Demokracja nigdy nie będzie lepsza niż jej uczestnicy. Dlatego obrona demokracji musi zaczynać się na poziomie osobistym. Oczywiście ważne są instytucje demokratyczne, ale bez cnót obywatelskich mogą one, zresztą całkiem demokratycznie, popełniać zbiorowe samobójstwa.
Piszę te słowa w maju – a maj oznacza, odkąd sięgnąć pamięcią, matury. A jak matury, to można przywołać mocno utrwaloną szkolną kliszę dotyczącą demokracji (to się przerabiało na lekcjach historii). Demokracja, Ateny, Perykles, rządy ludu, rządy większości itd. A demokracja dziś? Wiadomo: trzeba chodzić na wybory – o to walczyliśmy. Mamy możliwość swobodnego wskazywania wśród rywalizujących partii tej, która będzie nami rządzić. Czyżby było to takie proste?
Co prawda nić łącząca współczesne praktyki demokratyczne z tym, co działo się w Atenach, jest bardzo cienka, wiele razy została przerwana, więc powoływanie się na ten piękny grecki rodowód jest dość wątpliwe – wciąż jednak twierdzę, że od Greków można się czegoś bardzo ważnego o demokracji nauczyć. I przyda się przy tym „trójkowy” schemat tych felietonów.
Ateńska demokracja nie przetrwała długo. Zużyła się w wojnie peloponeskiej. Perykles, uczeń Sokratesa, przepadł wraz z nią, ale zdążył wygłosić jedną z najpiękniejszych przemów na temat demokracji. Tę pochwałę wypowiedział nad grobami ateńskich żołnierzy poległych w wojnie peloponeskiej. To porywający tekst. Cudowne credo.
Sokrates, mistrz Peryklesa, demokrację jednak krytykował jako ustrój, w którym „kosmetyka jest ważniejsza niż gimnastyka, a erystyka ważniejsza niż polityka”. Sformułował wiele cennych przestróg na temat demokracji. Sugerował, że cały ten ateński ruch na rzecz demokracji był w istocie, wspieranym przez wrogą Spartę, rodzajem wirusa obliczonego na osłabienie Aten.
Jakże adekwatnie brzmi to także dziś! Demokracja jako słabość, a nie siła… Jakże skwapliwie potrafią z tej obserwacji korzystać różnej maści dyktatorzy, wykorzystując słabości demokracji – zwłaszcza umiejąc manipulować opinią publiczną. Eksploatują oni bezwzględnie ów chimeryczny demos. Grecy dobrze wiedzieli, że demos może w pewnych okolicznościach okazać się kapryśnym tłumem, nieomal motłochem oczekującym jedynie chleba i igrzysk (to wariant rzymski z czasów, kiedy Republikę zastąpiło Cesarstwo). W swojej mowie Perykles określa ludzi, którzy troszczą się wyłącznie o swoje sprawy (po grecku: idiotes) jako bezużytecznych. Stąd właśnie wywodzi się niepochlebne słowo „idiota” (oznacza ono oryginalnie: oddzielność, skupienie się na sobie). Ludzie tak określani nie są bynajmniej zatroskanymi o republikę obywatelami.
To sprawa kluczowa, bo koniec końców demokracja nigdy nie będzie lepsza niż jej uczestnicy. Możemy być pewni, że zawsze rządzić nami będą ci, na których zasługujemy. Ta obserwacja to także ważna wskazówka dla tych, którzy chcą bronić demokracji, którzy – jak ja – obstają przy przekonaniu, że może być ona raczej źródłem siły niż słabości.
Zabrzmi to bardzo dydaktycznie, ale według mnie obrona demokracji musi zaczynać się na poziomie osobistym – molekularnym. Demokracja bez demokratów nie może się udać. Oczywiście ważne są instytucje demokratyczne, ale bez praktykowania cnót obywatelskich są one same dla siebie zagrożeniem – popełniają, zresztą całkiem demokratycznie, zbiorowe samobójstwa, wpadając w złośliwą (a jakże, potrójną) samopowtarzającą się sekwencję: demokracja–chaos–dyktatura.
Tak nie musi być, ale wymaga to zaakceptowania kłopotliwego faktu, że demokracja działa tylko pod warunkiem, iż dostateczna liczba ludzi (niekoniecznie większość) jest w stanie zdobyć się na coś, co określiłbym jako demokrację „wysiłkową”. Demokracje „bezwysiłkowe”, opierające się na czysto arytmetycznym zliczaniu głosów dla ustalenia większości oraz na odświętnych i rytualnych czynnościach (wybory co kilka lat) są nieodporne na różnego rodzaju defekty i wirusy. Na wysiłek, o którym myślę, składają się m.in. gotowość do obrony instytucji i reguł, zdolność do samodzielnego formułowania poglądów w sprawach publicznych oraz umiejętność komunikacji z tymi, którzy mają odmienne zdanie.
Demokracja nie jest ani immanentnie dobra, ani bezalternatywna. Poprzednie stulecie pokazało, że demokracja nie uodparnia na przemoc i wojnę. Najkrwawsze znane w historii wojny prowadziły między sobą właśnie demokracje. To demokracja stworzyła mechanizm wynoszący do władzy tyranów, którzy w żadnym innym ustroju nie mieliby na to szansy. Źli ludzie wykorzystują bezwzględnie słabości demokracji, a dobrzy nie chcą jej bronić. To wystarczy.
Przerażająco trafnie opisuje to w końcowej części wiersza Powtórne przyjście William Butler Yeats (tłum. Antoni Libera):
Zataczający coraz szersze kręgi
Sokół przestaje słyszeć sokolnika;
Nie ma już osi, wszystko się rozpada.
Nad światem chaos; mętna, krwawa kipiel,
Która zalewa falami i topi
Wszelkie misteria dawnej niewinności.
Najlepsi w nic nie wierzą, a najgorsi
Cali aż wrą od niespożytej pasji.
Demokracja jest więc zawodna. To wiemy od dawna. Sokrates jakby przewidział, że to właśnie ateńska demokracja – całkowicie demokratycznie – skaże go na śmierć. Świadkiem tego był Platon. Jego uraz do demokracji miał charakter trwały. Idealny ustrój opisany w Państwie Platona jest od demokracji chyba najdalej, jak tylko można. Wedle naszych standardów to miejsce okropne. Trzecim w tej serii filozofów jest Arystoteles, który przez ok. 20 lat był pod opieką i wpływem Platona, ale nie w każdej sprawie się z nim zgadzał. Także w kwestii ustroju poszukiwał jakiejś równowagi i umiaru.
Właśnie Arystoteles zdefiniował w Polityce sześć możliwych ustrojów. To bardzo przydatne rozróżnienie. Można je przedstawić jako trzy pary rozwiązań dobrych i złych (prawych i nieprawych) – zależnych od tego, jak liczni są rządzący oraz jakie motywacje towarzyszą im w sprawowaniu rządów. Tak więc rządom jednostek odpowiada para monarchia–tyrania. Rządy nielicznych to para arystokracja–oligarchia. A rządy wielu to para politeia–demokracja.
Demokracja została tu więc umieszczona po stronie ustrojów złych. Dlaczego? Upraszczając, argumentacja jest następująca. W oligarchii złe jest nie to, że rządzą w niej nieliczni, lecz fakt, że owo wybraństwo jest wynikiem nie cnót (jak dzieje się w „dobrej” arystokracji), lecz majątku. Innymi słowy, oligarchia jest zła, bo rządzą w niej nieliczni bogaci. Demokracja też jest jednak zawodna, bo rządzą w niej liczni, ale… biedni. Rzecz jasna, bieda nie ujmuje im cnoty, ale czyni ich podatnymi na to, żeby swoje preferencje wyznaczać oczekiwaniami prezentów, redystrybucji, igrzysk – ogólnie rzecz biorąc, uzależniać je od zaspokajania swoich indywidualnych potrzeb.
Za optymalny ustrój dla republiki Arystoteles uznaje ową lepszą siostrę demokracji – nazywa ją politeia. To też demokracja, tylko ta „dobra”. Jej podstawą jest istnienie czegoś na kształt klasy średniej wyodrębnionej jednak nie tyle w wymiarze majątkowym, ile właśnie obywatelskim. Chodzi o osoby praktykujące cnoty obywatelskie (umiar, męstwo, prawdomówność, roztropność, wielkoduszność, sprawiedliwość). Warto podkreślić, że cnoty to nie to samo co wartości. Cnota zawsze pochodzi z osobistego wyboru, wysiłku i ćwiczenia. To przymioty osobiste. Winy za ich brak nie da się zrzucić na innych. Istotne jest to, że cnoty mogą być wspólne dla osób, które różnią się co do wyznawanych wartości.
Demokracja opiera się na rozpoznaniu woli obywateli. Jednak demokracje w formie bezpośredniej są możliwe do realizacji tylko w stosunkowo małych społecznościach. Współcześnie – ułomnie – taką rolę pełnią referenda. To bardzo ważny, ale też bardzo podatny na zniekształcenia instrument i należy stosować go bardzo roztropnie. Dziś rodzi się pokusa, by nadużywać referendów. Technicznie rzecz ujmując, moglibyśmy bowiem właściwie non stop za pomocą telefonu brać udział w głosowaniach i wyrażać swoje opinie na każdy zgoła temat. Życie w takiej permanentnej demokracji bezpośredniej byłoby jednak horrorem.
Jak więc postępować, gdy nie można zapytać o zdanie wszystkich? Na to Grecy też mieli pomysł. W starożytnych Atenach wybory uważano za formę oligarchizacji. Dlatego na potrzeby roztrząsania spraw publicznych i podejmowania decyzji losowano reprezentantów. W Atenach istniało nawet specjalne urządzenie do losowania – kleroterion, rodzaj marmurowego bloku ze szczelinami, w które wkładano żetony z nazwiskami kandydatów. Bycie wybranym można było traktować jako przywilej, ale było to też obowiązkiem (tym, którzy się od niego uchylali, groziły kary finansowe i fizyczne). Pewną analogią może być wybór do pełnienia funkcji ławnika. W przypadku Aten ten rodzaj rządzenia można właściwie uznać za rządzenie rotacyjne, bowiem losowania były tak częste, a liczba losowanych tak liczna, że można było być niemal pewnym, iż choć raz w życiu los padnie na każdego z tych, którzy znajdowali się w puli do losowania, przy czym nie byli to wszyscy ateńczycy, a tylko około 50 tys. wolnych obywateli, mężczyzn (czyli mniej niż 20% mieszkańców Aten).
Koncepcja losowania władz cieszyła się dużą popularnością w północnowłoskich miastach-republikach – Parmie, Bolonii, Florencji – od wieku XII, czasem aż do XVIII. Na losowaniu opierał się też np. wybór weneckich dożów. To była skomplikowana procedura, w której z pojemnika zawierającego ok. 500 drewnianych kuleczek (ballotta) z nazwiskami lokalnych arystokratów losowano reprezentantów. Do losowania potrzebny był ktoś (ballottino), kto wyciągnie na chybił trafił kulki. Tradycyjnie do pełnienia tej funkcji wskazywano pierwszego przypadkowo napotkanego tego dnia w bazylice św. Marka chłopca w wieku od 8 do 10 lat.
Zwyczaj wybierania reprezentantów przeżywa obecnie swoisty renesans i jest ku temu wiele powodów. Także w Polsce w kilku miastach prowadzone były tzw. panele obywatelskie, które opierają się na losowym doborze uczestników. Panele takie – i to na skalę ogólnokrajową – prowadzą obecnie m.in. Wielka Brytania i Francja. W Irlandii 100 losowo wybranych obywateli tworzy rodzaj trzeciej izby parlamentu. Spotyka się ona regularnie i roztrząsa ważne kwestie, np. dotyczące klimatu, ale także złożone zagadnienia światopoglądowe, np. prawnej dopuszczalności aborcji. Izba ta nie ma prawa podejmowania wiążących decyzji, ale jej obrady i werdykty pozwalają „zwykłym” Irlandczykom (ale także politykom) poznać opinie obywateli. Ważne jest, że takie opinie są formułowane w procesie deliberacji, po zapoznaniu się ze stanowiskami ekspertów, po namyśle. Można to nazwać rodzajem mikrorepubliki.
Mam nadzieję, że takie mechanizmy demokratyczne powstaną też w Polsce. Wierzę w to, marzę o tym i pracuję nad tym. Laboratorium „Więzi” wydało właśnie coś w rodzaju mojej małej książeczki – zaproszenia do potraktowania demokracji osobiście i na serio. Rzecz nosi znaczący tytuł Inny pomysł na demokrację1. Chodzi mi bowiem o dotarcie do sedna demokracji, które bardzo różni się od naszych aktualnych praktyk.
Istotną częścią polskiego problemu dzisiaj jest to, że nie potrafimy się różnić, że unieważniamy się wzajemnie. Coraz częściej tym, co łączy różne grupy Polaków, jest nie to, czego wspólnie pragną, ale raczej to, do kogo wspólnie czują niechęć czy wręcz nienawiść. Na tym nie da się budować. Z tego nie da się wykrzesać żadnej nadziei innej niż nadzieja na rewanż, a może nawet zemstę. Nie takiej nadziei dziś w Polsce potrzeba. W ten sposób można jedynie coraz bardziej cierpieć, że nasza demokracja coraz bardziej oddala się od ideału politei.
Spotkanie mimo różnic jest więc konieczne. Konkretne praktyczne propozycje, które przedstawiam w Innym pomyśle na demokrację, to szansa na to, żeby przekonać się, gdzie my, Polacy, różnimy się naprawdę, a gdzie nas poróżniono. Z pewnością odkryjemy wiele spraw, które nas łączą, i wiem, że poczujemy z tego powodu ulgę. Warto dać sobie szansę.
1 J. Wygnański, Inny pomysł na demokrację, publikacja dostępna bezpłatnie pod adresem: https://projektoczyszczalnia.wiez.pl/download/inny-pomysl-na-demokracje.pdf. Jej wydawcami są Laboratorium „Więzi”, Komitet Dialogu Społecznego KIG oraz Fundacja Stocznia.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2021.