to na prośbę ks. Isakowicza-Zaleskiego wydałem to oświadczenie.
Dariusz Godawa od 2019 roku nie jest dominikaninem, nie jest pod ojca jurysdykcją.
– Absolutnie nie. Nie odpowiadam za niego.
W takim razie dlaczego media zwracają się do ojca – i dlaczego przekazuje im ojciec informacje o człowieku, któremu nie postawiono żadnych zarzutów i który ma swojego przełożonego w innym miejscu?
– Od roku 1988 do 2019 był formalnie dominikaninem i zakon ponosił za niego odpowiedzialność. Nawet jeśli w 2015 roku zadeklarowaliśmy, że jest uciekinierem. Jeśli diecezjom przypisuje się odpowiedzialność za księży nieżyjących czasem od wielu lat, to my również jesteśmy świadomi tej odpowiedzialności.
Czy prowincja dominikanów ma w swoich dokumentach jakieś podstawy do stawiania Dariuszowi Godawie zarzutów, na przykład o złe traktowanie dzieci? Jak wyglądają raporty, opinie, wizytacje? Czy ktokolwiek z jeżdżących tam wolontariuszy zgłaszał jakieś zastrzeżenia co do funkcjonowania misji?
– Jedynymi zastrzeżeniami są te z listu pani Anny Sobków, powszechnie już znanego. Warto zwrócić uwagę, że poza tymi zastrzeżeniami nie mieliśmy żadnych negatywnych sygnałów od wolontariuszy, których przecież było bardzo wielu.
Mój poprzednik, Krzysztof Popławski, spotkał się z panią Anną w maju 2013 roku, rozmawiał wówczas również z Dariuszem. To, o czym rozmawiali z panią Anną – i tak to powiedział dla „GW” – odebrał jako jej troskę. Ona nie odbierała Darkowi zaangażowania, napisała też program naprawczy dla niego. Na podstawie tych rozmów, również wobec tego, że pani Anna była w klasztorze poznańskim znana, uznał, że jej świadectwo może wynikać raczej z jej specyficznej wrażliwości niż z adekwatnej oceny rzeczywistości.
Kiedy zostałem prowincjałem, choć widziałem tamten list w aktach i miałem informację, że sprawa jest wyjaśniona, to gdy ponownie dostałem list pani Anny w 2016 roku, próbowałem zweryfikować zawarte w niej informacje. Pani Anna wskazywała na ks. Stułkowskiego – on jednak nie odesłał mnie do żadnych źródeł, które by potwierdziły zarzuty pani Anny.
Prosiłem o opinię dominikanki mieszkające z Darkiem po sąsiedzku. W mailach od nich również nie ma potwierdzenia zarzutów. Spotkałem się z o. Jarosławem Różańskim, który bywał w Kamerunie. Odesłał mnie do biskupa, który zna Dariusza i sytuację na miejscu. Sprawdziłem wszystkie możliwe źródła, do których mogłem dotrzeć na odległość.
W końcu, w styczniu 2017 roku, wysłałem tam dwóch braci na wizytację: pojechali Stanisław Gurgul i Mirosław Sander, prawnik prowincji. Oni owszem, przekonali się, że Dariusz zwodzi nas w kwestii spraw formalnych i uregulowania swojego statusu, ale nikt nie podnosił kwestii złego traktowania dzieci. Pojawiły się, co prawda, pod adresem Dariusza inne zastrzeżenia, ale miały postać plotek, których nie sposób zweryfikować. Poza tym w najmniejszym stopniu nie dotyczyły one dzieci. Trudno jest więc mówić, żeby przywieziony przez Gurgula i Sandera raport był druzgocący albo zawierał informacje o jakichś straszliwych przestępstwach. Twierdzenia o złym traktowaniu dzieci w ogóle się w nim nie pojawiają.
W tekście „Gazety Wyborczej” o. Popławski zdaje się sugerować, że ks. Godawa ma problem z alkoholem.
– Tak to zostało napisane. Krzysztof Popławski w rzeczywistości jednak mówił o tym, że Dariusz ma kłopoty zdrowotne z żołądkiem. Ma refluks, jego mama zmarła na raka żołądka, więc on obawia się, że genetycznie może być tu obciążony. Dlatego musi jadać częściej i uważać z alkoholem. Ale mówimy o leczeniu żołądka, a nie chorobie alkoholowej. Mam wrażenie, że ten tekst był pisany z tezą, że tam się dzieje krzywda. Widać to po doborze naszych wypowiedzi. Nie znalazła się w tekście ani jedna, która by pokazywała pozytywne aspekty działalności Dariusza.
Były takie?
– Były! Rozmawialiśmy z Piotrem Żytnickim, autorem tekstu, ponad dwie godziny, a zacytował tylko takie wypowiedzi, które obciążały Dariusza lub zakon.
Ojciec poznał trochę misje, był ojciec w Kamerunie. Czy według ojca oceny w misji Godawy dział się jakiś koszmar?
– Zastrzegam, że mogą istnieć w jego działalności fakty, o których nie mam wiadomości. Nie znam metod wychowawczych Marianne i Achile, którzy zajmują się dziećmi. Widząc jednak Kamerun i czytając materiał „Wyborczej”, mam wrażenie, że nie możemy mówić o koszmarze.
W 2010 roku widziałem favele w Belo Horizonte i wioski w Kamerunie. Brazylijskie favele to jest luksus wobec Kamerunu. Domy są tam z dykty, z blachy, czasem mają szyby w oknach. W Kamerunie natomiast ubodzy mieszkają w domach z wikliny, obłożonych wyschniętym nawozem. Nie mają szyb, zamiast drzwi – jakaś szmata, prowizoryczne dachy z liści. Nigdzie indziej na świecie nie widziałem takiej biedy.
Dzieci w sierocińcu żyją chyba jednak powyżej średniej krajowej. Jeden posiłek dziennie jest w Kamerunie zwyczajem powszechnym. Na podłodze jedzą misjonarze, zapraszani do kameruńskich domów i nie czują się z tego powodu poniżeni.
Ojciec Paweł Krupa opowiadał, że kiedy był w 1999 roku w Bertoua, miał spotkanie z radą parafialną. Usiedli przy stole, jedzą, obradują – a tymczasem na podłodze pod ścianami siedzą kobiety. Paweł był zażenowany, nie wiedział, jak się w tym odnaleźć. Zapytał i usłyszał, że kobiet w ogóle nie powinno tam być, że tradycyjna kameruńska rada nie zna obecności kobiet. Sam fakt, że zostały one zaproszone do tego pomieszczenia, to jest nowinka i liberalizm – możliwe tylko dlatego, że to katolicka parafia. Ale gdyby zdjęcie z takiego spotkania trafiło w ręce dziennikarzy, pewnie mielibyśmy artykuł o tym, jak dominikanie lansują patriarchalny model Kościoła w Afryce. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie.
Mam wrażenie, że cały artykuł o misji Dariusza napisany został z pominięciem kontekstu kulturowego. Gazeta, która mówi o otwartości na inne kultury, o dialogiczności z nimi, w tym przypadku zachowuje się jak butni Europejczycy, którzy swoją miarą chcą mierzyć wszystko, łącznie z rzeczywistością dla nich niedostępną.
Jeśli dzieci z sierocińca Dariusza na ulicy miałyby lepiej, to któregoś dnia po prostu nie wróciłyby ze szkoły. Przecież oni wychodzą na zewnątrz, mają normalny kontakt z rówieśnikami, nikt nie trzyma ich pod kluczem.
To jest ważne: bo mówiliśmy o Dariuszu Godawie, mówiliśmy o zakonie. Nie mówiliśmy o przyszłości sierocińca i żyjących tam dzieci. Jeśli teraz Godawa zostałby zmuszony do powrotu do Polski, dzieci prawdopodobnie wylądują z powrotem na ulicy. I to będzie również nasza odpowiedzialność.
– Mam tego świadomość. Dlatego wzywając Dariusza do powrotu, dawałem mu czas, by znalazł miejsce, ludzi, zakon, organizację, którym będzie mógł przekazać dzieci pod opiekę. Proponowałem mu nawet, by nadal pozostał fundraiserem, który mieszkając w Polsce, będzie przy pomocy stowarzyszenia czy fundacji gromadził środki na utrzymanie tych dzieci. Dariusz taką możliwość odrzucił, twierdząc, że jeśli go zabraknie, wszystko się rozpadnie.
Czy tak po ludzku ma ojciec żal do Godawy? Czy decyzja o tym, żeby wybrać opiekę nad dziećmi, a nie zakon, jest niezrozumiała?
– To jest jego wybór i jego decyzja. Dariusz nawet wtedy, kiedy proponowałem, żeby zostawił misję siostrom czy jakiejś organizacji, odpowiadał, że w sumieniu nie jest w stanie tych dzieci zostawić.
Rozumiem to i szanuję jego wybór, choć sam podjąłbym inny. Jeśli prowadzenie tego dzieła jest dla niego ważniejsze niż zakon i złożone śluby wieczyste, to może to być dla mnie trudne do przyjęcia, ale pozostajemy wolnymi ludźmi i każdy wybiera to, co uważa za słuszne.
Przeczytaj także: Drugi Sobór Trydencki niezbędnie potrzebny
Jak można wysłac “na misje” swieżo wyświęconego zakonnika bez żadnego doświadczenia i wykształcenia pedagogicznego, z konfliktowym charakterem, niezdolnego do pracy w grupie? Czy ktoś go sprawdzał pod względem psychologicznych predyspozycji do takiej pracy ? A na końcu prowincjał rozkłada ręce: my nic nie możemy zrobić, nic nie wiemy co on tam robi, za nic nie odpowiadamy. Czy to nie gest Piłata?
To jest chyba szersza płaszczyzna nieporozumienia między światem laikatu a osób konsekrowanych: człowiek dalece niekompetentny do prowadzenia jakichś działań prowadzi je, bo “rozeznał w swoim sumieniu, że powinien”. Ale nie rozeznał, że jest do tego merytorycznie i fachowo nieprzygotowany.
Teoretycznie on miał chyba 7 lat studiów, w których było “przygotowanie pedagogiczne”. Formacja zakonna to też czas rozpoznawania, do czego człowiek jest zdolny. Dalej byli rok w Paryżu, gdzie przygotowywali się do tej konkretnej misji. Plus to, że on nie poszedł do zakonu zaraz po liceum, miał chyba kilka lat zwykłych studiów wcześniej.
“to jest i siła, i słabość naszego systemu, który opiera się na dobrej woli zarówno przełożonych, jak i podwładnych” – no, coz, dobrymi checiami to jest pieklo wybrukowane. A takie zwalanie wszystkiego na dobra wole podwladnych jest po prostu miganiem sie od odpowiedzialnosci przelozonego.
Ale – tak jak mówił Prowincjał – zakon nie ma żandarmerii i nie ma możliwości karania ludzi wg kodeksu karnego. Mają dyspozycji jedynie takie “miękkie” środki. Ja widzę, że przez kilka lat byly podejmowane starania, aby sprawę uregulować w ramach możliwości, jakie daje Prowincjałowi prawo zakonne.
Zakon posyła na misje, a jego przełożeni nie są w stanie dogadać się z inną prowincją oraz zapewnić środków na utrzymanie swoich współbraci. Przełożeni zwolnili się całkowicie z odpowiedzialności za nowo utworzoną misję. Ks. Darek radził sobie, jak potrafił… gdyby przełożeni bardziej interesowali się swoimi braćmi posłanymi do Kamerunu, inaczej pewnie potoczyłyby się losy ich misji.